Tym razem podjeżdża po nas Albert, kierowca często kursujący po okolicy na zamówienie NN Running Teamu. Duszne popołudnie pełznie po szybach samochodu i każe wreszcie otworzyć okno. Cholera, czy zabrałem czapkę? Toyota trzęsie się, mimo że droga z Eldoret jest jedną z głównych w prowincji. Jedziemy do Kaptagat, miejsca, gdzie przez ¾ roku mieszka i trenuje Eliud Kipchoge, największy maratończyk świata. I inni, którzy go naśladują. Jeśli jest coś, co zdecydowało o złamaniu 2 godzin w maratonie, to na pewno nie sam prosty trening, który widziałem wcześniej. Ani kopiowanie wszystkiego, co robi mistrz.
Przysiągłbym, że przez ponad 30 minut podróży leci jedna piosenka. Albert mówi cichutko i z trudem można wyłuskać jego słowa z miauczącej muzyki odgrywanej na samochodowym systemie mono. Kaptagat jest na zachód od Eldoret i tą drogą można dojechać aż do Nakuru. Kaptagat, Eldoret i Iten rywalizują o to, gdzie są najwięksi biegacze. A tutaj są domy, które postawili sobie maratończycy, o tam dom Kamworora.
Jedziemy cały czas, choć dyskretnie, w górę – dodatkowe 400 metrów ponad 2000, na których leży Eldoret. Okolica w porównaniu z ogołoconym z drzew i suchym miastem jest jakaś weselsza, a na pewno zielona. Tu wije się rzeczka, tam jakieś bajorko. Albert mówi, że 10 lat temu było jeszcze więcej wody, ale opadła. Tam? To są takie farmy, gdzie jest mango. A tam? Szklarnie, hoduje się tam od 3 lat róże. To przez nie wody jest mniej, ale za to bardzo dużo ludzi w okolicy ma pracę.
Podwójna brama
Skręcamy z głównej drogi na coś, co można nazwać kocimi łbami, ale deszcz wyrzeźbił koleiny tak głęboko i nieprzewidywalnie, że samochód tańczy na skraju wywrotki. Tuż za szkołą jest skręt w prawo i pierwsza, zielona brama. Dziewczyny w granatowych mundurkach z podciągniętymi podkolanówkami właśnie wracają z lekcji. Jedna biegnie, dwie kolejne snują się poboczem opóźniając powrót do domu, po czym zatrzymują się patrząc, kto nadjeżdża.
Marleen, ta od komunikacji z agencji Global Sports Communication (która mnie tu ściągnęła), przypomina o zakazie robienia zdjęć oraz kręcenia własnych filmików w obozie. Rano zapytana wprost o cele grupy przyznała, że jest przedsiębiorstwem, ale wiele pracy wszyscy wkładają w to, by jej reprezentanci nie pozostali anonimowi. Ani by ich życie prywatne nie było wystawiane na pokaz.
– To jest ich dom, stosujemy ścisłe zasady spotkań z mediami i sponsorami od powstania tego miejsca, czyli od kwietnia 2017 roku. Nie chcemy im przeszkadzać i rozpraszać, naruszać prywatności. Takich wizyt z zewnątrz, jak wasza, są w roku dwie, trzy. Zainteresowanie obozem jest bardzo duże. Myślimy o tym, by wynająć ochronę. Na razie biegacze sami mają dyżury i zamykają bramy. Ale nawet treningi na stadionie zaczynają być problemem… Może w przyszłości trzeba będzie kupić własny – mówi Marleen.
Za pierwszą bramą jest wielki teren, na którym widać zresztą coś jak samodzielnie wykarczowaną bieżnię, z nierównościami sprzyjającymi raczej motocrossowi niż bieganiu. Jest nawet mała przeszkoda, więc się ożywiam. Przypominam sobie, że w obozie oprócz maratończyków z NN Running Teamu trenują jeszcze zawodnicy z bieżni, m.in. Hyvin Kiyeng i Birmin Kipruto, żywa historia 3000 metrów z przeszkodami właśnie.
Przed drugą bramą jest mały placyk na samochody gości, okolony mniejszymi i większymi sadzonkami. Przed każdą mała tabliczka z imieniem i nazwiskiem rezydenta lub kogoś znanego, kto obóz odwiedził. Okaz Kipchogego jest na lewo, a tuż obok wejścia drżą listki na rachitycznym drzewku Wilsona Kipketera, mistrza 800 metrów, który tu był z wizytą.
