Redakcja Bieganie.pl
W ubiegłym roku miałem sposobność pojechać na mistrzostwa świata w trailu do Hiszpanii. Było to niesamowite przeżycie i marzyłem, by i w tym roku „wziąć udział” w czempionacie. W tym artykule postaram się zebrać swoje wrażenia z weekendu 7-9 czerwca.
Mistrzostwa świata w trailu są organizowane od 2007 roku. Zaskoczeni? Nie dziwię się, sam musiałem sprawdzić tę informację podczas pisania artykułu. Przed 2015 rokiem organizacją czempionatu zajmowała się bowiem wyłącznie organizacja IAU (International Association of Ultrarunners), która mówiąc delikatnie nie ma zbyt wielkiej siły przebicia, również w mediach. Jako ciekawostkę można podać, że pierwsze mistrzostwa odbyły się w amerykańskim Huntsville na dystansie 50 mil, a wygrał je… Polak, Jarosław Janicki. Dodajmy dla porządku, że impreza to odbywała się niezależnie od mistrzostw świata w biegach górskich (dystans długi ok. 20-30 kilometrów), zarządzanych przez organizację WMRA oraz bez większych związków ze środowiskiem „prywatnych”, „komercyjnych” ultramaratonów górskich czy trailowych.
Jednocześnie w środowisku zaczęła pojawiać się tendencja do stopniowego kształtowania się obrazu dyscypliny, wyłaniania wspólnych wartości czy zasad oraz potrzeba pewnej unifikacji czy kodyfikacji ustaleń. Powstała organizacja ITRA, która bardzo szybko zyskała dość silną pozycję i dużą rozpoznawalność w środowisku. ITRA podjęła współpracę z IAU i od 2015 roku mamy do czynienia z erą „nowożytnych” mistrzostw (żart), które stopniowo gromadzą coraz lepszą stawkę zawodników, zyskują coraz większą rangę. O tym jeszcze za chwilę.
Nasza kadra startuje nieprzerwanie od 2015 roku, kiedy to wyjazd reprezentacji został oddolnie zorganizowany przez samych zawodników, bez pomocy polskiej federacji lekkoatletycznej.
W tegorocznych mistrzostwach w portugalskim Mirando do Corvo wzięło udział ponad 500 biegaczek i biegaczy z 52 krajów. W rywalizacji mężczyzn ok. 80 zawodników miało ranking ITRA wynoszący 800 punktów i więcej. Dla porównania, w kultowej Zegamie zawodników, którzy uzyskali wynik 800 punktów było 20. W UTMB – które jest biegiem z największym budżetem i najszerszą możliwą stawką – startuje ok. 70 zawodników z takim rankingiem. Moim zdaniem rozwiewa to wszelkie wątpliwości w temacie obsady zawodów. Mistrzostwa świata są już w tej chwili najmocniej obsadzonym biegiem górskim na świecie.
Przed imprezą pojawiały się wątpliwości, czy faktycznie są to prawdziwe mistrzostwa – wskazywano na fakt, że nie cała czołówka światowa jest na liście startowej. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że zaledwie tydzień wcześniej odbyła się legendarna Zegama, bieg o bardzo podobnej charakterystyce i w dodatku impreza bardzo mocno promowana przez sponsora cyklu Golden Trail Series, firmę Salomon. Niektórzy zawodnicy z szansami nawet medalowymi (jak choćby nasz Bartek Przedwojewski) startowali właśnie w Zegamie. Z drugiej strony na liście startowej tegorocznych mistrzostw pojawiło się wiele nazwisk znanych do tej pory z biegów pod egidą WMRA – jak choćby dwóch mistrzów świata – Włochów Rambaldiniego i Puppiego (ostatecznie 4. miejsce w Miranda do Corvo), a także zawodniczek wysoko notowanych na ubiegłorocznych mistrzostwach w Karpaczu – Rumunki Denisy Dragomir (w Karpaczu czwarta, w Portugalii piąta) czy Włoszki Sylvii Rampazzo (Karpacz 3. miejsce, Portugalia 6. miejsce).
