Śladami ogrodnika z Lake District – fragment książki „Szczęśliwi Biegają Ultra”
Prezentujemy obszerny fragment książki „Szczęśliwi Biegają Ultra” autorstwa Magdy i Krzysztofa Dołęgowskich. Książki, która w polskim świecie biegowym odniosła spory sukces.
Śladami ogrodnika z Lake District
– Słuchaj, a może byśmy tak zostali w Anglii ze dwa dni dłużej i trochę pobiegali? Jest taki challenge Bob Graham Round – powiedział Krzysiek, gdy kupował bilety na konferencję inov-8. Po raz pierwszy miała się odbywać w Lake District, w Windermere.
– No, pewka – odparłam, nie odrywając nawet oczu od komputera. Wszak utarło się, że jak jedno z nas coś wymyśla, to robimy. – A co to za challenge? – dopytałam.
– Do zrobienia jest jakieś sto pięć kilometrów, ponad osiem tysięcy metrów pod górę, ale góry nie za wysokie. Najwyższy szczyt ma dziewięćset siedemdziesiąt siedem metrów. Trzeba się uwinąć w dwadzieścia cztery godziny – wyjaśnił, nie wdając się w szczegóły.
„Dwadzieścia cztery godziny? sto pięć kilometrów?” – pomyślałam.
– No to luz, biegniemy – powiedziałam już na głos, układając sobie w głowie, że to będzie taka spokojna, bardzo długa wycieczka. Będziemy siadać i podziwiać widoki, jeść kanapki i rozmawiać o milionie spraw.
Gdy jedliśmy śniadanie w małym hoteliku w Keswick, skąd zaczyna się pętla, na którą mieliśmy ruszyć wieczorem, Krzysiek snuł opowieść o genezie całego tego wyzwania.
– Bob Graham prowadził hotelik przy Lake Road, taki jak ten, ze wspólnym salonikiem pełnym książek i przeszkloną jadalnią, z której okna można było patrzeć na góry. Wcześniej pracował jako ogrodnik. Wymyślił sobie tę pętlę w tysiąc dziewięćset trzydziestym pierwszym roku, jak kończył czterdzieści jeden lat. Z tym że wtedy mu się nie udało – mówił Krzysiek, przeżuwając kawałek smażonej kaszanki, typowy element typowo brytyjskiego śniadania. – Ale spróbował w następnym roku. W koszuli od piżamy, wełnianych portkach i tenisówkach na nogach. Na trasie dołączali do niego różni kumple, żeby dotrzymać mu towarzystwa i przynieść coś do jedzenia. Głównie gotowane jajka – dodał, z uśmiechem chrupiąc smażonego w głębokim oleju tosta.
Rzekomo Bob nawet nie był biegaczem. Miał krzepę, bo był przewodnikiem, no i pracował fizycznie. Zabawne, pomysł żeby 42. urodziny uczcić, ładując się przez 24 godziny na okoliczne góry, musiał się zrodzić w głowie Anglika! Przecież tutejsza tradycja rekordów dwudziestoczterogodzinnych sięga epoki wiktoriańskiej. W 1903 roku Arthur Wakefield ustanowił rekord, zdobywając dwudzieściaszczytów, mierzących powyżej sześciuset metrów, w dwadzieścia dwie godziny z hakiem. Potem był Eustace Thomas. W 1920 roku zaliczył dwadzieścia osiem szczytów.
Nie podeszliśmy do sprawy nader poważnie. Nasza ignorancja karmiła się tym, że na liście Sub 24-hour BGR Club, zrzeszającego tych, którzy pokonali pętlę, jest ponad 1800 nazwisk. I tym, że o swojej udanej próbie opowiadała nam z wesołością czarnowłosa, chuda jak tasiemiec panienka z PR-u inov-8.
„Pobiegliśmy z przyjaciółmi. Dla zabawy. Pogubiliśmy się trochę i już myśleliśmy, że się nie uda. Ale w końcu wyszło nam 20 godzin” – mówiła. Na konferencji Anglicy pokazywali nas sobie palcami. „Wiesz, że tych dwoje jutro rusza na BGR?!” – krzyczał przez stół szef firmy do głównego projektanta, wskazując na mnie, przyssaną do piątego tego wieczoru kieliszka wina. Jakieś 30 godzin później rozumiałam, skąd brało się zdziwienie w ich oczach tamtego wieczoru.
To, co zrobił z nami ogrodnik we flanelowej koszuli ze swoją pętlą strach by było opisywać w kryminałach Agathy Christie. Co ja mówię! W naszym najmroczniejszym etapie biegu mogłabym z powodzeniem grać postać nadgniłej topielicy z Kręgu! A mojego męża dałoby się pomylić z kupką mchu porastającą tutejsze skały.
Wystartowaliśmy o północy spod Moot Hall, budynku mieszczącego informację turystyczną – tak jak twórca pętli. Już wspinając się na pierwszy szczyt – Skiddaw zachodziliśmy w głowę, z czego była zrobiona piżama Boba! Wiejący poziomo mroźny wiatr, wychładzał kości mimo kurtki z porządną membraną, i utrudniał trzymanie pionu. Dalej przedzieraliśmy się przez wysokie do kolan wrzosy, przy każdym kroku krusząc warstewkę lodu ścinającą głębokie powyżej kostek kałuże, i pilnując, by mlaskające niczym dziąsła starej wiedźmy błoto nie zassało naszych butów. Na pewno zrozumieliśmy, jak to się stało, że właśnie tu, w tym regionie narodziły się Mudclawy – buty o zębiskach krokodyla – najagresywniejszy model dostępny na rynku. Nie tylko angielskim – światowym również. Dlaczego Anglicy nie rozumieją potrzeby produkowania kurtek rozsuwanych do samego dołu. Bo ich nie zdejmują!
Przewalaliśmy się przez rzekę, jest rajdowo. Ścieżka zginęła bezpowrotnie w okolicach pierwszej góry – Skiddaw, dalej leciało się na przełaj. W końcu trafiliśmy na szczyt Blencathry, która tak pięknie wygląda na pocztówkach z Lake District. Klnąc brzydko, zsuwałam się z wierzchołka we mgle gęstej jak poranna owsianka.
– Krzysiek! Jesteś pewny, że tędy się w ogóle chodzi?! – krzyczałam spanikowana. Na domiar złego, było jeszcze całkiem ciemno. Krzysiek zastanawiał się właśnie, czy grań, po której stąpaliśmy, bardziej nadaje się do biegania, czy go golenia. Tylko zamiast kremu pokrywała ją warstewka lodu, a długość ostrza trudno było określić, bo oba końce ginęły w chmurze. Ja myślałam już tylko o tym, czy w ogóle wyjdziemy z tego cało. Czułam po swojej prawej stronie przepaść, ziała zimnem jak lodowy smok.
Gdy na dole odmawiałam zdrowaśki w podzięce za to, że Najświętsza Panienka z Blencathry nas tym razem ocaliła, okazało się, że już mamy 15 minut straty do tego zgrywusa w wełnianych pantalonach, który był tu przed 80 laty.