Najwyższa roślina należy do Labana Mutaiego, który dzisiaj będzie naszym przewodnikiem. Pełni przechodnią funkcję prezydenta obozu. Wśród ponad 20 mieszkańców większość stanowią wybitni zawodnicy – na samą literkę K uzbiera się paru mistrzów olimpijskich (Kipchoge, Kipruto, Kipyegon) i świata (choćby Kirui czy Kamworor). Ale, jak mówi mi potem trener Patrick Sang, jednym z ważniejszych kryteriów doboru zawodników jest to, jak ktoś potrafi wpasować się i łączyć zespół, dawać mu coś od siebie – niekoniecznie w postaci najlepszych wyników w historii. To, że ktoś jest z grupy GSC nie znaczy, że nadaje się do NN Running Teamu. Prezydent Laban, ze swoim „przeciętnym” 2:06 z ostatniej jesieni, może nie jest wybitny, ale pełni ważną funkcję w strukturze obozu.
Od poniedziałku do soboty
Wiatr wyrywa się czasem spomiędzy szczelnej ściany drzew i wpada do obozu, na chwilę ożywiając niewielkie flagi sponsorów, które są tu bardziej dla ozdoby niż reklamy. Dziś wszystko podobno wygląda jak zwykle, choć maratończycy założyli specjalne koszulki ze swoimi imionami, może byśmy łatwiej odróżnili mistrza świata juniorów od mistrza świata seniorów.
Trwa oszczędzanie, czy raczej kumulowanie energii. Najlepsi biegacze na Ziemi mają relaks. Leżą pokotem na trawie, pokładają się na plastikowych krzesełkach i dyskutują w małych kręgach albo snują się po terenie obozu, jakby niedobudzeni z poobiedniej drzemki. Przed nimi drugi, lekki trening. Ten siedzi z nogami w starym wiadrze pełnym kostek lodu, tamten wraca z praniem i rozwiesza je na barierkach, wyznaczających małe ścieżki do poszczególnych wejść i drzwi.
W głębi budynek największy, gdzie mieszkają mężczyźni. Żyją w dwuosobowych pokojach wielkości mniej więcej 10-12 metrów kwadratowych – od poniedziałku do soboty po południu, kiedy większość z nich wyjeżdża do swoich rodzin.
W rogu obozu znajduje się mała kuchnia i jeszcze mniejsza jadalnia. Z początku myślę, że długodystansowcy jedzą w turach, ale Laban mówi, że mieszczą się tam bez problemu. Nic dziwnego, sam waży pewnie z 55 kilo, choć jest mojego wzrostu.
Posiłku i treningi wyznaczają tu rytm dnia. Nie ma wspólnej pobudki i gaszenia światła na sygnał. Śniadanie jest z reguły o 7.30, po pierwszym treningu, który biegacze robią niemal na czczo – czasem tylko po wypiciu czegoś ciepłego. Potem wczesny lunch i kolejna sesja około 16.00, podwieczorek i kolacja. Życie zamiera około 21.00. Mięso je się tu 3 razy w tygodniu, oczywiście ugali i gotowane warzywa to podstawa. Pomiędzy posiłkami można podjadać owoce. Do tego dużo wody i słodkiej herbaty. Czujne oczy Labana patrzą na mnie, gdy pytam, czy jako prezydent sam gotuje wszystkim, ale na szczęście łapie cienki żart. Nie, z NN Running współpracuje dietetyk, w obozie jest kucharz i pomoc kuchenna. Oprócz nich jedynym wynajętym do doraźnej obsługi pracownikiem „ośrodka” jest ogrodnik.
Dyżurny Kipchoge
– Sami pierzemy, sprzątamy, są dyżury do zamykania bramy, do sprzątania toalet. Tak, Eliud też to robi – mów Laban, gdy mijamy Kipchogego, który musi przesunąć się z małego trawnika, by pozwolić nam wejść do świetlicy. – Umawiamy się, co oglądamy, bo jest tu jeden telewizor. Te ciężary to sprzęt dla biegaczy z bieżni. Maratończycy w ogóle na nich nie ćwiczą – nasz przewodnik pokazuje jeden krzywy stojak z wysłużoną sztangą.
Pomieszczenie jest spore, pomalowane na coś jak seledyn, z wielkimi, pozbawionymi zasłonek oknami o zakratowanej perspektywie. Jest jeden stół, resztka krzesełek, które krążą przez cały dzień po obozie. W rogu półka z książkami. Podobno najwięcej czyta ich Eliud. Przeglądam je i nie kojarzę większości angielskich tytułów. Jest coś lekkiego z serii Harlequin, jakaś encyklopedia futbolu, jeszcze więcej popularnonaukowych książek z ekonomii. Jakby na potwierdzenie tego, że sukcesy biegowe nie wymagają zaawansowanych środków – stoi też „Insanely Simple” Kena Segalla.
