Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Czy mamy do czynienia ze zmierzchem blogów biegowych? Jak w ciągu kilku miesięcy poprawił się z 2:29 na 2:23 w maratonie? Co zyskał biegowo, trenując siłę maksymalną? Dlaczego określa się mianem biegowego cierpiętnika? Porozmawialiśmy z Andrzejem Witkiem, który od 10 lat walczy o 2:20 w maratonie. Zaczynał od 2:56, aktualnie do celu brakuje mu już tylko 3 i pół minuty.
Krzysztof Brągiel (Bieganie.pl): Wystarczy trzy razy przeskrolować kciukiem Twoją tablicę na Facebooku, żeby dojść do stycznia 2020. Skąd taki impas w prowadzeniu social mediów i bloga?
Andrzej Witek: Nigdy nie byłem rekinem social mediów. Jeśli już się tam pojawiałem to głównie po to, żeby przekazać treść, którą opublikowałem na blogu. A na blogu faktycznie dzieje się ostatnio mniej, z kilku powodów. Przeorganizowałem swoje życie i nie czuję już takiej potrzeby, żeby pisać, jak kiedyś. Może też wdarło się zmęczenie. Blog zawsze był wysoko na liście moich priorytetów, ale ostatnio stracił pozycję. Trenuję dużo, staram się zachowywać jak profesjonalista i wtedy kiedy mogę to wypoczywam. A może to tylko takie marne wytłumaczenia, a tak naprawdę – nie chce mi się pisać
Mówisz, że dużo trenujesz. W sensie – siebie, czy innych?
Jedno i drugie. Pandemia przyśpieszyła moją decyzję, żeby w stu procentach przejść na własną działalność i zająć się trenowaniem innych. Jest to element szerszego planu. Zrobiłem to, żeby móc się bawić w zawodowstwo. Teraz mogę budować wszystkie inne sprawy w życiu wokół biegania.
Pomęczę Cię jeszcze o bloga. Skoro dużo trenujesz, to znaczy, że tematów do pisania też by nie zabrakło. Kiedyś jednym z głównych Twoich tekstów blogowych były cotygodniowe raporty. Nie chcesz do tego wrócić?
Na pewno mógłbym sporo opowiedzieć odnośnie swojego treningu, błędów, które popełniam i które nigdy się nie kończą (śmiech). Zwłaszcza, że jestem osobą, która dużo eksperymentuje z treningiem. Obiecuję sobie, że wrócę do tego, ale to jest chyba bardziej takie gadanie. Prowadzenie bloga, to dużo pracy redakcyjnej. Ja nie lubię pisać postów na kolanie, w pół godziny, bez przemyślenia. Każdy wpis to zebranie danych, analiza, a potem jeszcze ubranie w formę przystępną dla odbiorcy. Powtórzę się, że dziś blog jest niżej w hierarchii. Wyżej jest trening, czas na regenerację, praca z klientami.
Żeby już tak się nad Tobą nie pastwić, to generalnie mamy ostatnio do czynienia ze zmierzchem blogów biegowych. Jeszcze kilka lat temu biegowi blogerzy byli dużo bardziej aktywni, a ostatnio częściej muszą się tłumaczyć swoim czytelnikom z braku wpisów. Z czego to wynika?
Trzeba spojrzeć na to szerzej. Blogi biegowe rodziły się dobre dziesięć lat temu. Wtedy powstał chociażby blog Bartka Olszewskiego, który szybko stał się bardzo poczytny. Jeśli miałbym strzelić kto był głównym odbiorcą treści Bartka, to obstawiałbym, że raczej mężczyźni w średnim wieku, ambitni amatorzy, którzy szukali informacji – jak biegać szybciej. Tekst był dla nich wygodną formą komunikacji. Dzisiejsi biegacze, żeby przekazać swoje treści, chętniej korzystają z Instagrama, którego kiedyś nie było. Powstają też kanały youtubowe. To są aktualnie atrakcyjne narzędzia.
Właśnie, co do YouTube, coraz więcej biegaczy faktycznie próbuje trafić do odbiorców tym kanałem. Widziałbyś się w podobnej formule?
Ja totalnie nie jestem youtubowy. W ogóle nie mam charyzmy, pazura, siły przebicia. Raczej jestem introwertykiem, który lubi sobie coś na spokojnie przeanalizować, a potem podzielić się wnioskami w formie pisanej. Zresztą nie wydaje mi się, żeby dla moich odbiorców wideo było atrakcyjną formą. YouTube jest dla młodszych ludzi, którzy wolą coś obejrzeć, zamiast czytać.