Mieliśmy nadzieję, że dalej będzie lepiej. Tu, po wgramoleniu się na grzbiet, siedemset metrów w górę, mieliśmy mieć sporo płaskiego. Nikt nam jednak nie powiedział, że to będzie płaskie grzęzawisko we mgle, z zacinającym bocznym wiatrem, niosącym krople deszczu, a może już kryształki lodu? O bieganiu nie było mowy. Łkałam po cichu, by nie pokazywać mężowi, żem cienias. Choć obydwoje byliśmy wyjątkowo mało rozmowni i zdecydowanie mało swobodnie wyglądała ta nasza „luźna wycieczka”.
– Drań tu biegł! Widać to po międzyczasach! – wysapał Krzysiek, wyrywając stopy z objęć błotnistej ścieżki. Jeśli oczywiście dałoby się ją nazwać ścieżką! Bo to co mieliśmy pod nogami chlupało, mlaskało podmokłą trawą, czasem jeżyło się od luźnych kamieni i zgrzytało śliskimi skałami. Przebieg trasy był nieoznakowany, i nigdy nie będzie. Bo Anglicy są pod tym względem konsekwentni jak w miłości do swojej królowej. Skoro pierwszy zdobywca zrobił pętlę bez drogowskazów, znaczków, szarf i odblasków – ty też musisz sobie radzić.
– Bob nie był łazikiem! Był ultramaratończykiem i to z kamienną łydką! – stwierdził w końcu mój poirytowany mąż, gdy kilka godzin później przysiedliśmy na chwilę na trawiastym tarasiku, na podejściu pod Steel Fell. Było tak stromo, że na tej ścianie można by wieszać obrazy, a nie pchać się nią pod górę. Wspinaliśmy się po trawiastym zboczu na rękach i kolanach. Może to ich przeklęta angielska flegma każe wszystko bagatelizować? Cholerni Anglicy!
Bob, Ty draniu!
Zmizerowani wyszliśmy do góry. Znów zrobiło się niemal płasko i znów można było śmiało pić z butów zamiast z bidonów. Chciało mi się płakać, ale wstydziłam się. Snułam się więc, złorzecząc na siebie w myślach, że może powinnam pozwolić Krzyśkowi lecieć samemu. Tylko jak ja miałam wrócić do Keswick? Przecież w tych górach nie było żywej duszy, praktycznie żadnego schroniska, żadnych oznaczeń, którędy do cywilizacji! Chlipałam więc sobie, stąpałam na odartych ze skóry i godności stopach. Bolały tak, jakby ktoś je przypiekał. I zimno mi w nie było. Mięśnie sztywniały. Wtem odwróciłam się i nie zarejestrowałam obecności mego męża. Mojego mocarza, herosa, 30. zawodnika Ultra-Trail du Mont-Blanc! „Pewnie sika” – pomyślałam. Po chwili ujrzałam, jak się kulał, kołysał na pingwinich nóżkach.
– Ja też ledwie żyję, pokulamy się wolniej! – wychrypiałam cicho przez bolące gardło. Wzięłam też mapę, teraz to ja nawigowałam; 100-200 metrów dalej zobaczyłam, że Krzyśka znowu nie ma. W końcu usiedliśmy na chwilę za jakimś mokrym kamieniem. Pogoda zrobiła się lepsza, ale z nas zostały już tylko strzępki waty cukrowej. Krzyśkowi zachciało się spać. Tu i teraz. Położyłam go więc i zasugerowałam, żeby coś zjadł.
– Nie… Tylko kwaśne żelki… – wybełkotał jak w malignie. Przez pół godziny siedziałam, patrząc na góry i analizując. Za nami 46 km, 11 godzin. „Jasna choroba! Jak to możliwe?!” – krzyczało coś we mnie. Mój mąż zrobił UTMB rok wcześniej w 28,5 godziny – 168 km! W 11 godzin to on z lekką ręką może przebiec 100 km, a tu leżał prawie bez życia. „Cholerni Anglicy” – powtarzałam sobie w myślach. Zwlekliśmy się w końcu do doliny, doczłapaliśmy do drogi, żeby złapać autobus do Keswick. Zostaliśmy pokonani.
Nie daj się zwieść, gdy przeczytasz, że Yannis Tridimas zrobił 60-szczytową wersję Bob Graham Round na swoje 60. urodziny. Albo że Joss Naylor z chorym kręgosłupem, któremu wycięli połowę pleców i powiedzieli, że już nigdy nie będzie biegał, dwanaście lat później zaliczył siedemdziesiąt dwa szczyty w dwadzieścia cztery godziny. A potem jeszcze zdążył oporządzić swoje owce… Po powrocie do domu wpisaliśmy w Google nazwisko panienki od marketingu inov-8 – Natalie White: „Dwukrotna mistrzyni Wielkiej Brytanii w biegach górskich”.
Stopy w chmurach
– Może za dużo alkoholu albo nie byliśmy w formie – analizował Krzysiek, gdy siedzieliśmy w pachnącym smażonymi rybami pubie, gapiąc się na Moot Hall. Już kombinowaliśmy powrót. Z Amazona ściągnęliśmy sobie książkę: Stopy w chmurach, napisaną przez Richarda Askwitha – gościa, który zmierzył się z pętlą. Opowiada o regionie, lokalnych herosach. Może dobrze będzie poczytać zanim zabierzemy się do sprawy raz jeszcze. Bo przecież tak tego nie można było zostawić. Bob nadepnął nam swą tenisówką na odcisk. Znaleźliśmy wyzwanie, które nas przeżuło i wypluło. Na horyzoncie pojawił się kolejny level tej gry.
Gdy kurier przywiózł w końcu Stopy w chmurach otworzyłam ją w losowym miejscu i przeczytałam:
„Historii mojej obsesji na punkcie Bob Graham Round powinienem w zasadzie poświęcić odrębną książkę. Szlak zdominował bowiem pięć lat mojego życia”1 – oho! Dla mnie już zrobiło się ciekawie. Richard pisał: „Konsekwentnie każdego weekendu – a bywało nawet, że na tydzień albo dwa tygodnie urlopu – wyprawialiśmy się z południa kraju do Lake District…”2. „Jest to jedno z największych wyzwań, czekających na biegaczy górskich. (…) biegacz wprawdzie musi samodzielnie zaliczać kolejne szczyty, ale towarzyszą mu pomocnicy – biegnący na zmianę – którzy mają za zadanie dostarczać mu jedzenie i picie, pomagać znajdować drogę…”3.
– Wiesz, Krzysiu, chyba powinniśmy przeczytać to razem – krzyknęłam do sąsiedniego pokoju.
Szybko się okazało, że ten Richard to też nie jakiś leszcz. Nie, żeby sobie pojechał do Keswick z głupia frant i poleciał w nieznane z kilkoma kanapkami w plecaku i termosem herbaty. Gdy czytałam fragment o jego przygotowaniu do pętli zalałam się z emocji kawą, którą właśnie sobie zaparzyłam.
