Jadę przebiec maraton. Kormoranem. Do Krakowa. I motyla noga, siedząc w tym zatęchłym przedziale, zastanawiam się, na co mi to było.
Mogłam pobiec po sąsiedzku na Pradze, a nie fatygować się do smogowej stolicy Polski. Przecież skoro już odbywam taką męczeńską podróż, to mogłabym równie dobrze do Nowego Jorku lecieć. Przynajmniej przechodnie nie patrzyliby na mnie bykiem, że chcąc zrealizować swoje z czapy wzięte marzenie, zablokowałam im wygodny dojazd do Galerii Krakowskiej. Bez zahamowania mogą znienacka zacząć rzucać we mnie plastikowymi kubeczkami z piątego kilometra. Do tego skandować: „W butach dziura, twój maraton to bzdura”. A komfort podróży? Na pewno byłby lepszy. Bo co to za przyjemność, jechać w strachu i niepewności przed zamówioną kawą kobiety, z którą stykam się w tym przedziale kolanami. Przysięgam, że jeśli mnie oparzy, to zwraca mi startowe. Co do grosza i z nadpłatą za nowe dresy. Mało tego, co jeśli ten wrzątek na stałe uszkodzi moje włókna mięśniowe?
Wtedy nie tylko Kraków będzie miał jednego gwiazdora mniej na trasie, ale ucierpi też świat… Bo nikt nigdy nie zobaczy tego, jak przemierzam kolejne kilometry pełnym gracji, świńskim truchtem. Stracę szansę na wygranie konkursu na najlepsze zdjęcie z trasy. A przecież nie po to wiozę ze sobą czarodziejskie skrzydełka wróżki! Moje wyobrażenia o nowym zdjęciu do felietonów przerywa miły głos konduktora, który mówi, że to już Miechów. Ale śmiechów podróży końca nie widać. W całym przedziale czuć zabójczy zapach kanapki Króla Przedziału Pod Oknem Siedzącego. Takiemu to nie przeszkadza nic, bo on tu pan i władca. Z automatu więc moje myśli kierują się na przedstartowe śniadanie.
Dżem truskawkowy czy malinowy? Na trasę żelek pomarańczowy czy jabłkowy? Co jeśli i tak zabraknie mi energii, a nawalający wiecznie z regulaminem organizator, jak tu kolega Krzyś opisywał, nie wywiąże się też z przedstawionej gwarancji kostek cukru o wymiarach 13 mm na 7 mm na dwudziestym kilometrze? Bananów i czekolady nie tknę, niech sobie nie myśli. Organizator, nie Krzyś. Wychodzę z przedziału. Narasta we mnie presja nie do wytrzymania.
Słyszę tylko równy stukot kół pociągu i patrzę na wschodzące słońce nad koronami drzew. Ale myśli dalej myślą się same, pędzą tak szybko jak wyśmiewające nas, wyprzedzające nas Pendolino. Co, jeśli spóźnię się na Pasta Party? Zaśpię na start? W sklepie nie będzie dżemu, na który ostatecznie się zdecyduję? Jeśli ściana przyjdzie wcześniej, niż na 35 kilometrze? Będzie wiało, grzmiało i padało? Nie spełnię wymagań trenera, bo zając będzie biegł nierówno? Nie dopchnę się do izotoników na stołach? A czy na pewno mam w torbie szczęśliwe spodenki? I co jeśli rozładuje mi się zegarek i nie uwiecznię tego spektakularnego wyczynu na fejsbukowej grupie „Biegające tuptusie”?
Na starcie spotykam znajomą z Gdańska. Ta to się dopiero przejechała. Wiem, że jest dobrze przygotowana. I nie świadczą o tym tylko regularne zdjęcia z treningów na Instagramie, ani deklaracja czasu na numerku startowym. Zadbała o każdy aspekt przy przygotowaniu, treningi, dietę i regenerację. Miała wszystko dokładnie zaplanowane, rozwiązanie na każdą ewentualność. Rozgrzewałyśmy się razem, to mi opowiadała. Już we względnej ciszy, tylko przy akompaniamencie motywującej muzyki, tuż przed startem, stoję obok niej i słyszę, jak pyta samą siebie: „Czy ja na pewno jestem przygotowana?”.
I wtedy dotarło do mnie, że każdy z tych biegających dziś tu tuptusiów, musiał mieć swoje zmartwienia na zapas. I mieli je też pewnie i przechodnie, i pan, i pani z przedziału, i konduktor. i organizator.
Skoro czegoś nie ma – a może będzie lub nie będzie w przyszłości, to martwienie się nie przygotuje żadnego tuptusia na to, co może się zdarzyć. Sprawi jedynie, że spędzi on godziny na rozmyślaniach i traceniu fajnego czasu.
Niektórzy martwią się o przyszłość, bo tam mają się zrealizować owoce ich pracy. Ci, który już to przemyśleli, jeśli wiedzą, że mogą coś zrobić, by swoją pracę ulepszyć – robią to. A jeśli nie mogą – w sumie nie mają o co się martwić. Zdobywanie tych owoców staje się przyjemną, co nie znaczy lekką, pracą bez zmartwień. A jaki dżem z nich ostatecznie wytuptają – to okaże się tuż za metą.
_____________________________
Marta Gorczyńska – trochę fotografka, trochę dziennikarka, sportowa. Próbuje robić wszystko naraz, w związku z czym często nic jej nie wychodzi. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata i przez następne miesiące będzie głodować, bo jest typową studentką. Twierdzi, że dopóki nie zdobędzie Grand Press Photo, to nie ma się co bardziej przedstawiać. Swoje dotychczas udane fotografie prezentuje, z regularnością mniejszą lub większą, na Fanpage’u MG Photography.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.