Twoi czytelnicy wydają się być rzeczywiście specyficzną grupą, przesianą przez gęste sito. Ostatnio Bartek Olszewski mówił w naszym podcaście, że popsuła się jakość internetowego dialogu, stąd od jakiegoś czasu stroni od mediów społecznościowych. Jak jednak czytam komentarze na Twoim blogu, to przypominają listy miłosne. Dużo życzliwości, pochwał i generalnie kultury. Spotykasz się w ogóle z czymś takim, jak hejt?
Treści, które publikuję na blogu rzeczywiście robią odsiew. Moje wpisy są zazwyczaj mocno rozbudowane. Jeżeli już ktoś chciałby szukać zaczepki, to najpierw musi przebrnąć przez ogrom informacji i tekstu. To jest bardzo skuteczny filtr. Zupełnie inaczej to wygląda w przypadku krótkich postów na Facebooku. To każdy jest w stanie przeczytać i poczuć się uprawnionym do polemiki. A co do listów miłosnych, to najbardziej podobają się nam te książki, które są zgodne z naszym punktem widzenia. Można to odnieść do bloga. Większość czytelników zgadza się z moją perspektywą i daje to odczuć w komentarzach.
Ostatnio przemówiłeś w social mediach, publikując trening 12 x 600 m. W jednym z komentarzy wyjaśniłeś czytelnikowi czemu miał służyć. Zacytuję: „Ma poprawiać odporność organizmu na obecność zwiększonego stężenia jonów wodoru, a także poprawiać klirens tego procesu”. A po polsku (śmiech)?
To jest zabawne, bo mam wrażenie, że im dłużej siedzę w bieganiu, tym rodzi się we mnie więcej treningowych znaków zapytania. Nie ukrywam, że jestem wkręcony w trening. Analiza często sprawia mi równie dużo radości, co samo wykonanie. To oczywiście nie oznacza, że nie popełniam błędów, wręcz przeciwnie. Fajnie jakby 50 procent moich eksperymentów wychodziło na dobre.
Pod koniec zeszłego roku widziałem Twoje zdjęcia z badania wydolnościowego. Coś ciekawego się z niego dowiedziałeś?
Z jednego badania nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. Dopiero jak zrobię ich więcej, będę miał sensowną bazę danych do analizowania. Po badaniu, które zrobiłem u Marcina Kęsego, mogę powiedzieć tylko tyle, że potwierdziły się moje zakresy.
A wcześniej jak miałeś je wyznaczone?
Lubię model statystyczny, który wynika z krzywej zwalniania. Chodzi na przykład o Test Coopera, albo sprawdzian na 5000 metrów. Na podstawie wyników dobieram sobie intensywności treningów z tabel Danielsa. Dodatkowo zwracam też uwagę na samopoczucie i tętno. Badanie potwierdziło, że moje tempa były dobrane prawidłowo. Przykładowo spokojne rozbiegania robię maksymalnie do prędkości 4:00 na kilometr. Z badania wyszło, że mogę do 3:55.
Porozmawiajmy trochę o rzeczy, z którą jesteś kojarzony najbardziej – 140 minutach w maratonie. Podczas naszej rozmowy sprzed półtora roku, kiedy miałeś jeszcze życiówkę 2:28, zapytałem Cię, czy wierzysz w powodzenie projektu…
I co odpowiedziałem? (śmiech)
Twierdząco. Ja uwierzyłem dopiero po Twoim 2:23:32 w Maladze w grudniu 2019. Ostatnio gdzieś przeczytałem, że sukces najczęściej czeka na nas pięć sekund po tym, jak podejmujemy decyzję, żeby zrezygnować. Widzę odzwierciedlenie tej maksymy u Ciebie. W 2016 pobiegłeś – 2:29, w 2017 – 2:28, wiosna 2019 – 2:29 i generalnie można było dać sobie spokój z myśleniem o 2:20. Tymczasem kilka miesięcy później jest 2:23.
Z tą wiarą w 140 minut jest u mnie różnie. Skoro powiedziałem wtedy, że wierzę, to widocznie byłem akurat na górce sinusoidy. Nie jest tak, że codziennie rano wstaję z łóżka nakręcony, że mogę góry przenosić. Te momenty, kiedy nie widzi się sensu, są czymś normalnym, myślę, że każdy tak ma. Ale mimo tego, że czasami tracę wiarę, to nie rezygnuję z treningów. Jeśli realizujesz cykl treningowy – jeden rok, drugi, trzeci i widzisz, że działa coraz mniej, to wcale nie jest powiedziane, że przy czwartym podejściu coś nie ruszy do przodu.