Nie da się również nie zauważyć, że poziom dyscypliny z roku na rok gwałtownie się podnosi, a poszczególne kraje coraz poważniej podchodzą do samych mistrzostw. Jak relacjonowała Magda Łączak, która na własną rękę dokonywała rekonesansu trasy i trenowała w Portugalii (czytaj: płaciła za wyjazdy z własnej kieszeni), kilka ekip trenowało na trasach wokół Mirando do Corvo i to nie tylko indywidualnie, ale w grupach. Oznacza to, że niektóre reprezentacje miały zorganizowane obozy treningowe, przygotowujące do mistrzostw. Staram się tu uważnie dobierać słowa i zdecydowałem się zamienić pierwotnie użyte „wiele” i „sporo” na „kilka” i „niektóre”. Prawda jest bowiem taka, że dyscyplina nadal jest młoda i w wielu państwach struktury trailowe dopiero się organizują, dopiero włączane są do „świadomości lekkoatletycznej”. Proces ten na pewno jest najbardziej zaawansowany w krajach takich, jak Hiszpania, Francja, Włochy czy Wielka Brytania. Ze zrozumiałych względów przewagę w tym roku miała również Portugalia, o której jeszcze kilka słów napiszę. Jest również kilka ekip, które maja zwyczajnie więcej funduszy od nas (nieważne, czy są to środki pozyskane od krajowych federacji, czy zewnętrzne finansowanie). Wiele innych ekip przeżywa tymczasem dokładnie te same problemy co my. Każdy rok przynosi tu zmiany, każda impreza mistrzowska zwiększa świadomość i struktur sportowych i „środowiska”, kibiców. Dla wielu krajów samo uczestnictwo w czempionacie jest dużym wydarzeniem, które znacząco wpływa na postrzeganie dyscypliny. Stąd i w tym duża wartość mistrzostw świata jako płaszczyzny spotkania zawodników z całego świata – i tych najlepszych, i tych aspirujących, jak i tych dopiero „raczkujących”.
W piątkowe przedpołudnie obyła się ceremonia rozpoczęcia mistrzostw. Wszystkie reprezentacje przemaszerowały przez centrum Coimbry, by wreszcie dotrzeć na plan, gdzie przygotowano scenę do prezentacji poszczególnych ekip. Następnie z tej samej sceny przemawiali oficjele, a ceremonia zakończyła się krótką częścią artystyczną. Całość sprawiała dobre wrażenie, choć bez fajerwerków. Zastrzeżenia można mieć jedynie do zbyt długiego przemarszu, przerywanego licznymi postojami. Trwał on dobre kilkadziesiąt minut, a przez ten czas trudno było utrzymać skupienie, emocje i entuzjazm zarówno po stronie kibiców, jak i zawodników. Ci zostali zakwaterowani w dwóch sąsiadujących hotelach, jednak nie mieli poza posiłkami zbyt wielu okazji do integracji. Czuć było raczej atmosferę skupienia i oczekiwania na zawody, aniżeli wspólnego święta i spotkania.
Start i meta zawodów zlokalizowane były w miasteczku Miranda do Corvo, ze ślicznym, pocztówkowym centrum – pobielane ściany, ceramiczne tabliczki z numerami domów, kwiaty, kawiarnie itp. Na środku rynku – brama startu/mety, a w jej pobliżu sporo kibiców. W dzień zawodów – zarówno sobotnich mistrzostw, jak i niedzielnego biegu otwartego – panowała tam świetna atmosfera, a widzowie zdawali się świetnie bawić.
Po sobotnim biegu zawodnicy byli zwożeni do hoteli autobusami, a potem zabierani z powrotem na ceremonię dekoracji medalistów. Nie można się dziwić, że część zmęczonych biegaczy zdecydowała się odpuścić wieczorną ceremonię i świętować sukces (lub jego brak) w Coimbrze.