„Przygotowałem zatem plan i trenowałem niczym olimpijczyk, przez bite sześć miesięcy – siedem dni w tygodniu, czasem dwa razy dziennie – aż moje ciało stało się smukłą, umięśnioną, doskonałą maszyną. (…) Znajomi fizjoterapeuci, z pomocą których walczyłem z różnymi uporczywymi kontuzjami, stwierdzili, że patrząc na moją pojemność płuc i siłę drzemiącą w nogach, trudno uwierzyć, iż nie jestem zawodowym sportowcem. Moje tętno obniżyło się do czterdziestu uderzeń na minutę. (…) Każdą wolną chwilę przeznaczałem na doskonalenie się, prowadzenie rozpoznania, planowanie misji i – co równie ważne – nakłanianie kilkunastu bardziej zahartowanych znajomych do dołączenia do mojej ekipy wsparcia, a także wtajemniczanie ich w przyszłe obowiązki”4.
– Tośmy się z Krzychem popisali – powiedziałam do siebie cicho.
Stopy w chmurach pochłonęliśmy, czytając je sobie na głos wieczorami, do snu. Nie znaliśmy wcześniej książki, która w tak inspirujący sposób opowiadałaby o bieganiu w górach. Sympatią wobec niej udało nam się zarazić wydawnictwo Galaktyka i dziś można ją już przeczytać po polsku.
Z książki dowiedziałam się też, że przez 28 lat nikomu nie udało się powtórzyć „wycieczki” Boba. Fred Rogerson, założyciel klubu BGR Sub 24-hour powiedział kiedyś: „To, co w tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim roku zrobił ten człowiek, było jednym z najwspanialszych osiągnięć stulecia”. Jak zdobycie Everestu albo zejście poniżej granicy czterech minut w biegu na milę. Fred dodał jeszcze, że: „Nikt, kto myśli, że szlak Boba Grahama jest łatwy, nie ukończy go. Bo ta trasa jest czymś więcej, niż się wydaje”. Zanim w 1966 roku Bob pożegnał się z życiem, tylko czterem śmiałkom udało się dotrzeć o czasie pod Moot Hall.
W 1960 roku dokonał tego Alan Heaton, a w ciągu dziesięciu kolejnych lat wyczyn powtórzyły kolejne trzy lub cztery osoby.
No dobra, miałam jasność jeśli chodzi o to, jak totalnie zignorowaliśmy owo wyzwanie. Teraz nie dałam się już zwieść informacji, że trasę Boba pokonało nawet kilka psów i że Billy Bland, rekordzista trasy, który przebiegł ją w 1982 roku w 13:53, później pokonał całość marszem. Ot – żeby udowodnić, że się da. „To tylko spacer” – mawiał. No cóż, chyba mamy inną definicję spaceru! Albo ten łysiejący zasuszony kurdupel ma pięć razy dłuższe nogi niż ja.
Mieliśmy w życiu nowy cel. Może nie była to obsesja, jak u Askwitha, ale wiedzieliśmy, że to będzie bezcenne doświadczenie, coś, do czego trzeba dojść małymi krokami. Doskonaląc się. I że jak się uda, nigdy nic już nie będzie takie samo.
Owce we mgle
Jeździliśmy do północnej Anglii żeby potrenować jeszcze kilka razy. Po konferencjach inov-8, które odbywają się dwa razy do roku zostawaliśmy dłużej. Biegaliśmy z mapą szczelnie zapakowaną w folię i owinięci kurtkami jak paczkowana wędlina. Przemierzaliśmy trzęsawiska, wspinaliśmy się po trawiastych ścianach i zbiegaliśmy po osypujących się kamieniach albo stokach, na których przecząc prawom fizyki, utrzymywały się tony wody. Spotykaliśmy we mgle owce, które przeżuwały zmrożoną trawę, nieraz chcieliśmy wsunąć się pod jakiś wełnisty brzuszek i przylgnąć, żeby troszkę się ogrzać. Hartowaliśmy ducha, stopy, poznawaliśmy trasę. Jedliśmy na śniadanie fasolę, smażony chleb i tłuste kiełbaski.
Trenując do Bob Graham Round, zrobiłam z Sabiną Giełzak Bieg Rzeźnika w 10 godzin. Byłyśmy wtedy na 7. miejscu w generalce, zostawiwszy za plecami prawie 400 zespołów. Głównie męskich. A damski rekord trasy poprawiłyśmy o półtorej godziny. W czasie przygotowań z Krzyśkiem baliśmy się kolejnego starcia z Bobem i robiliśmy wszystko żeby wzmocnić nogi, płuca i serce. Opracowaliśmy 17,5-kilometrową przełajową trasę w górach w Beskidzie Żywieckim, na której chcielibyśmy kiedyś zrobić zawody. Składa się głównie z podbiegów i zbiegów. Bardzo stromych.
Na kolejną próbę, ponad rok po porażce, zabraliśmy już ze sobą przyjaciół – Martę i Olka Tittenbrunów. Pojechaliśmy razem na wakacje. Mieszkaliśmy w pięknym angielskim domku o krzywych ścianach i pochyłej podłodze. Chodziliśmy w góry, wylegiwaliśmy się w trawie, w jednym z setek kamiennych kręgów w Wielkiej Brytanii. Marta szykowała nam kanapki z motywującymi tekstami „Napieraj! Żona Cię goni!”, „Siła!”. Przez 24 godziny mieli być w gotowości, spotkać się z nami w tych kilku miejscach, gdzie szlak przecina wąską szosę. Na dzień przed naszą próbą wyżebrałam pomoc w sklepie ze sprzętem sportowym Planet Fear w Keswick.
– Szukamy kogoś, kto chciałby się z nami przebiec. Na którymkolwiek odcinku. Właściwie to… desperacko potrzebujemy pomocy! – jęczałam szefowi sklepu.
– Steve, nie przebiegłbyś się z dwójką Polaków, którzy chcą zrobić BGR? – zapytał Hugh z łysiną o połysku rodowych porcelan. Steve chciał. Na szczęście. I rzeczywiście pojawił się pod Moot Hall.
Ponad rok po pierwszej nieudanej próbie, z bagażem doświadczeń i ciężarem świadomości co nas czeka, tuliliśmy się do siebie w tym samym miejscu, z którego w 1932 roku wyruszył Bob. W ręku dzierżyliśmy mapę, po butelce wody i rozkład na 23 godziny i 30 minut. Późniejszego nie dało się rozpisać za pomocą strony internetowej5, której używaliśmy. Obok nas Steve Jones żartował sobie z Martą i Olkiem, a ja trzęsłam się w ciszy. Staraliśmy się też żartować, udawać, że nie ma aż takiego strachu, ale było to raczej koślawe i wymuszone.
Zajechać lokalsa
Gdy wybiła godzina 0, co dla nas oznaczało pierwszą w nocy, Steve wyskoczył jak hart za królikiem i pognał przez rozmaite skróty i opłotki, potwierdzając, jak ważna jest znajomość okolicy, jak wiele można zyskać lub stracić. Przez chwilę biegł z nami Olek.