Kolejna sprawa jest taka, że dzień sportowca zaczyna się w momencie kiedy otwiera oczy, a kończy, gdy idzie spać. Treningi to tylko jedna strona medalu. Jeśli nie zagra regeneracja, będzie się jadło byle co, dojdzie stres – to osiągnięcie dobrego wyniku jest niemożliwe. Mój przeskok na 2:23 nie wynikał z tego, że powiedziałem sobie: „Kurczę, biegam od 10 lat, mało się poprawiam, więc zacznę trenować dwa razy więcej”. Akurat przed Malagą wrzuciłem na bloga 16 raportów treningowych, 120 treningów, więc jeśli ktoś chce, to można prześledzić 4 miesiące przygotowań. Nie trenowałem ani najwięcej, ani najmocniej w życiu. Jedynym nowym akcentem, który się pojawił, był trening siłowy.
O postawieniu na trening siłowy wiele razy wspominałeś w wypowiedziach po Maladze. Dużo czasu tygodniowo spędzałeś na siłowni?
Powiem tak – ogólnie tygodniowo wykonywałem dziesięć treningów, z czego osiem było biegowych, a dwa siłowe. Przeliczając na czas, na siłowni spędzałem maksymalnie do 2 i pół godziny w tygodniu. Czasowo nie było więc tego dużo, ale była to ciężka robota. Wcześniej, jeśli wykonywałem trening uzupełniający, to robiłem dużo powtórzeń z małym obciążeniem. Współpracując z Marcinem Chlebowiczem szukaliśmy natomiast siły maksymalnej, czyli mało serii, mało powtórzeń, ale z dużym ciężarem.
Można powiedzieć, że odwróciliście logikę. Pod długi dystans, teoretycznie lepiej powinien sprawdzić się trening budujący wytrzymałość.
Jasne, że to było odwrócenie logiki, ale to jest piękno treningu, czyli możliwość eksperymentowania. Na papierze to nie miało sensu. Ten trening miał wydobyć ze mnie większą moc, sprawić, że będę miał mocniejsze odbicie i to się udało. Mam taką teorię, że podnosząc ten parametr uzyskałem coś podobnego, do efektu, jaki dają buty z karbonem.
Jakbyś miał uszeregować rzeczy, które najbardziej zaważyły o postępie, jakby taka lista wyglądała? Ciekawe jest to, że w listopadzie 2019, na kilka tygodni przed maratonem w Maladze pobiegłeś 10 km w 31:36. Prawie identycznie poleciałeś dychę w 2016 roku, bo 31:35, ale wtedy przełożyło się to na 2:29 a nie na 2:23.
Na pierwszym miejscu dałbym trening siłowy. Inna sprawa, że czas i wybiegane kilometry sprzyjają maratonowi, a startując w Maladze miałem już naprawdę duży staż treningowy. Byłem obiegany. Trzecia rzecz to otoczka. Przywołałeś rok 2016. Ja wtedy pracowałem na dwa etaty, mocno angażowałem się w bloga, studiowałem i jednocześnie wykonywałem dużą pracę treningową… Dziś się zastanawiam, skąd miałem na to wszystko siły? Moja uwaga była bardziej rozproszona. W 2019 miałem lepiej ułożone życie, mogłem się bardziej skoncentrować na bieganiu. W 2016 wydaje mi się też, że przestrzeliłem z formą. W gazie byłem w marcu na dyszce, ale już na maratonie nie było tej świeżości, co powinna.
Orest Lenczyk miał ponoć taką zasadę, że jak zawodnik zagrał ekstra mecz, to w następnym sadzał go na ławce. Wychodził z założenia, że dwa super mecze z rzędu się nie przydarzą. Ty po świetnym maratonie w Maladze zostałeś „usadzony na ławce” przez pandemię. Dostałeś więcej czasu, żeby znowu przyszykować się na duży jakościowy skok. Co myślisz o koncepcji, że dłuższy odpoczynek od maratonu wyjdzie Ci na dobre?
Jestem osobą, którą motywują porażki. Jeśli przygotowuję się do zawodów i nie wyjdzie, to mam w sobie zadrę i chcę rewanżu. Jeśli z kolei wszystko zagra, tak jak powinno, to spada mi motywacja, żeby pójść za ciosem. Przygotowania do grudniowej Malagi były obciążające psychicznie i kiedy udało się zrealizować cel, ciśnienie ze mnie zeszło. Na początku 2020 roku czułem, że treningi mi nie idą, więc z jednej strony może i masz rację, że pandemia była korzystna. Może się okazać, że w tym roku również nie uda się wystartować w maratonie. Jeśli taka przerwa wyjdzie mi na plus, to będę się tylko cieszył. Z drugiej strony wolałbym, żeby sezon był normalny. W tej chwili mam jeden strzał na 2:23 a później jest luka. Fajnie byłoby się potwierdzić, pobiec jeden czy dwa maratony w granicach 2:22-2:24.
