Krwiaki i psychiczne katusze – reportaż z biegu dobowego w Niemczech
Spartathlon – marzenie i obiekt westchnień wielu ultrasów z całego świata. 246 km trasą legendarnego Filipidesa uznawane jest za jedno z najcięższych wyzwań biegowego globu. W tym roku Paweł Szynal i Andrzej Radzikowski znaleźli się na liście startowej tych morderczych zawodów. Etapem przygotowań miał być lokalny bieg 24 godzinny w niemieckim Reichenbach. Okazało się, że droga do Sparty jest bardzo, bardzo wyboista.
Polska – Niemcy 4:0. Chcielibyśmy, aby był to wynik piłkarskiego spotkania na Euro 2016. Jednak takim wynikiem zakończył się wyżej wymieniony bieg. Biało-czerwoni biegający w miniony weekend w Reichenbach zajęli cztery pierwsze lokaty. Radzikowski przed Szynalem, Pawłem Żukiem i Wojciechem Agiejczykiem – tak prezentowała się kolejność po końcowym strzale sędziego. Jednak to, co działo się przed tym upragnionym dla ultrasa dźwiękiem zasługuje na słowo opisu…
Niewielkie miasteczko w Saksonii, lokalny bieg, kilkudziesięciu uczestników. Pętla 1200 metrów. Z opisu wydawało się, że jest płaska, ale po rekonesansie trasy przestaje dziwić fakt, że jej rekord należący do aktualnego mistrza świata w tej specjalności Niemca Floriana Reusa wynosi tylko 246 km. Wydaje się, że Szynal i Radzikowski się z nim rozprawią. Pytanie tylko, który wygra i czy padnie rekord Polski? Większe szanse miał na to ten młodszy. Nie wiadomo jak trenuje i nikt nigdy się tego z pewnością nie dowie – ultrasi mają „swoje” i już… W każdym razie Andrzejowi nie sposób zarzucić braku zdolności do tego sportu oraz ambicji. Od początku było widać, że apetyt na pokonanie Pawła ma ogromny. Zaczął niezwykle skoncentrowany, spokojnie, bez rozmów, stałym tempem w okolicach 5:15 min/km (rekord Polski 261 km Szynala to średnie tempo 5:30). Wicemistrz świata postanowił rozpocząć sugerując się tętnem – 139, 138 i 133 i tempo 5:10. Zaczął się minimalnie oddalać. Po około 2 godzinach to jednak Andrzej wyszedł na prowadzenie minimalnie podkręcając śrubkę. Jak się później okazało, tego prowadzenia nie oddał już do końca, jednak okupił to potwornym cierpieniem…
Z okrążenia na okrążenie zgodnie z przewidywaniami Pawła Szynala przewaga jego klubowego kolegi rosła. 4-6-8-10 godzin i 1,2 potem 3 okrążenia różnicy. Wicemistrz świata się nie spieszył. Ten bieg był dla niego jednym wielkim eksperymentem. Rok sportowo rozpoczął się dla niego dopiero w kwietniu. Narodziny czwartej pociechy, obowiązki BOR-owca i ojca sprawiły, że jeszcze w lutym rozważał czy nie skończyć z tą nietypową pasją i ćwiczyć już wyłącznie dla zdrowia, które po licznych biegach już mocno domagało się o L4. Myśl o Spartathlonie nie dawała mu jednak zasnąć. Polskie nazwisko nie widnieje na kamiennej tablicy zwycięzców przy pomniku Leonidasa… Czas wyryć pierwsze. Czas zacząć treningi do ostatniego weekendu września. Paweł zmienił w swoim bieganiu wszystko. Zaczął biegać w butach Hokka Hokka, ogólnorozwojowe ćwiczenia wzięły też górę nad tygodniowym kilometrażem. Za namową szwagra Roberta zaczął stosować dietę bardzo bogatą w tłuszcze, je dość sporo białek, a węglowodany są jedynie przecinkiem w zdaniu wielokrotnie złożonym. Boczek, kawa z masłem, ocet jabłkowy do popicia surowych żółtek jaj, żółty ser z salami – to tylko niektóre z jego nowych pomysłów żywieniowych zarówno podczas biegu jak również w codziennym życiu. Co ciekawe po kilku miesiącach takiego odżywiania Paweł uporał się z chronicznymi stanami zapalnymi rozcięgien piętowych. Podczas zawodów nie bolało go nic, fizycznie czuł się znakomicie. Można powiedzieć, że nawet lepiej niż w czasie swojego biegu życia w Turynie. Brak wzdęć, biegunek, wymiotów, brak przesiadywania w toalecie z powodów żołądkowych. Absolutny brak leków typu stoperan, espumisan, które były do tej pory chlebem powszednim… Wszystko wyglądało fantastycznie przez cały czas. Jednak w pewnym momencie tempo spadło. „A, tak się włóczę po trasie” – powiedział Paweł. „Po, co mam się szarpać?” „Po, co mi to, przecież wiadomo, że jestem niedotrenowany, nie wybiegałem tyle, co zwykle. Nie zrobię tu wyniku” – to brzmiało jak mowa pogrzebowa. Nawet czarodziej w boksie serwisowym nie pomoże. Nie można było się zgodzić z tym, co mówił, lecz obiektywnie miał rację. Liczy się przecież wyłącznie Sparta, jednak to nie powód, aby się turlać po tej trasie. Naszym hobby nie jest zarywanie nocy i przygotowywanie tego całego jedzenia, przebierania, cudowania – trzeba było, zatem jakoś mistrza pobudzić. „Znajdź jakiś cel, wyznacz go sobie i zrealizuj, przecież jeszcze 12 godzin zamęczysz się tu” – podpowiedziałem. Trzeba było trochę poczekać, jednak przedstawienie się zaczęło!