– Jesteście pewni, że takie tempo chcecie utrzymywać? – mówił zasapany. Ja po kilkuset metrach nabrałam już pewności, że nie, że robimy coś głupiego. Nadmieniałam, że trochę za szybko, ale wstyd mi było przed Steve’em, więc biegłam z nadzieją, że wezmę to wszystko na przeczekanie, a nasz przewodnik wkrótce spuchnie. Otwierał przed nami bramki i grymasił, gdy zaczynałam przechodzić do marszu. Efekt był taki, że na pierwszym szczycie byliśmy… o 10 minut za wcześnie! „Przyjdzie nam za to zapłacić” – myślałam i sapałam w mroku. Okazało się jednak, że przyszło nam raczej wziąć odwet na Stevie.
Gdy zatrzymał się wypatrując niczym surykatka ścieżki w mroku, wzięliśmy sprawy w swoje ręce. Rzuciliśmy się przez zarośla, prosto do rzeki i wdrapaliśmy na czworakach na drugi brzeg. Steve zdawał się być zdezorientowany i chyba nie przyznałby nam wysokich not za styl. Ruszyliśmy bez zastanowienia tam, gdzie wskazała igła kompasu. Pięliśmy się w górę, po porośniętym trawą zboczu, a nad szczytem pojawiała się właśnie łuna zwiastująca nadejście poranka.
Na Blencathrze – tym szczycie, którym można się golić, spowitym rok wcześniej mgłą i mrokiem – przywitaliśmy jeden z najpiękniejszych wschodów słońca w naszym życiu.
– Ty, a gdzie jest Steve? – zapytałam, przeskakując między skałkami.
– No… może sika? – odrzekł Krzysiek. Gdy wpadliśmy do Threlkeld o 4:35, ciągle nie było go na horyzoncie. Obudziliśmy nasz zdezorientowany support, Martę i Olka, którzy spodziewali się nas w tym miejscu jakieś pół godziny później. Byli zdumieni jak owce, które spotkaliśmy nocą. Ich miny zdradzały jedną myśl: „Pogrzało was?!”. Gdy po paru minutach ruszaliśmy na drugi etap, po Stevie nadal nie było ani śladu. Mieliśmy na koncie pierwszy sukces – pokonaliśmy człowieka, który tam mieszkał i trenował. I to na zbiegu z Blencathry.
Poniżej planu
– Niedobrze – powiedział cicho przejęty Krzysiek. – Lecimy za szybko i zemsta będzie sroga. – Powzięliśmy mocne postanowienie, by coś z tym zrobić. Staraliśmy się zwolnić i mieć w pamięci te wszystkie maratońskie opowieści zaczynające się od: „Do trzydziestego piątego kilometra czułem się dobrze”. Czerwona lampka paliła się jasno, ale moc nas tego dnia rozpierała.
Trudno było uwierzyć, że jesteśmy w tym samym miejscu. Rok wcześniej można by tu było nakręcić sceny z bagien rozpaczy w Niekończącej się opowieści. Tam, gdzie walczyliśmy o każdy krok, bo błoto zasysało nas powyżej kostek, tym razem było sucho i dało się biegać. Tylko czasem, na zboczach lub płaskich okolicach szczytów, łapaliśmy zanurzenie. Bardzo dobra była też widoczność, nie musieliśmy biegać na wyczucie, nawigując we mgle i szukając kopczyków na płaskowyżu w okolicach Great Dodd, Watson Dodd czy Stybarrow Dodd. Niektóre podejścia zmalały w naszych oczach dzięki temu, że byliśmy w Lake District kilka razy, żeby potrenować na trasie BGR. Druga część była przyjemnością w porównaniu z rokiem ubiegłym. A czasy dotarcia na kolejne szczyty nadal były szybsze niż te z rozpiski.
Nie patrzeć za siebie
Martę i Olka spotkaliśmy pod Dunmail Raise, w miejscu, w którym po raz drugi przecina się asfalt. Tu zaczyna się trzeci etap. Powinniśmy tu być o 9:39, byliśmy o 8:25. Nadal stąpaliśmy po cienkim lodzie, choć w tym roku już nie dosłownie. Pamiętałam to miejsce doskonale. To to zbocze, które lepiej nadaje się do wieszania na nim pamiątek rodzinnych. W ubiegłym roku, w maju wdrapywaliśmy się tutaj dramatycznie powoli, czasem na kolanach i rękach, dysząc ciężko, z obolałymi stopami i mięśniami. Unikając swojego wzroku, żeby nie pokazywać jedno drugiemu, jak z nami źle.
Tym razem do góry wyprowadziła nas malutka ścieżynka, którą wydeptali wiosną i na początku lata biegacze trenujący na trasie BGR. Poszedł z nami Olek. Cieszyłam się, mając go przy sobie. Na chwilę wniósł do naszej wyprawy klimat zwykłej wycieczki górskiej, odciągnął złe myśli. I zabrał nam na górę trochę wody.
Panika przyszła na chwilę w okolicach Calf Crag. Krzysiek powiedział, że źle się czuje. Naraz spłynęło na mnie déjà vu, czyżbyśmy mieli zaliczyć powtórkę z poprzedniego roku? Tu zaraz obok, za tamtym kamieniem umarła nasza ekspedycja rok wcześniej. Stąd wracaliśmy na tarczy. Teraz jednak, mimo zmęczenia i bólu, którzy upodabniał ciało do stłuczonego jabłka – było inaczej. Teraz miałam wiarę. Nadal mogłam biegać, Krzysiek, mimo chwilowego kryzysu też poruszał się żwawo. To był dobry znak.
Przez ostatnie kilka godzin słońce wspięło się już wysoko nad horyzont i jakby chciało sobie odbić wszystkie te dni, gdy chmury nie pozwalają mu się wykazać – grzało z potworną siłą. Moja skóra zaczęła upodabniać mnie do kurczaka na rożnie. Oddech zrobił się płytszy, mięśnie skrzypiały. Tam, gdzie nie było przewiewu, robiło się nieznośnie. Opatrzność zesłała nam strumień, wzdłuż którego szliśmy na Sergeant Man i High Raise. Dopadliśmy go, piliśmy długo i łapczywie, jakbyśmy zjedli owcę od szewczyka Dratewki.
Olek zostawił nas w okolicach High Raise, musiał przecież pobiec z powrotem i przejechać samochodem do Wasdale, dokąd nie ma szybkiej drogi autem.
Tak wiele dawała nam ich obecność. Czy to w momencie, gdy czuliśmy, że nie jesteśmy sami w momencie kryzysu, czy to, kiedy zmierzaliśmy przez góry do kolejnej doliny, gdzie na nas czekali. Nie myśleliśmy o pachnących kanapkach, pierożkach, zupie z proszku luc o herbacie. Liczyło się, że ktoś tam jest właśnie dla nas. Ogromne wsparcie i motywacja do stawiania kolejnych kroków..