Nad półką zdjęcie Sandy’ego Bodeckera, którego imieniem nazwano świetlicę. Każdy na pytanie o Sandy’ego mówi o nim z szacunkiem. To on zainspirował Kipchogego i przekonał Nike do projektu #breaking2, czyli pierwszego podejścia do złamania 2 godzin na 42,195 km. Trzy lata temu na włoskiej Monzie towarzyszył wielkiemu finałowi, choć ledwo już mówił. Nowotwór nie pozwolił mu doczekać października 2019 roku i chwili, gdy w Wiedniu jego wizja się ziściła. Kipchoge nosi często opaskę z jego imieniem na nadgarstku.
Obok biblioteki Bodeckera osobne wejście – część dla kobiet (w kenijskiej grupie jest ich kilka). Siedzą przed nim akurat Kiyeng i Selly Chepyego, która rozmawia przez telefon. Ma jeden z najdłuższych stażów w obozie – a w domu, poza obozem dwójkę dzieci. Po kilkunastu sezonach jej kariera znowu nabrała rozpędu. W wieku 34 lat poprawiła życiówkę w maratonie (2:21:06).
Ręka ponad maszynę
Często odwiedzanym miejscem w obozie jest pokój fizjoterapeutów. Dwójka z nich mieszka tutaj od poniedziałku do soboty, w kluczowych momentach przygotowań muszą dojeżdżać dwaj dodatkowi. Główną rolę pełni Peter Ndihiu, chyba jedyna obok Sanga osoba w obozie ważąca więcej niż 60 kilo. – Od 3 lat współpracujemy z lekarzem i trenerem. Liczba kontuzji spadła o 70%. Każdy zawodnik ma dobrane indywidualnie programy ćwiczeń, które robi 3 razy w tygodniu. Oprócz tego dwa razy są robione ćwiczenia dla wszystkich – gestykuluje fizjoterapeuta.
W pomieszczeniu wiszą plakaty anatomiczne, są tu dwa stoły nakryte pożółkłymi prześcieradłami, lodówka i dwie maszyny, rzadko, jak mówi Peter, używane.
– Nie korzystam z jakichś zaawansowanych sprzętów. Żadna maszyna nie będzie działała lepiej niż moja ręka. Czy zawodnicy się boją bólu? Chyba nie, choć każdy ma indywidualny próg, a ja czasem muszę wejść naprawdę głęboko. Najczęściej przychodzą do mnie biegacze z problemami mięśniowymi, bólem Achillesów. Z niektórymi mam mniej pracy, najmniej z Eliudem. To jest osoba najlepiej zbalansowana mięśniowo, jaką znam. Bardzo wiele czasu poświęca na zadane ćwiczenia, sam się kontroluje. Inni zawodnicy stają się dzięki niemu bardziej świadomi.
Nad obozem przelatuje skrzecząc coś z zakrzywionym dziobem. Pora drzemki dawno minęła. Słychać zaraz szlifierkę robotników, którzy rozbudowują budynek fizjoterapeutów. Na niebieskim dachu czerni się panel słoneczny. Elektryczność była tu od początku, ale dopiero od 3 lat jest tu bieżąca i do tego ciepła woda. Do tego momentu biegacze nosili wodę ze studni ulokowanej w rogu placu, za prostokątem domków. Gdy studnia się zatykała, trzeba było chodzić dalej, do rzeki.
Współlokator nie chrapie
W obozie jest też teraz Wi-Fi. Podobno słaby nadajnik, ale da się pogadać na WhatsAppie. Patrick Sang przyznaje, że internet zaczyna zabierać niektórym czas i nie pozwala się skoncentrować. Jednak wpływ jego i Eliuda na młodych zawodników jest na tyle duży, że biegacze sami się pilnują. Nie chodzi o poświęcenie, tłumaczy trener, każdy wie, po co tu jest. Ale też każdy chce się rozwijać na różnych płaszczyznach. Dwa razy w roku odbywa się w obozie coś na kształt warsztatów biznesowych. Przyjeżdżają tu wykładowcy i doradcy, tłumaczą, jak oszczędzać i inwestować pieniądze. W Kenii wielu mistrzów straciło zarobione w sporcie pieniądze, bawiąc, się, wydając je za szybko i bez pomysłu.
Kipchoge trenuje w tym miejscu podobno od 17 lat, od 2 lat mieszka w pokoju z Augustinem Chogem. Niziutki Mistrz Wspólnoty Brytyjskiej (3:29.47 na 1500 m i 12:53.66 na 5000 m), który do zeszłego roku trzymał się bieżni, zna Eliuda bardzo dobrze. W końcu widzi go częściej niż żona.
