Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Osiem lat temu Michał Sawicz przeszedł spektakularną metamorfozę. W zaledwie kilkanaście miesięcy pozbył się 55 kg i przebiegł swój pierwszy maraton. Później wkręcił się w bieganie na tyle mocno, że wstawał na treningi o 3:30 rano i wyszlifował swój rekord życiowy na królewskim dystansie do 2:56:04.
Dlaczego kiedyś ucieszyło go, że potrafi założyć nogę na nogę? Co zrobił z ubraniami w rozmiarze XXL, kiedy ze 130 kg wycieniował się do 75kg? Jak wygląda jego życie dziś? Czy udało się utrzymać niską wagę i nadal poprawiać biegowe życiówki? Co poradziłby sobie sprzed lat? Między innymi o tym porozmawialiśmy z Michałem, znanym też, jako Biegacz z Północy.
Punktem zwrotnym w Twojej historii z odchudzaniem miała być sytuacja, kiedy nie byłeś w stanie założyć butów. Jak to wyglądało?
Pamiętam to do dzisiaj. Zacząłem się rozglądać za jakimś miejscem do siedzenia… Miałem 22 lata i uświadomiłem sobie, że nie jestem w stanie założyć buta bez siadania. Ta sytuacja zaważyła, żeby coś zmienić.
Czyli do uruchomienia całego procesu, wystarczył tak naprawdę mały pretekst?
Jak byłem młody to grałem w piłkę i chciałem do tego wrócić, ale zawsze znajdowałem jakąś wymówkę, na przykład, że do gry potrzeba kilku osób i tak dalej. W każdym razie dopiero po tej sytuacji z ubieraniem butów się zawziąłem. Na początku nie myślałem w ogóle o jakimś sporcie. Zanim zacząłem biegać, po prostu zmieniłem dietę, ograniczyłem jedzenie i to już mi pozwoliło zejść ze 130 kilo do jakichś 116. Później kupiłem sobie w Decathlonie spalacz tłuszczu. Pamiętam, że na ulotce było napisane, że o wiele lepiej to działa, jeśli wdroży się aktywność fizyczną. Tak na szybko wymyśliłem sobie wtedy bieganie. I tak zostało.
Jak wyglądały pierwsze treningi? Zaczynałeś od marszobiegów?
Od razu zacząłem biegać. Pierwsze treningi robiłem niedaleko domu mojej ówczesnej dziewczyny, a dziś żony. Miałem taką malutką pętlę wokół szkoły. Jedno okrążenie dookoła całego terenu miało 800 metrów. Za pierwszym razem zrobiłem trzy takie okrążenia i ledwo mogłem się po wszystkim ruszyć. Później, jesienią, jak zamieszkałem na stancji, to wytyczyłem sobie pętlę 7-8 kilometrów i biegałem po niej 5 razy w tygodniu. Miałem tylko zegarek ze stoperem, trasy rozrysowywałem sobie w aplikacji, to się chyba nazywało Map My Run. Pierwszego Garmina dostałem na święta Bożego Narodzenia.
Były momenty zniechęcenia?
Każdego dnia się ważyłem i jak widziałem, że waga spada, to mnie mocno nakręcało. Dzięki temu, że cały czas widziałem efekty, to nie było opcji, żeby przerwać.
Faktycznie waga mocno leciała, startowałeś w czerwcu 2011 od 130 kg, a już na początku następnego roku licznik pokazał 75 kg…
Tak naprawdę to właśnie w lutym albo marcu 2012 roku przestałem ostro gubić wagę. Mniej niż 75 kg nigdy później nie ważyłem.
Przy takim spadku wagi podejrzewam, że musiałeś wymienić praktycznie całą garderobę. Co ze starymi rzeczami? Przechowujesz, wyrzuciłeś, oddałeś?
Część koszulek żona wzięła sobie, jako koszule nocne, a reszta leży gdzieś w rodzinnym domu. Ale faktycznie całą garderobę musiałem wymienić. Któregoś razu przyjechałem w odwiedziny do rodziców i przeglądałem sobie stare koszulki, jeszcze z czasów gimnazjum. Znalazłem koszulkę Realu Madryt – rozmiar M. Myślę: „Nie no, chyba za mała”. Ale przymierzyłem i pasowała.