Chwile dramatu
Oglądałam swoje czerwone ręce i ramiona, czułam ból, próbowałam sobie przypomnieć, jak się rozpoznaje udar słoneczny. W dodatku było mi niedobrze. Nie mogłam jeść w marszu. Krzysiek przyprawił mnie niemal o łzy, gdy pokazał dolinę, w którą trzeba było zbiec i podejść po kamienistym, stromym zboczu, na którym nie widać było żadnej ścieżki. Po prawej nieopodal zobaczyłam możliwość obejścia całego tego syfu, próbowałam go przekonywać, żebyśmy poszli tamtędy. Ale nie, bo on na mapie miał właśnie tak narysowane. Byłam zrezygnowana. Już widziałam, jak tyka zegar, jak wiele tracimy. Dawałam upust swojemu niezadowoleniu, mazgając się trochę jak dziecko. Ale niezbyt agresywnie. Nie za bardzo miałam siłę na stawianie na swoim. Gdy Krzysiek wpadł po kolana w bagienko w Martcrag Moor, pomyślałam, że chyba jednak się popłaczę.
– Strasznie wdupiliśmy – mówiłam zwijając usta w podkówkę. – Trzeba było iść ścieżką. Stracimy na tym wariancie – biadoliłam, ale łzy za nic nie chciały płynąć. Chyba byłam odwodniona.
Gdy jednak wdrapywaliśmy się między skałami po niknącej ścieżynie pod górę oczom mym ukazał się w malutkiej kałuży błota ślad dobrze mi znanych butów.
– Mudclaw! Kochany, śliczny trop Mudclawa! Jesteśmy uratowani! Jesteśmy na dobrej drodze – cieszyłam się przesadnie, jakbyśmy od tygodni czekając na skale pośrodku oceanu, zobaczyli statek. Mimo że całe to podejście albo obejście różniłoby może kilka minut i w rzeczywistości nic strasznego się nie działo, mój mózg odbierał wszystko dużo bardziej emocjonalnie. Byłam umęczona, a cel był zbyt ważny na niepotrzebne dodatkowe ruchy. Na Rossett Pike spotkaliśmy turystów i wydało mi się to abstrakcyjne. Zwłaszcza przez wzgląd na to, jak niedostępną trasą się tu dostaliśmy. Przez wszystkie godziny do tej pory, poza Martą, Olkiem i Steve’em nie widzieliśmy żywej duszy. Nawet owce gdzieś się pochowały. Na chwilę przyszły chmury, więc schowaliśmy się wśród skał. Wreszcie pojawił się kawałek cienia i upragniony przeciąg.
– Zostańmy tu na dziesięć minut i ochłońmy. Może znów będziemy w stanie jeśc i klarownie myśleć. Bo ja na tej patelni wariuję. – Krzysiek był dziwnie poważny i nie wiedziałam, czego się spodziewać. Nie planowaliśmy tu postoju. Mieliśmy iść aż do doliny kryjącej się hen, za horyzontem. Czy właśnie zaczyna się kryzys, który pogrzebie nasze nadzieje jak rok wcześniej? Czy będziemy się tak zatrzymywać, wyczerpani, przy każdym szczycie, aż dopadnie nas limit czasu? Nie oponowałam jednak, sama bardzo potrzebowałam przerwy, żeby wmusić w siebie kanapkę. Jedzenie przy takim wysiłku i upale zdawało się mission impossible.
W czasie krótkiej przerwy udało się co nieco przegryźć. Wchodziliśmy też w wyższe partie gór, gdzie panowały znośniejsze temperatury. Wkrótce po tym, jak ruszyliśmy Krzysiek znów się odezwał:
– Najgorsze na tym etapie już za nami.
Od Esk Pike byliśmy już w terenie, który znaliśmy z treningu. Czasem lecieliśmy trochę szybciej niż zakładane międzyczasy, czasem troszkę wolniej. Gdy było poniżej planu, zaczynałam cierpieć, a gdy było powyżej – cieszyłam się jak wariat. Jeszcze przyjemniejsze i odrealnione było niespodziewane spotkanie z polskimi turystami. Chłopcy poznali, że jesteśmy Polakami po biało-czerwonych flagach na koszulkach. Nie pamiętam, czy grzecznie się przywitałam, czy od razu bezwstydnie zaczęłam żebrać o wodę. Musiałam chyba jednak wyglądać na potrzebującą, bo dostaliśmy od serca. Porozmawialiśmy chwilę. Pragnienie na tym odcinku było niezaspokajalne. Byłabym gotowa ciągnąć za sobą wannę z lodowatą wodą, gdybym akurat na jakąś trafiła. Co za szczęście spotkać serdecznych rodaków!
Surfowanie po kamieniach
Moje serce radością przepełniał również fakt, że nie będziemy wspinać się na Broad Stand. To przejście pomiędzy Scafell Pike a Scafell (Scafell Pike 977 m n.p.m. to najwyższy szczyt Anglii), które wymaga umiejętności wspinaczkowych. Nie jakichś poważnych, z którymi byśmy sobie nie umieli poradzić; trudność stanowi jednak to, że wystarczy jeden niefortunny ruch i można przelecieć ponad 100 metrów w dół. A taki upadek ciężko przeżyć. Nigdy nie widzieliśmy Broad Stand, nie wiedzieliśmy nawet, którędy należy iść. Zwykle śmiałkom mierzącym się z Bob Graham Round pomagają tu ochotnicy z liną. Ale my nie mieliśmy nikogo takiego do pomocy. Wybraliśmy więc wspinaczkę po piargu po prawej stronie od przełęczy. Zwą go Lord’s Rake. To droga dłuższa, ale bezpieczniejsza, chociaż trudno w to wierzyć, jadąc po kamieniach tyłem na czworakach i wczepiając się paznokciami w głazy.
– Jak dla mnie, Krzysieńku, to takie sobie średnio bezpieczne miejsce – piszczałam przez ściśnięte strachem gardło. Było stromo i technicznie, kamienie chętnie osuwały się spod nóg. Najpierw gramoliliśmy się pod górę, potem w dół i znowu w górę. Na szczycie starszy jegomość zapytał nas, czy tędy prowadzi droga na Scafell Pike i czy właśnie stamtąd idziemy.
– Yyyy, tak – rzekłam niepewna i zdezorientowana. Próbowałam sobie wyobrazić go w tej pozycji, w jakiej przed chwilą walczyłam z jadącymi w dół kamieniami i zachichotałam. Poradziliśmy mu, by wybrał jednak bezpieczną i dłuższą drogę – przez Foxes Tarn.
Chłonęłam powietrze na szczycie Scafell pełną piersią. Tak się bałam tamtego miejsca! Gdybym nie była w stanie zmusić swojej głowy do współpracy, gdyby strach mnie sparaliżował, całe wyzwanie mogłoby legnąć w gruzach. Ale teraz patrzyłam przed siebie z większą wiarą i radością. Gotowa na kolejne wyzwania. U naszych stóp, dziewięćset metrów niżej rozciągała się dolina Wasdale. Marzyłam, by tu dotrzeć, oglądać ten widok i mieć jeszcze choć resztkę sił. To marzenie właśnie się spełniało.