W niedzielę większość reprezentacji opuszczała Portugalię i tu zdarzył się pewien zgrzyt. Otóż w pierwotnej wersji programu imprezy transfery busami na lotniska mialy odbywać się od godziny 12 w południe. Tymczasem na kilka dni przed zawodami organizatorzy poinformowali federacje, że busy będą odjeżdżać od… 1:30 w nocy z soboty na niedzielę (sic!). Taka godzina została wskazana między innymi dla naszej kadry. Oznaczałoby to, że Polacy mają dać z siebie wszystko podczas biegu w sobotę, następnie pojechać do hotelu, wykąpać się, zaraz potem wrócić na metę na dekorację. Następnie byliby odwiezieni o godz. 22-23 do hotelu, gdzie mieliby się spakować i właściwie mogliby już na walizkach poczekać godzinkę czy dwie na autobus na lotnisko… Na szczęście PZLA stanęło na wysokości zadania, wynajęło dla zawodników bus, który o dogodnej popołudniowej godzinie odwiózł biegaczy do Porto.
Sporo zostało powiedziane na temat trasy Trilhos dos Abutres, która w teorii przedstawiała się dość niewinnie, natomiast jej rekonesans zmieniał postać rzeczy diametralnie. Miałem okazję przekonać się w niedzielę, jak w praktyce wyglądały szlaki, na których ścigano się o tytuł najlepszych na świecie.
Trasa była bardzo trudna. Góry wokół Miranda do Corvo nie są zbyt okazałe, sięgają zaledwie 1000 m n.p.m. Z daleka wyglądają trochę jak Beskidy, natomiast przy bliższym poznaniu okazuje się, że rzeźba terenu jest o wiele bardziej urozmaicona i skomplikowana. Ścieżki w większości są bardzo wąskie i bardzo kręte, a więc nawet na płaskich odcinkach trudno się rozpędzić. Podbiegi i podejścia okazują się strome, często zdarzają się kilkunastometrowe odcinki, na których trzeba sobie pomagać dłońmi. Nierzadko są to fragmenty skaliste, gdzie trzeba się chwilkę zastanowić, gdzie postawić stopę, gdzie chwycić się skały, żeby się podciągnąć itd. Na trasie znajduje się wiele jarów, wąwozów, rynien, których dnem wije się ścieżka. Ta przekracza strumień, wiedzie między kamieniami…
Zmiany terenu są liczne i gwałtowne i naprawdę aż trudno to opowiedzieć. Zdarzało się tak, że w jednej chwili biegnąć płaską ścieżką stawałem przed ostrym i stromym odcinkiem wiodącym między skałami, po czym zbiegałem w bagnisty teren pełen błota, tylko po to, by po chwili przekroczyć strumień i wbiec na wąski na dwie stopy trawers. To wszystko w ciągu 10 minut, a potem od nowa, i w kółko.
Tego rodzaju bieganie wymaga niesamowitej koncentracji i uwagi, co bardzo męczy psychikę. Szczerze mówiąc po biegu moja głowa była o wiele bardziej zmaltretowana niż ciało. W takich warunkach decydujące okazują się takie czynniki, jak propriocepcja (czucie głębokie ciała), stabilizacja, efektywność poruszania w trudnym technicznie terenie i gotowość ponoszenia ryzyka. W praktyce oznacza to, że im słabszy biegacz, tym więcej traci – przy czym różnice nie rosną proporcjonalnie, ale absurdalnie szybko. Nic dziwnego, że w tych warunkach świetnie poradził sobie Jon Albon, który jest wszakże mistrzem biegów przeszkodowych (OCR). Na pewno znaczenie miała także znajomość trasy, stąd dobre wyniki stosunkowo nisko notowanych gospodarzy.