Ludzie przestali Cię poznawać?
Zdarzało się, że pytali mojej mamy, czy wszystko ze mną w porządku. Ludzie podejrzewali, że mogłem poważnie zachorować, dlatego tak straciłem na wadze.
Co było największym zyskiem zrzucenia balastu? Takie pierwsze „Wow!”?
Nie miałem zadyszek, mogłem zrobić ćwiczenia… Nawet nie chodzi o ćwiczenia, a rzeczy, które dla człowieka z prawidłową wagą są normalne. Pamiętam jak się jarałem, kiedy usiadłem na fotelu w autobusie i mogłem założyć nogę na nogę. Przez wiele lat nie byłem w stanie tego zrobić. Jak mi się udało, to pomyślałem: „Kurczę, to tak też można siedzieć”. Cała te metamorfoza sprawiła też, że nabrałem większej pewności siebie. Zdałem sobie sprawę, że wszystko jest zależne ode mnie. To jak wyglądam, jest konsekwencją tego, jak chcę wyglądać. Naprawdę ciężko jest mnie dziś wyprowadzić z równowagi.
Co do wyprowadzania z równowagi. Najbardziej zacząłeś tyć na studiach, więc wcześniej, na etapie podstawówki czy gimnazjum, pewnie docinki ze strony rówieśników nie były problemem. Ale jak już dobiłeś do 130 kg, pojawiały się jakieś złośliwości od innych?
Powiedzmy sobie szczerze – jak na studiach na wuefie graliśmy w piłkę, to nie byłem pierwszym wyborem do składu. Jak powiedziałem facetowi od wuefu, że kiedyś przez 7 lat grałem w piłkę, to on na mnie tylko popatrzył i stwierdził: „Chyba nie nożną”.
Kiedyś usłyszałem, że jeśli chce się schudnąć to nie ma czegoś takiego, że ważniejsza jest dieta, a dopiero w drugiej kolejności aktywność fizyczna, albo na odwrót, tylko trzeba w obu sferach cisnąć na 100 procent. Jakie jest Twoje podejście?
Ja trzymam się tezy, że kilogramy gubi się przede wszystkim w kuchni, a na treningu buduje się formę fizyczną. Jak zaczynałem się odchudzać, to samą dietą straciłem ponad 10 kg. Nic innego nie robiłem. Ktoś kto chce zgubić wagę, wcale nie musi prowadzić olimpijskiego treningu.
Wrócę do Twojego zgubienia kilogramów w krótkim czasie – 55 kg w około 8-9 miesięcy, czyli zniknęło praktycznie pół starego człowieka. Nie odbiło się to na zdrowiu albo samopoczuciu?
Wtedy wydawało mi się, że nie ma to większego znaczenia. Ale jak patrzę na odchudzanie z dzisiejszej perspektywy, to przypominają mi się takie momenty, że chodziłem rozdrażniony do granic. Wszystko było podporządkowane pod sport i pod dietę. Pamiętam, że pogorszyły mi się też wyniki krwi, lekarz stwierdził, że to początki anemii.
Kiedy to było? 2012?
Rok później, kiedy de facto miałem najlepsze wyniki sportowe. W sezonie 2013, kiedy poprawiałem wszystkie swoje życiówki, okazało się, że jednocześnie najbardziej podupadałem na zdrowiu. Przesadzałem z treningiem, jednocześnie pilnując wagi. Jak w wakacje pojechałem do pracy do Holandii, to wszystko było podporządkowane treningom. Wstawałem 3:30, o 5:00 szedłem na trening, wracałem 7:00-7:30, szedłem do pracy, w domu byłem o 17-tej i pierwsze co robiłem to przygotowywałem sobie 5 posiłków na następny dzień, żeby wszystko już czekało w pudełkach. Później spać i dzień w dzień tak samo. Teraz z perspektywy lat widzę, że w pewnym momencie zacząłem tracić radość z biegania. Robiłem życiówkę, przez chwilę była satysfakcja, ale jak wracałem do domu, to od razu analizowałem, co można zrobić następnym razem lepiej. Nie celebrowałem tych sukcesów. Powiem więcej, już jak zapisywałem się na zawody, to potrafiłem śledzić listę startową sprawdzając, kto się zapisał i na co mam w danym biegu szansę. Nie szukałem rywalizacji z samym sobą, ale wybierałem biegi słabiej obsadzone, żeby móc walczyć o miejsce.