Zbieg ze Scafell po różowym, drobnoziarnistym piargu, przypominał surfowanie po wielkich oceanicznych falach. Zobaczyliśmy Olka wspinającego się do nas z dołu. Nie rzuciłam się, by ściskać go z radości, bo mój mąż mógłby odczytać tę niespodziewaną euforię trochę inaczej. Ale byłabym gotowa ściskać czule jeża, gdyby się jakiś napatoczył.
„Ach gdyby teraz widział nas Joss!” – myślałam.
W krainie legend
Jossa Naylora poznałyśmy z Martą, gdy wybraliśmy się w przeddzień naszej wielkiej próby do Wasdale obejrzeć zawody Horseshoe Fell Race. Krzysiek i Olek poszli kibicować na Pillar, jeden ze szczytów Bob Graham Round, a ja i Marta zostałyśmy na mecie czerpać energię z kosmosu6. Opłaciło się! W tłumie kibiców stał wysoki, dobrze zasuszony 78-letni staruszek. Tutejsza legenda. W 1971 roku został szóstym biegaczem, który pokonał Bob Graham Round. Był drugim człowiekiem w historii, który ośmielił się zrobić BGR Extended Edition, wersję rozszerzoną, czyli więcej niż 42 wierzchołki w 24 godziny. Wyszło mu 61. W 1974 wprawił wszystkich w osłupienie, poprawiając o całą dobę rekord Szlaku Pennińskiego z czterech do trzech dni (pomimo poważnych problemów z pęcherzami na stopach). Można powiedzieć, że to ichni odpowiednik Głównego Szlaku Beskidzkiego. Ma 429 km. Większość turystów robi tę trasę w 17-18 dni.
Nie będę się rozwodzić nad osiągnięciami Jossa. Bo jak pisze Askwith w Stopach w chmurach: „…lista dokonań górskiego arcymistrza może bardzo łatwo znudzić, tak jak nuży wykaz strzelonych goli, pozbawiony barwnej otoczki w postaci relacji z emocjonującego meczu”7. Joss jest legendą niekwestiownowaną, znaną w regionie, i w Anglii w ogóle, ze swojego heroicznego cierpienia. Bo na znacznie większą skalę niż mnie jemu wiecznie coś się działo.
Miał pecha. Gdy był dzieciakiem, dostał kopniaka od matki, to rozpoczęło jego problemy z plecami (wtedy wychowanie wyglądało nieco inaczej, a Joss powód swojego urazu wyjawił dopiero niedawno). Po wielu zabiegach i kolejnym wypadku – tym razem przy przeskakiwaniu przez płot – wycięto mu dwa dyski. „…przez pięć lat musiał nosić specjalny gorset, a dwadzieścia albo więcej przeżył, czując nieustanny ból”8 – pisze Richard. Według legendy raz zdarzyło się, że dopiero po sześciu tygodniach zauważył, iż ma połamane obie stopy. Podobno był wprost absurdalnie podatny na kontuzje. Ale przyzwyczajenie do cierpienia stało się jego bronią. Jeśli czujesz ból przez cały czas, to nie ma znaczenia czy siedzisz, czy biegniesz, nie? Pomagało mu też przyzwyczajenie do małej ilości snu, także związane z problemami zdrowotnymi. A przecież właśnie w takich wyścigach, gdzie napiera się przez kilka dni, zdolność radzenia sobie ze śpiochem gra sporą rolę. Jeśli wystarcza ci jedna lub dwie godziny snu, zamiast sześciu czy siedmiu, masz przewagę.
Gdy powiedziałam Jossowi o naszych planach zapytał:
– Masz odpowiednio dużo podejść w nogach? – I uśmiechnął się szelmowsko. Czułam się przy nim taka mała! Joss dał mi też kilka uwag dietetycznych.
– Jedz jajka – powiedział, a przed oczami znowu wyrósł mi Bob we flaneli.
– Nakrój sobie jajek w kostkę, dodaj majonez i sól. A… i jeśli macie kogoś do wsparcia, to niech wam wniesie jedzenie na górę. Jak zjesz przed podejściem, to będziesz miała problem z żołądkiem. Krew odpływa do pracujących nóg i ucieka z żołądka – dodał.
„Kurka, bystry dziadek z tego skubaniutkiego Jossa!” – pomyślałam. Ma nie tylko mocne nogi, ale i sporo wiedzy. Gdyby trzydzieści lat temu działał internet! Gdyby można było dronami kręcić filmiki i puszczać na Youtube! Joss byłby znany na całym świecie i pewnie kilka firm tłukłoby się o to, by założył ich buty. A tak… Stoi sobie w szortach i brązowych skarpetkach na parkingu, gdzieś na głębokiej angielskiej prowincji. Bo trzydzieści lat temu w Wasdale to nawet prądu nie było.
Łomot może być taki piękny!
Oj, chciałam żeby Joss nas zobaczył, jak pędziliśmy do Wasdale! Ale nie miał prawa, szacowałam przecież, że będziemy tu przynajmniej godzinę później.
Choć każde z nas niosło już na plecach swojego słonia i można by nas było sprzedawać w budce z napisem „Rożen” – dawaliśmy radę. W Wasdale zrobiliśmy 20 minut przerwy. Jedliśmy, piliśmy, zmienialiśmy skarpetki. Krzyśkowe przypominały dziurawy ser.
– Czułem, że coś jest nie tak, ale tego się nie spodziewałem – śmiał się.
Przed nami wznosił się szczyt Yewbarrow. To najdziwniejsze podejście na całej pętli. Ten fragment mapy można pomylić z kawałkiem sękacza, poziomice usiane są tak gęsto, że ciężko je policzyć. W górę jest – 550 metrów. Gdyby nie to, że w listopadzie znaleźliśmy ścieżynę, teraz zaczęłoby się mozolne parcie pod górę na przełaj przez zarośla, jak rok wcześniej na Dunmail Raise. Do góry poszliśmy we czwórkę – my, Marta i Olek. Powolutku, krok po kroku, sapiąc ciężko, nie myśląc o końcu, tylko skupiając się na tu i teraz. Podejście miało nam zająć 50 minut. Zajęło 42. Nie wierzyłam, że zegarek nadal chodzi. Myślałam, że siadła mu pikawa.
Gdy radość ze spotkania z Martą i Olkiem, ale i z faktu, że byliśmy już tak daleko, nieco zmalała, niczym drapieżny ptak znowu spadło na nas zmęczenie. W dodatku nasze mózgi nabrały konsystencji zupy. A zupą słabo się myśli. Byliśmy zdezorientowani i potwornie czujni. Jedyną osobą, która mogła poświadczyć, że byliśmy na wszystkich szczytach dla Krzyśka byłam ja, a dla mnie – on. Bob Graham Round robi się na zasadzie dżentelmeńskiego zaufania. Nie chcieliśmy rozminąć się choćby z jednym małym szczycikiem. To kwestia honoru! Zwłaszcza dla Polaka, który zawsze myśli, że posądzi się go o oszukiwanie.
