Kaliska Setka, czyli wszystko na opak – relacja Dominiki Stelmach
W sobotę, 7 listopada Dominika Stelmach uzyskała czas lepszy od rekordu Polski w biegu kobiet na 100 km. Zawodniczka zdemolowała wręcz dotychczasowy rekordowy wynik uzyskując czas 8:01:41. Co jednak zaskakujące jej rekord nie przetrwał długo, w ten sam weekend poprawiła go Patrycja Bereznowska osiągając wynik 8:00:56. My chcielibyśmy przedstawić jednak odczucia Dominiki po jej sobotnim biegu i odpowiedź na artykuł Maćka Żukiewicza: Bieg ultra. Asfalt bardziej wyboisty niż górski szlak.
Nie jestem zawodowcem. Biegam, bo lubię, bo kocham być w ruchu. Pewnie większość z was mnie rozumie. Lubię też nowe wyzwania, dlatego postanowiłam sprawdzić się w biegach ultra. Na początek była setka górska w Krynicy… jak na mnie przystało (choć uwierzcie! Wcale nie chcę, żeby każdy mój bieg był z „przygodami!”) wysiadła mi czołówka, na 3 godziny zostałam w lesie bez światła, potem dwa razy się zgubiłam… mimo to, zdobyłam srebrny medal Mistrzostw Polski. Wtedy nieśmiało pomyślałam o próbie na asfalcie. Co z tego, że w tym roku nie przebiegłam żadnego maratonu, ani nawet połówki? Mój kilometraż tygodniowy tylko dwa razy przekroczył 100 km. Przecież nie chodzi o kilometry!
Biegam mądrze, biegam z uśmiechem na ustach. Uwielbiam też moją pracę, kocham rodzinkę z dwójką małych chłopczyków (oni swoimi uśmiechami dodają mi sił). Biegam „przy okazji”, kiedy mogę (rano, wieczorem – to bez znaczenia), do tego ćwiczę całkiem sporo, chodzę na spinning. Uwielbiam nowe wyzwania, nowe przygody. Dlatego najbardziej ciągnie mnie w góry. Biegi górskie są kwintesencją przyjemności!
Ale setka po asfalcie?
Czemu nie, można by spróbować. Sprawdzam daty i okazuje się, że jedyny atestowany bieg na 100 km w Polsce jest w Kaliszu 7 listopada. Aj, do 20:00 w piątek trzeba odebrać pakiety, a ja przylatuję do Polski po 18-stej, nie ma szans. Na szczęście organizatorzy są otwarci, pozwalają mi zjawić się o 5 rano w sobotę. W dalszym ciągu nie jest to jednak takie proste. Po 2 tygodniach imprezowania i pracy (tak, to się łączy), może być ciężko. Nawet bardzo ciężko.
I tu znowu pojawia się „dobry duch”, Paweł który przez fejsbuka pyta, czy nie pojechałabym do Kalisza z nim… no jasne!!! Jedziemy.
Jestem wykończona. Średnia snu z ostatnich dni to grubo poniżej 5 godzin, nie wspomnę o innych sprawach (na szczęście nie ujętych w środkach dopingowych). Było grubo!
Nie to jest jednak przedmiotem opowieści. Jedziemy. Paweł mówi, że będzie spał w szkole, ja że… czy jest tam jakiś hotel? Nie mam przecież śpiwora, nic nie mam, poza bagażem podręcznym, w którym dominują buty do biegania… Obdzwaniam okoliczne miejsca i udaje znaleźć się nocleg jakieś 10 km od startu. Jestem uratowana, choć w nocy nie mogę spać. Jak zasypiam dzwoni budzik. Piąta!!!
Piję kawę. Niestety ekspres nie działa, więc zdana jestem na rozpuszczalną okropność. Tradycyjnie nic nie jem (na kolację wsunęłam potrzebne węglowodany, chyba z nawiązką, bo boli mnie brzuch). Nie jest najlepiej. Kolejne wizyty w toalecie nie wróżą nic dobrego. A nie chciałabym przeżyć powtórki z Wings For Life, gdy po biegu odwodniona trafiłam pod kroplówkę.
No dobra, start. Temperatura około 6 stopni, lekka mżawka. Po kilku minutach zaczyna padać mocniej. Nie przeszkadza to za bardzo, ale… na każdej pętli, w okolicach 5-tego kilometra jest agrafka (czyli zawracamy o 120 stopni). Nie lubię agrafek, bo zawsze wiążą się z przepychankami, niebezpieczeństwem. Ale nie sądziłam, że już na pierwszej nawrotce boleśnie się przewrócę lądując żebrami na metalowym słupie. Boli! Nie mogę oddychać.
Przez chwilę myślę, że jest już po biegu. Krwawią kolana, żebro daje się we znaki. Postanawiam jednak, że biegnę dalej. Biegnę. Biegnę.
Jest coraz lepiej. Jest wspaniale. Nie korzystam przez 35 kilometrów z punktów odżywiania (pewnie to błąd, ale boli mnie brzuch, 3 razy muszę zboczyć… Potem jakby wszystkie dolegliwości znikają. Rozpędzam się do 4:10 min/km. BAJKA. Maraton wychodzi w 3:05. Do 70 km biegnę na czas poniżej 7:20! (połówka w ok. 3:40). I wtedy coś się załamuję. Silny skurcz prawej nogi (kolejny nie pozwalają biec „po płaskim”), nie potrafię już wydłużyć kroku. Zwalniam.
Myślę tylko o tym, żeby ukończyć.
8:01 (wg Garmina złamałam 8 godzin 😉 ) dystans 100,5 km. Jestem mokra, zziębnięta. Ale szczęśliwa, że dotarłam do mety. Wiem, że mam jeszcze wielki zapas.
Zaczyna przypominać się żebro.
Boli.
W nocy nie mogę spać, nie mogę oddychać, jest coraz gorzej. Jak ja pokonałam te kilometry??? Jestem ultraską, po prostu…
Gratulację dla wszystkich którzy ukończyli, dla pozostałych dziewczyn biegających „morderczy” asfalt. Jesteście wielkie. Góry to przyjemność. Asfalt to walka.
Fajnie, że konkurencja rośnie, super, że „coś się dzieje” w polskim ultra! Fajnie, że zawodnicy są tak pozytywni Tak, tak – „szczęśliwi biegają ultra”, albo ultrabiegi dają szczęście! Nic, że boli. Jak boli, znaczy „żyję”;)
I proszę… nie hejtujcie, nie starajcie się udowadniać wyższości jednych biegów nad drugimi. Nie wiem, po co te sztuczne waśnie, to deprecjonowanie dokonań innych. Gratuluję Patrycji Bereznowskiej. Gratuluję Oli Niwińskiej. Ja nie jestem usatysfakcjonowana swoim wynikiem. Wiem, że jest mocna grupa zawodniczek, ale to właśnie podnosi poziom rywalizacji. Zamiast hejtować, weźcie się do pracy.