Nie wiem czy Cię to pocieszy, ale sam tak wiele razy robiłem. Wracając do sezonu 2013 – co się stało potem? Masz z tamtego roku wszystkie życiówki, między innymi 2:56:04 w maratonie. Dlaczego w kolejnych latach nie udało się utrzymać progresu – organizm nie wytrzymał, przyplątały się kontuzje?
Tak, pojawiła się kontuzja, choć do tej pory nie wiem tak naprawdę, jaka. Zacząłem mieć problem z bólem na przełomie pleców i pośladków, który nieraz promieniował aż po kolana. Potrafiłem wyjść na trening i na początku było wszystko okej, ale jak tylko wchodziłem na wyższe obroty, to pojawiał się ból. Bywało tak, że po takim treningu przez kolejne 2 tygodnie miałem problemy z chodzeniem. Przez rok byłem pod opieką fizjoterapeutów, ale do niczego to nie prowadziło. Jedyne co pomagało, to odstawienie biegania.
I wtedy pojawił się w Twoim życiu rower?
Rower rzeczywiście nie dość, że nie pogarszał mojego stanu, to wręcz sprawiał, że ból przechodził. W połowie 2018 roku podjąłem decyzję, że nie będę już wracał do biegania. Wcześniej cały czas liczyłem, że być może ciało dojdzie do siebie. Robiłem sobie kilkumiesięczne przerwy, ale jak tylko wychodziłem pobiegać, to ból wracał. Mimo że ćwiczyłem, regularnie się rozciągałem… Dochodziło nawet do tego, że mój 2-godzinny trening biegowy, polegał na tym, że przez godzinę i 40 minut się tylko rozciągałem. Postawiłem na rower. Kupiłem pierwszą szosę, zacząłem jeździć na zawody, pojawiła się rywalizacja i okazało się, że rower tak samo napędza mnie do działania, jak wcześniej bieganie.
Trenujesz na rowerze, tak intensywnie jak kiedyś biegałeś?
Trenuję regularnie, ale nie mam jakichś planów treningowych, jak to było przy bieganiu. Wychodzi mi 5-7 treningów w tygodniu, jak mam wolną chwilę, to wychodzę pojeździć.
Masz porównanie dwóch światów – biegowego i kolarskiego. Co je łączy, a co dzieli?
W obu dyscyplinach mogę poczuć tę samą wolność. W bieganiu bardzo lubiłem długie treningi o wschodzie słońca, kiedy można było wyjść w teren, spędzić czas bliżej natury i na rowerze mogę robić to samo. Ostatnio mieliśmy nawet z kolegami taki długi 12-godzinny trening rowerowy i to były te same emocje, które pamiętam z ultramaratonów biegowych (Michał brał udział chociażby w Biegu Rzeźnika – przyp. red.). Największą różnicą z kolei jest dla mnie fakt, że rower nie obciąża tak mojego organizmu, jak robiło to bieganie. Następna rzecz – mówi się, że każdy sport jest drogi, ale jeszcze tak drogiego sportu, jak kolarstwo nie uprawiałem. Bieganie niby kosztuje, bo zegarek, bo buty, ale są to dużo mniejsze kwoty w porównaniu z rowerem.
W roku 2012 pojawił się na naszym portalu artykuł opisujący Twoją historię: „Od 130 km do maratonu w 15 miesięcy”. Niektórzy pisali w komentarzach, że fajnie, że duża metamorfoza, ale prawdziwy sukces będzie wtedy, jak utrzymasz niską wagę w długiej perspektywie. Dziś, po 8 latach, możesz powiedzieć, że się udało?