Piszczele ociekające krwią
W Anglii tak wiele rzeczy robi się inaczej! Nikt nie sprawdza tego, czy rzeczywiście wleziesz na każdy szczyt. Bob Whightman z Sub 24-Hours BGR Club powiedział, że dopuszczają sytuacje, w których biegnie razem dwoje ludzi bez innych świadków. Nie musisz pokazywać żadnego śladu z odbiornika GPS. Mówisz, że byłeś, to znaczy byłeś, prawda? Oczywiście mieliśmy GPS ze sobą, bo nie dowierzaliśmy, że nikt nie zapyta. Na Wyspach inne jest również podejście do wyścigów. Tu nie ma wytyczonych tras, chorągiewek, znaczków na skałach. Zwykle wyścig prowadzi się tak, że masz wbiec na konkretne szczyty, a czy wybierzesz obiegnięcie danej skały prawym czy lewym wariantem, twoja sprawa. Albo po prostu: „Widzicie tę górę? No to kto pierwszy na górę i z powrotem. Zaklepywanka przy dużym, płaskim kamieniu!”. W Alpach trzeba biec po nakrapianej oznaczeniami trasie, często serpentynami, które kuszą, by je ściąć. I wielu ludzi z tego niestety korzysta, skracając trasę mniej lub bardziej. Jeśli chcesz być uczciwy, obiegasz wszystko dookoła, ale zęby zgrzytają tym głośniej, im poważniej podchodzisz do ścigania.
Anglicy olewają ścieżki. Latają po górach na przełaj. Często to latanie jest dosłowne. Wyglądają jak lawina tocząca się ze stromego zbocza usianego głazami, kamieniami, szczelinami, wybojami i dziurami, często czającymi się pomiędzy przykrywającą je trawą. Patrząc na wyścig, tylko czekasz, aż ze zboczy zaczną się sypać czaszki, piszczele, fruwać żebra. Tutejsi biegacze dotykają ziemi tylko tak, jakby chcieli musnąć ręką falującą na wietrze trawę. Tak jak w scenach z Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka. Gdybyś znalazł się w takim miejscu, pewnie byś kucnął i zaczął ostrożnie zsuwać się w dół na czworakach. Pamiętam zbryzgane krwią łydki Bena Abdelnore’a, zwycięzcy Wasdale Fell Race9, który glebował kilka razy na trasie wyścigu. A za nim przybiegały kolejne białe, piegowate chudzielce z rozoranymi goleniami. U nas ani na Zachodzie takich scen się nie widuje. Biegamy w porównaniu z nimi bardzo asekuracyjnie. Ale nie można się temu dziwić w kraju, w którym od ponad dwustu lat organizuje się wyścigi takie jak Gloucestershire Cheese Rolling? Setki biegaczy pędzą w nim w dół piekielnie stromego zbocza, w pogoni za krążkiem wielkiego sera. Trudno nawet mówić o biegu! To dziki pęd na łeb, na szyję – wielu uczestników kończy go na noszach. I to nikogo nie zraża.
Fakt, że nie spotyka się wielu mocarzy z Anglii na trasach wyścigów ultra (no, może poza niezniszczalną Lizzy Hawker, która wielokrotnie wygrywała UTMB), wynika z ich przywiązania do tradycji, lokalnych wyścigów. I chęci mierzenia się z herosami ze swojego podwórka. Bardzo, ale to bardzo wymagającego podwórka! Niewielu z elity angielskich biegów górskich próbowało swoich sił na ulicy. Wśród tych niewielu był Kenny Stuart, który ustanawiał rekordy tras wielu wyścigów (m. in. na szczyty Ben Nevis, Skiddaw i Snowdon). Zwyciężył w swoim debiucie w maratonie w Glasgow z czasem 2:14. Później zszedł jeszcze do 2:11, ale kłopoty zdrowotne uniemożliwiły mu dalszy rozwój kariery ulicznej.
Maligna
Dopadła nas w okolicach Red Pike. Napotkani turyści wprowadzili nas w błąd, gdy zapytaliśmy czy to już ten szczyt. Było na to jeszcze za wcześnie, ale wdrapałam się na kopiec, przyłożyłam rękę do kamienia, tak na wszelki wypadek. Po kilku minutach znaleźliśmy właściwy wierzchołek. Tutejsze szczyty czasem są ewidentne jak błyskawica na nocnym, letnim niebie, a niektóre to kupka kamieni na środku płaskowyżów. W dodatku pojawiają się na nich kopczyki-oszukańczyki. Wspinasz się, myśląc, że to już tu – za kamieniem – a kilkadziesiąt metrów dalej widzisz następny, trochę wyższy kopczyk. Tutaj Krzysiek stracił trochę poczucie orientacji, motaliśmy się. Na szczęście kolejny szczyt nie pozostawiał wątpliwości. Steeple przypomina płetwę grzbietową rekina, nie da się pomylić z niczym innym, nawet gdybyś szukał go po litrze wódki wypitej ze szwagrem.
Etap na północ od Wasdale jest bardzo skalisty i iście alpejski. Nawet jeśli człowiekowi brakuje już sił, nie da się nie zachwycać pięknem krajobrazu – pionowe ściany skał, piarżyste pasy luźnych kamieni, spływające ze szczytów w doliny. Patrzysz na zbocza, na których dopiero byłeś i zastanawiasz się, jaka siła utrzymała cię na nich i uchroniła przed sturlaniem się w dół.
Na podejściu na Kirkfell znaleźliśmy na drodze malutkie źródełko. Czekaliśmy długo, aż uzbiera się kilka łyków wody z drobnym żwirem. Piliśmy i piliśmy w nadziei, że to choć trochę ostudzi nasze rozgorączkowane ciała. A potem wybrałam drogę pod górę. Z dołu wyglądała całkiem rozsądnie, ładny różowy piarg, łudząco przypominał elegancką ścieżkę. Ale nią nie był. W dodatku kończył się wspinaczką po skałach i luźnych kamieniach. „Ale wstyd przed mężem” – myślałam. „Gdyby był skory do czepiania się, teraz miałby prawo suszyć mi głowę o ten wybór”. Patrzyłam jednak na niego i zdawałam sobie sprawę, że akurat on może się cieszyć, iż oto właśnie mamy przerywnik na ściankę. Cholernik lubi, jak jest trudno i nigdy chyba nie dostrzega, że robi coś niebezpiecznego.
Na Kirkfell z nadzieją wypatrywaliśmy Natalie White. Miała po pracy wyruszyć z Honister Pass w naszym kierunku, by poprowadzić nas do końca. Obiecała, że zabierze jakieś łakocie. Próżno jednak szukaliśmy jej chuderlawej sylwetki. Kontuzja pleców, na którą narzekała ostatnio, osiągnęła fazę kulminacyjną i ostudziła zapał do biegania. Próbowała dzwonić, ale zasięg komórek nie jest najmocniejszą stroną tych gór.
Znowu wchodziliśmy jednak na swój teren. Te miejsca znałam z treningów i z wycieczki, którą zrobiliśmy z Martą i Olkiem kilka dni wcześniej. Podziwialiśmy wówczas Great Gable, szczyt górujący nad okolicą, o kształcie wielkiego turystycznego garnka położonego do góry dnem. Wyglądał, jakby z żadnej strony nie dało się na niego wejść. Wreszcie, gdy słońce osuwało się powoli tuż ponad horyzont, zbiegliśmy do Honister Pass, przecięcia asfaltu, będącego końcem czwartego i początkiem piątego, ostatniego etapu. Stąd już tylko 3 godziny!