Niedzielny bieg otwarty, w którym brałem udział, zgromadził na starcie ok. 1000 biegaczy. Dodatkowo okazało się, że wejść do strefy startowej można tylko w jednym miejscu, od tyłu, a więc jako że na starcie pojawiłem się na 5 minut przed rozpoczęciem biegu, musiałem ustawić się prawie na samym końcu długiego węża biegaczy. Efektem tego była duża strata czasowa, jaką poniosłem w pierwszej połowie wyścigu – na wąskich ścieżkach czasami zwyczajnie nie dało się wyprzedzać, a przed każdym mostkiem czy fragmentem „wspinaczkowym” tworzyły się kolejki – razem dało to jakieś 20-30 minut straty.
Natężenie trudności i przeszkód mocno obciążało psychikę. Ani na moment nie dało się wyłączyć myślenia i odczuwania. W połowie biegu byłem już naprawdę zmęczony – nie wysiłkiem fizycznym, ale koniecznością ciągłego „bycia gotowym”. Wyobraź sobie, że spotykasz dawno nie widzianego przyjaciela. Zwykle zadałby ci standardowe pytanie „co u ciebie?” i cierpliwie słuchał opowieści, być może wtrącając od czasu do czasu swoje uwagi czy pytając o co ciekawsze szczegóły. Ale wyobraź sobie, że ów kumpel pyta cię „co sądzisz o bieżącej sytuacji geopolitycznej?” po czym zanim rozwiniesz skrzydła, zmienia temat i żąda przepisu na placek, następnie każe przypomnieć sobie nazwisko nauczycielki geografii z liceum, by w kolejnej minucie domagać się twojego komentarza do heglowskiej koncepcji historycznych przemian cywilizacyjnych. W każdą odpowiedź się wtrąca, nie pozwala dokończyć zdania albo robi to za ciebie. Po godzinie masz dość, ale rozmowa trwa i nie możesz jej przerwać.
Na ostatnich kilku kilometrach pękłem. O jeden mostek za daleko, o jeden głaz za dużo. Czułem, jak kolejne przeszkody spowalniają mnie niewspółmiernie do ich trudności. Na mecie czułem przede wszystkim ulgę, że to już koniec. Z czasem 6 godzin i 15 minut zająłem 255. miejsce na ok. 1000 zawodników. Pokonałem trasę mistrzostw świata prawie dwa razy wolniej niż zwycięzca z poprzedniego dnia… Oczywiście w pamięci pozostaną przede wszystkim dobre wrażenia. Różnorodność krajobrazu widziana z perspektywy kilku dni i dwóch tysięcy kilometrów jawi się jako miłe urozmaicenie. Bardzo przyjemnie biegło się grzbietem gór, wśród wielkich wiatraków. Niesamowitym przeżyciem był bieg w szpalerze głośno wiwatujących kibiców za punktem na 17. kilometrze. Wspomnienia przypominają kalejdoskop pocztówkowych „widoczków”. Zachęcam również do lektury artykułu, w którym swoją konfrontację z trasą opisują nasi reprezentanci.
Po biegu do wracałem do Coimbry autostopem. Nowo poznany Nuno z klubu Coimbra Trail Runners opowiedział mi co nieco o biegach trailowych w Portugalii. Okazało się między innymi, że wyścig Trilhos dos Abutres jest jednym z najpopularniejszych wyścigów w kraju, ponieważ ma długą historię, trudną trasę i co roku gromadzi szerokie grono mocnych zawodników, którzy chcą się tu sprawdzić. Jednocześnie Nuno był niezadowolony z wyników swojej reprezentacji, szczególnie żeńskiej. Tłumaczył, że zawodniczki (i część zawodników) to sportowcy wywodzący się z innych dyscyplin, którzy nie byli od zawsze biegaczami. Z drugiej strony cieszył się ze znakomitego biegu najlepszego Portugalczyka – Hélio Fumo – któremu udało się załapać do pierwszej dziesiątki.
W drodze powrotnej nie zdążyłem niestety wypić kawy ani zjeść moich ulubionych pasteis de nata (ciasteczek z budyniowym nadzieniem), a to pewnie oznacza, że będę tam jeszcze musiał wrócić…