Dopóki mocno trenowałem, ważyłem około 75-77 kg, ale jak przyszła kontuzja, to faktycznie waga powędrowała w górę. Najwięcej złapałem sobie 95 albo 97 kg. Wynik z dzisiaj to 94 kg i to jest waga, która nie wymaga ode mnie wielkiego skupiania się na diecie. Mogę funkcjonować normalnie, jak mam ochotę coś zjeść, to jem. Nie pilnuję kalorii, nie robię sobie pudełek. Jedyną zasadę dotyczącą diety, której przestrzegam – jest nietykanie słodyczy i alkoholu od poniedziałku do piątku.
Masz obawy, że waga wzrośnie do tej sprzed lat?
Nie wyobrażam sobie tego. Uprawiając sport mam mimo wszystko inne nawyki, niż kiedyś. Jak wiem, że jutro jadę na zawody, to dziś nie mogę sobie pozwolić na grubo zakrapianą imprezę z obżarstwem, bo następnego dnia albo będzie mnie bolała głowa, albo żołądek. Mam żonę, dwójkę dzieci, dom i po prostu zbijanie wagi do takich wartości jak kiedyś, nie jest już dla mnie priorytetem. Chodzi mi po głowie, żeby teraz zimą w przygotowaniach do kolejnego sezonu bardziej nad sobą popracować, ale z myślą o 89 kg, a nie 75 kg.
Trzeba tu zaznaczyć, że chociaż na naszym forum można Cię znaleźć po nicku „Mały89” to tak naprawdę jesteś „kawał chłopa”. 193 cm?
No tak, kiedyś podawałem wszędzie, że mam 193 cm, ale okazało się, że bliżej mi do 190-191 cm.
Gdy umawialiśmy się na rozmowę napisałeś, że od poniedziałku do piątku jesteś „na morzu”. Co to znaczy? Pracujesz na platformie wiertniczej, jesteś marynarzem?
Jestem marynarzem w straży granicznej. Pływam po Morzu Bałtyckim, między Słupskiem a granicą z Federacją Rosyjską. Mam różne służby. Czasami jest 24-godzinna, wtedy do pracy jadę rowerem i następnego dnia też na rowerze wracam, co traktuję jako trening. Czasami jest natomiast tak, że idę do pracy w poniedziałek, a wracam w następny poniedziałek. Najczęściej taki tydzień zdarza mi się raz w miesiącu. Wtedy można powiedzieć, że mam roztrenowanie. Ewentualnie staram się wykonywać trening funkcjonalny, na tyle, na ile mogę sobie pozwolić, będąc na jednostce pływającej.
To tym bardziej musi być Ci trudno zachować motywację, dyscyplinę i treningowy rytm. Masz jakąś złotą radę dla osób, które chcą schudnąć?
Wszystko sprowadza się do odpowiedniej motywacji. Ostatnio miałem parę razy takie myśli, że fajnie byłoby zejść poniżej 90 kg. Mówiłem sobie, że chcę, ale czy tak naprawdę chciałem, czy miałem taką potrzebę, czy wszystko było jedynie widzimisię? Dziś mówiłem sobie, że tak, a jutro myślałem już inaczej. A pamiętam, że wtedy, prawie 10 lat temu, to u mnie nie było zmiłuj, nie było żadnych odstępstw. Wagę kładłem pod talerz na Wigilii. Jak szedłem w gości, to brałem swoje pudełko z jedzeniem. Podejście zero-jedynkowe – albo wszystko, albo nic. Jeśli coś miałbym dziś z perspektywy czasu doradzić, może nawet samemu sobie sprzed lat: Wszystko co robisz, rób z głową. Żadne restrykcyjne diety i restrykcyjny trening nie będą tak dobre, jak metoda małych kroczków. Im wolniej się do czegoś dochodzi, tym jest to trwalsze.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z bloga Biegacz z Północy (w większości autorstwa Patrycji Sawicz).