– Robimy dziesięć minut przerwy. Myślę, że już to mamy. Tylko nie naróbmy głupot – powiedział Krzysiek, rozpakowując kanapkę i rozsiadając się wygodnie. Jedliśmy, piliśmy, zaczęliśmy nawet marznąć. Naszymi ciałami dałoby się już ogrzewać mały domek. Promieniowały ciepłem i świeciły czerwienią. Za sobą mieliśmy prawie 19 godzin ciężkiego napierania.
Podejście na Dale Head dłużyło się, a na horyzoncie pojawiały się kolejne szczyciki-oszukańczyki. Pilnowałam międzyczasów i wiedziałam, że nie ma co się podpalać, że to już. Bałam się asfaltu na koniec. Aż 8 kilometrów. Wyobrażałam sobie, że stracimy na nich całą przewagę nad planem i będziemy jeszcze walczyć o przetrwanie. Matematyka nie była moją mocną stroną, jak zwykle podczas takiego wysiłku.
Z tarczą na Keswick!
Było dobrze. Stopy miały się nieźle, mięśnie bolały, i to całkiem poważnie, ale nie utrudniały w miarę szybkiego poruszania się w dół. Pierwszy raz w życiu podczas biegania na serio bolały mnie kolana! Okazało się, że do wejścia i zbiegnięcia jest jednak więcej niż 8000. Raczej 9500. Góry mają może 600-1000 metrów. Ale doliny ledwie wznoszą się nad poziom morza!
Nie było płaczu ani śpiewania dla zabicia bólu, jak na Transalpine-Run. Nie trzeba było wyciągać ciężkiej broni, choć przed startem wydawało mi się to nieuniknione. Może to efekt wycieczek, które robiliśmy na początku wyjazdu? Na ostatnim zbiegu byłam już spokojna. Na asfalcie dołączyła do nas Marta, a Olek podjeżdżał kawałek samochodem i czekał. Byli z nami.
Krzysiek snuł opowieść o tym, co przydarzyło nam się tego dnia. Wspominał rzeczy, które miały miejsce zaledwie kilka godzin wcześniej, a wydawały się już tak odległe! Jakieś 1,5 kilometra przed Moot Hall zorientowaliśmy się, że jest szansa zejść poniżej 22 godzin. Klęłam szpetnie. Jęczałam i pędziłam, ile sił, a może trochę na kredyt. Biegnąc główną ulicą wśród kamienic Keswick, krzyczałam i płakałam w głos, robiłam hałas jak wywrotka z piachem. Aż dziw, że nikt nie zadzwonił po policję.
Z emocji przydzwoniłam w drzwi Moot Hall. Zegarek zatrzymał się na 21:58:38. Skołowana i niedowierzająca ściskałam się z Krzyśkiem, Martą i Olkiem.
Mimo że w drodze do naszej chałupki trzeba było się zatrzymać, żebym zwymiotowała – czuliśmy, że dokonaliśmy czegoś wyjątkowego. Zakończyliśmy pewien etap w naszym biegowym życiu. Wiele nas nauczył. Przyniósł zupełnie inne wrażenia niż ściganie w Alpach czy na pustyni. Wspaniale było mieć coś takiego za sobą.
Po raz pierwszy również doświadczyliśmy tak dużej, bezinteresownej pomocy. Marta z Olkiem przez ponad 24 godziny uwijali się jak w ukropie, żeby dotrzeć na kawałeczek asfaltu, na który sturlamy się z gór, by po paru ledwie minutach już lecieć dalej. Podczas gdy my za wszelką cenę próbowaliśmy pospać kilka godzin przed startem, Marta szykowała nam jedzenie. Później koczowali w samochodzie, próbując zaznać choć płytkiej i krótkiej drzemki, sprzątali rozgardiasz po huraganie, który wywoływało pojawienie się naszej dwójki. Gdy wpadaliśmy na nich, za każdym razem mieliśmy ułożone kanapki albo zrobioną zupę. W bidonie nagle pojawiała się woda i cola. Olek nawigował, gdy nasze mózgi skwierczały w upale dnia. Ich obecność podtrzymywała nas na duchu, czyniła misję ważniejszą. Nie można było czegoś schrzanić ani się poddać. Byli tu dla nas. A Steve? Gdy zbiegł z Blencathry, Marta z Olkiem nakarmili go, napoili i odwieźli do domu. Żeby się przebrał, bo zaraz musiał lecieć do pracy…
Dzięki ich wsparciu trafiliśmy do elitarnego grona BGR 24-hours Club, w którym przed nami nie było żadnego Polaka.
Jakiś rok później, na Facebooku Scotta Jurka, potęgi amerykańskich biegów ultra, przeczytałam, że on to zrobił w 23:44. A przecież kilka lat wcześniej wygrał Badwater Ultra – 217-kilometrowy bieg w Dolinie Śmierci! Napisałam do Olka i Marty, którzy nas wspierali: „Scott Jurek 23:44 w BGR! Słabo?! Opędziliśmy Jurasa!”. W dniu, w którym on mierzył się z pętlą, pogoda była bardziej angielska. Ale miał do dyspozycji grupkę pomagierów, czego zabrakło nam. Oczywiście nie jestem tak naiwna, by sądzić, że jestem lepsza od Scotta Jurka. Ale miło było przeczytać na jego profilu: „Niewiele brakowało, a na koniec mieliśmy tylko 16 minut zapasu. Ale udało się! Bob Graham Round w 23:44. Całkiem możliwe, że była to jedna z najtrudniejszych tras jakie w życiu zrobiłem!”.
* * *
W Wielkiej Brytanii są jeszcze dwie takie pętle – Paddy Buckley i Charlie Ramsey Round. Podobno trudniejsze. Nie wymyśliliśmy terminu ale… kupiliśmy już mapy. No i z Martą i Olkiem trzeba będzie pogadać. Bo bez nich nie jedziemy!
Przypisy
1. R. Askwith, Stopy w chmurach, op. cit., str. 44.
2. Ibidem.
3. Ibidem, str. 33.
4. Ibidem, str. 46-47.
5. Bobwightman.co.uk
6. Czerpać energię z kosmosu – wylegiwać się, leżeć brzuchem do góry i skupiać się wyłącznie na odpoczynku. To określenie wymyśliliśmy, obserwując Antona Vencelja – słoweńskiego biegacza, który mieszkał z nami pod jedną płachtą na Maratonie Piasków. Po każdym etapie spędzał wiele godzin bez ruchu z półprzymkniętymi oczami, milcząc i się regenerując.
7. R. Askwith, Stopy w chmurach, op. cit., str. 180.
8. Ibidem, str. 174.
9. Bieg górski na dystansie mniej więcej 35 km w angielskim Lace District. Najszybsi zawodnicy pokonują go w czasie około 4 godzin.