Kurtyna opadła o 2 w nocy. Przysypialiśmy. 14 godzina biegu, Radzikowski zbliża się do 4 dubla… I nagle Szynal się podrywa. Przyspiesza do tempa z początku biegu, Andrzej przykleja mu się do pleców. Jest czarna noc, po trasie porusza się kilkunastu zoombie-biegaczy, na których tle Polacy mkną niczym rozpędzony ekspres. Patrzymy na to z niedowierzaniem i czekamy, aż ten pociąg się wykolei, bo przecież musi. Takie harce na tym etapie biegu źle się kończą. Po niecałej godzinie Andrzej wymiotuje i Paweł odrabia niemal 2 pętle. Po czym przebiegł jeszcze kilka okrążeń z utrzymującą się już dość niewielką stratą i… Usiadł. Muszę odpocząć. Zaczął ucztować w namiocie, twierdząc, że jest zmęczony, ale nie był. Zmęczona była jego psychika. Zabawa w kotka i myszkę straciła sens. To nie mistrzostwa świata, mistrzostwa Polski odwołano – jesteśmy gdzieś na lokalnym biegu w Niemczech, gdzie dyrektor biegu łapie się za głowę, na widok polskich nazwisk, które są znane w światowym ultra… Krajobraz braku motywacji jest przygnębiający.
Tymczasem Radzikowski robi swoje. Gdyby nie wciągnął się w zabawę z Pawłem mógłby zakręcić się w granicach 260 km, a tak ma szansę na 255. W pewnym momencie podbiega do namiotu i bierze nóż. Rozcina lycry przy kolanach, coś mu przeszkadza. Rusza na trasę i wciąż biega znacznie poniżej 6 minut na kilometr, jednak przerw jest coraz więcej, coraz częściej coś trzeba zmienić, buty, skarpetki, plasterki, lód w spreju. Po 20 godzinach zaczyna utykać, boli go łydka od strony kości piszczelowej, chce ją zabandażować. Widać, że krok mu się zmienia i lekko utyka. Rwie coraz bardziej ten bieg, ale rekord życiowy, który od 2013 roku wynosi 251 km jest bardzo realny. Nagle zatrzymuje się i mówi:” Robię klasę MM i kończę, bo mam już 3 kontuzje, Spartathlon jest ważniejszy”. O jakich trzech kontuzjach on mówi? Ich słów na tym etapie nie traktuje się już racjonalnie, bo nawet włosy bolą, jednak tym razem… Nie przesadzał. Na jego nogach pod kolanami pojawiły się krwiaki. Czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy, nie w tym miejscu. Tak, jakby ktoś kredką namalował!. Truchta i nie prostuje kolan, cierpi niemiłosiernie, krzywi się, nie pomaga nawet lek przeciwbólowy.
W pewnym momencie zza zakrętu wyłania się biało-czerwony ultra duet. Nie jest to jednak ten rozpędzony ekspres, który o 2 w nocy zjadał kilometry. Idą sobie razem z Pawłem, mimo że podczas biegu pakt o nieagresji nigdy u nich nie obowiązywał. Taki widok oznacza definitywny koniec rywalizacji. Zostaje ostatnia godzina, na którą zawsze wszyscy na dobówkach czekają, bo to jest jakaś biegowa euforia. Im się jednak wyjątkowo nie udzieliła, oni już wypoczywają na leżaczkach i spokojnie czekają sygnał sędziego. Dla nich to koniec. Wzajemnie przekonują siebie, że Sparta jest ważniejsza. Zmęczenie, gdzieś uchodzi. Paweł jest zadowolony z żywienia, wszystko zagrało znakomicie, ten wypadł świetnie, poza wynikiem końcowym, do którego nie przywiązywał żadnej wagi. Na Spartathlonie motywacja tak potrzebna na ultra będzie gwarantowana. Andrzej chciał pobiec lepiej i mógł pobiec lepiej, ale cena, którą zapłaciłby, za poprawienie rekordu życiowego o 1-2 może 3 km byłaby zbyt wysoka. Jedno jest pewne. Patrząc na te nogi – cierpieć to on potrafi.