– Chciałem trenować z najlepszymi maratończykami świata, dlatego przeprowadziłem się tutaj z Iten, z ośrodka przy szkole Świętego Patryka. Przyjaźnimy się z Eliudem od 2003 roku, od juniorskich przełajów. Przeżyliśmy wspólnie wiele dobrych chwil – mówi Choge.
Pytam go, jakim współlokatorem jest rekordzista świata, może hałaśliwym albo męczącym? Czy chrapie, co czyta, a może lunatykuje? Przez 4 miesiące, kiedy trwa kolejny cykl treningowy, chyba można się kimś znudzić?! Augustin szczerze nie umie znaleźć żadnej wady u przyjaciela.
– On jest taki sam, no taki sam na treningu, poza nim i w pokoju. Zawsze bardzo zorganizowany, spokojny. Jest najskromniejszym gościem, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Szanuje, że mam drzemkę, przyjmuje każdą radę i instrukcję trenera. A inni w obozie podążają za takim podejściem, w ogóle podążają śladami Eliuda.
Gdy słucham Augustina, myślę, że w szeregach NN Running Teamu uwielbienie dla Kipchogego wynika właśnie z obcowania z nim na co dzień. Tak, promieniuje na wszystko to 1:59, passa zwycięstw i to, że stworzył to miejsce. Ale każdy używa wobec niego określenia „skromny”, które z medalami i rekordami się automatycznie nie łączy.
Po koleinach
Czy można zostać mistrzem przez obserwację innego mistrza? Czy relacje odgrywają tu rolę nadrzędną? Czemu nie wystarczy skupić się na wykonywaniu takiego samego planu, jedzeniu tego samego i założeniu takich samych butów? Może geny można skopiować? Może jakiś poziom mistrzostwa można wytrenować? Ale jak podążać czyimś śladem, jeśli nie widziało się na własne oczy drogi, po której biegł, pracy, którą wykonywał, nie jadło się z nim przy jednym stole, nie rozmawiało, nie żartowało? Czym jest to miejsce, w którym rekordzista świata czyści kible?
Spokojny bieg w grupie, na zakończenie spokojnego dnia. Trzeba zbierać siły na jutrzejszą trzydziestkę, najmocniejszą chyba jednostkę na tym etapie przygotowań. Dołączam do biegaczy NN Running, podobnie jak kilku zawodników z Kaptagat, którzy czekali na nich pod bramą. To ma być 10 km w spokojnym tempie i, jak mówi mi Choge, tak faktycznie wyglądają sesje popołudniowe. Leci jakieś 30 chłopa i 4 dziewczyny, średnio 0,6 tytułu MŚ/osobę.
Wyboistą odnogą biegniemy najpierw lekko z górki, by dotrzeć do szerszej drogi, na której mija nas, trąbiąc w pozdrowieniu, zakurzony samochód (oczywiście diesel marki japońskiej), później motocyklista z wielkim pakunkiem przyczepionym na słowo honoru do ramy. Czasem krzewy chłoszczą biegaczy po twarzy, czasem trzeba uważać na znudzoną krowę. To, co z lotu ptaka wygląda na wijącą się łagodnie pomarańczową nitkę, okazuje się twardym i dziurawym wytworem duktopodobnym. Ślady po deszczu zastygły na ziemi bez większej logiki. Droga z nabiegłymi rdzą strupami stawia wyzwanie na każdym kroku. Ciasno zbici biegacze znajdują jednak zawsze miejsce pod stopami i ostrzegają się gestem ręki przed kolejnym wyżłobieniem czy wystającym kamieniem.
Część w grupie ma zegarki z GPS-em, które synchronicznie ćwierkają na kolejnych kilometrach. Tempo narasta – od 5.40 na początku do 5.00/km przy nawrotce. Drugie 5 km to kolejne, niedostrzegalne przyspieszenia. Dołączają do nas na chwilę dzieciaki. Obsmarkane i szczęśliwe. „Kipchoge, Kipchoge” – przekrzykują się nawzajem. Aż je zatyka z radości. Staram się znaleźć swoją ścieżkę, by przesunąć się do przodu, koleiną, w ślad za szarą bluzą Eliuda i oczywiście zaraz żałuję krótkiego zrywu. Staram się bezpowrotnie o głębszy oddech. Kończymy bieg w 4.05/km.
Ja metr za Kipchogem, mając po lewej ręce Kamworora, a Chogego na karku.
Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.