Serio, potrzebujesz takiego potwierdzenia? Trochę jakbyś nie wierzył, że te 2:23 jest prawdziwe.
Mam anegdotę na ten temat. Mój znajomy, bardzo dobry wrocławski biegacz Michał Wendland latał na maratony do Malagi przede mną. Za pierwszym razem finiszował z wynikiem poniżej 2:30. Okazało się jednak, że wolontariusz się pomylił i poprowadził ludzi do mety złą trasą. Wszystkich z poziomu 2:20-2:50 zdyskwalifikowano. Rok później Michał znowu poleciał do Malagi… I trafił na powódź. Bieg odwołano. Wracając do potwierdzania się. Myślę, że to są prędkości, z którymi dobrze jest się obiegać. Ale oczywiście gdybym miał wybierać: dziesięć wyników na 2:23, czy jeden poniżej 2:20? Sprawa jest prosta – wybrałbym 140 minut.
Wspomniałeś, że porażki Cię motywują. W takim razie w nadchodzącym sezonie powinieneś być w górach nie do pokonania. Z lekkim przekąsem, można powiedzieć, że latem obroniłeś czwarte miejsce z sezonu 2019 w mistrzostwach Polski w biegach górskich na długim dystansie. Znowu bez medalu. Widziałem w social mediach, że przeżywałeś swój występ w Kościelisku.
Opowiem Ci dowcip, ale to będzie czarny humor. Moim celem jest 140 minut w maratonie. Ile razy udało mi się go zrealizować? Ani razu. Kto jest w Polsce posiadaczem najlepszego wyniku w Wings for Life, spośród osób, które go nigdy nie wygrały? Ja (w roku 2017 podczas WFL w Poznaniu Andrzej pokonał 67.21 km, świetny wynik dał mu jednak dopiero 3 miejsce w Polsce za Tomaszem Walerowiczem i Dariuszem Nożyńskim – red.). A na dokładkę dwa razy byłem czwarty na mistrzostwach Polski. Raz jak na Orlenie przybiegłem trzeci, nie zostałem sklasyfikowany przez brak licencji PZLA. Jestem biegowym cierpiętnikiem. Zawsze obok celu.
Jeśli chodzi o moją obecność w biegach górskich – cały czas się tego uczę. Mam nadzieję, że nie zrażę biegaczy górskich opinią, że w górach nie ma jeszcze tego poziomu sportowego, co na asfalcie. W górach mogę rywalizować z najlepszymi, co nie udałoby mi się na ulicy. Mogę spełnić swoje dziecięce marzenie i walczyć o medal mistrzostw kraju. Na razie się nie udaje, ale wierzę, że w końcu go zdobędę.
Jakie masz plany startowe na ten rok?
Chcę się przygotować do mocnego biegania w górach. Jeśli odbędą się mistrzostwa Polski na długim dystansie, to wystartuję i będę się starał zdobyć medal. O ulicznym maratonie myślę na jesień. Choć jak nadarzy się okazja wiosną, żeby pobiec na asfalcie, to z niej skorzystam. Nie z myślą o ataku na 2:20, ale o obieganiu 2:23-2:24.
Długą drogę przeszedłeś, 10 lat treningów, zaczynałeś od złamania 3 godzin w maratonie, aktualnie jesteś 3 minuty od 2:20. I dużo i mało. Co będzie najważniejsze, żeby odhaczyć 140 minut?
Cierpliwość. Nie wierzę w rewolucję treningową, wywrócenie koncepcji do góry nogami, jakąś nową szkołę. Pamiętam, że jak pobiegłem 2:23:32, pomyślałem sobie: „Boże, jeszcze tylko 3 i pół minuty i wreszcie będę mógł się od tego uwolnić”. Chcę już zamknąć ten projekt. Jestem dość egzotycznym przypadkiem. Nie wiem czy jest w naszym biegowym półświatku druga osoba, która od 10 lat dąży do jakiegoś wyniku. To jest męczące. Chciałbym mieć więcej radości z biegania i nie być już kojarzonym, jako człowiek, który obsesyjnie dąży do 2:20.