Redakcja Bieganie.pl
Środa, 4 listopada
Podróż z Iten do Eldoret trwa około 40 min. Kierowcy matatu jeżdżą jak szaleni, zwalniają jedynie na nieoznakowanych progach zwalniających których jest tu mnóstwo. Czasem o którymś zapominają i wtedy cały pojazd mocno podskakuje. Zaliczyłam dzięki temu kilka uderzeń głową o dach.
W Eldoret jest jeden wielki młyn. Przedmieścia są brudne i zatłoczone, po obu stronach drogi blaszaki i budki z owocami, ciuchami, usługami. Wysiedliśmy na stacji w centrum. Zaraz zaczęli do nas podchodzić inni kierowcy busów proponując przejazd do Iten powrotny. Poszliśmy poszukać miejsca, z którego odjeżdżały matatu do Kapsabet.
Nairobi wydawało mi się chaotyczne, ale tu na ulicach centrum panuje wolna amerykanka. Samochody i motory jeżdżą jak chcą, ludzie między nimi przemykają. Przechodzenie na pasach absolutnie nie gwarantuje bezpieczeństwa. Na pieszych kierowcy w ogóle nie zwracają uwagi.
Zapytaliśmy kogoś skąd odjeżdżają busy, od razu zaczął nas tam prowadzić. Dla nich to opcja zarobienia paru szylingów.
Dworzec matatu pełen był pojazdów, jedne odjeżdżały, inne wjeżdżały. Dookoła pełno straganów ze wszystkim. Naganiacze zaczepiają każdego, by wybrał jego busa. Jedne są nowsze, inne w stanie większej rozsypki. Na dachach często zapakowane różne toboły, materace, kartony z rybami (tak było na dachu naszego), a nawet trumny… Wsiedliśmy do jednego i czekaliśmy, aż zbierze się komplet pasażerów. Nauczka na przyszłość, by zawsze wybierać te, które są w miarę pełne, wtedy jest większa szansa, że szybciej ruszy. Rozkładu kursowania nie ma. Odcinek do Kapsabet to koszt 2 USD od osoby, czas podróży to kolejne 40 min.
Po dotarciu na miejsce byliśmy już trochę zmęczeni, wychodziło zmęczenie po porannym treningu. Ale w planach mieliśmy kolejną przesiadkę i dojazd do Nandi Hills. Jest to miejscowość otoczona wzgórzami, na których uprawia się herbatę. Byliśmy ciekawi jak to wygląda z bliska. Kolejne matatu i tym razem starszy kierowca, który tak nie gnał. Zanim ruszył przez otwarte szyby co chwila ktoś wsadzał pomarańcze i pieczoną kukurydzę z nadzieją na ich sprzedaż.
Dojechaliśmy do Nandi i od razu udaliśmy się w kierunku zboczy z uprawami herbaty. Widok był niesamowity. Pola ciągnęły się po horyzont. Poprzedzielane były wąskimi alejkami i kilkoma szerszymi drogami, którymi jeździły czasem motory. Między krzakami herbaty rosły gdzieniegdzie wysokie kolorowo kwitnące kwiaty. Nie wiem jaka była ich rola. Niestety nigdzie nie widzieliśmy ludzi zrywających liście. Wcześniej jadąc widzieliśmy, że schodzą z pól. Była 14 godzina i pomyślałam, że być może skończyli na dziś. Zapytałam przechodzącego gościa czy gdzieś jeszcze możemy zobaczyć pracujących ludzi, wskazał nam drogę, za kolejnym wzgórzem. Wszyscy, których spotykamy mówią po angielsku i bardzo się cieszą, gdy mogą pomóc.
Po dotarciu na szczyt wzgórza rozciągał się fantastyczny widok. Bezkresne pola porośnięte krzakami herbaty, a w oddali sylwetki ludzi z koszami na plecach. Poszliśmy do nich. Zaczepiłam jednego z robotników i poprosiłam o lekcję zbierania liści herbaty. Śmiał się, gdy chciałam zarzucić na plecy jego kosz, by faktycznie poczuć jak to jest. Ten był jeszcze pusty i lekki, kosz, który założył yacool był prawie pełen, podobno ważą wtedy około 10 kg. Charlie wytłumaczył mi, które listki powinnam zbierać, uszkodzone odrywać i wyrzucać. Na tej plantacji pracowało 200 osób. Po chwili zjawił się supervizor ze swoim asystentem z dość nieufną miną. Grzecznie się przywitaliśmy, żartując co tu robimy, nie chciałam, by wspomniany Charles miał przez nas kłopoty. Przypomniało mi to trochę czasy niewolników i pracę na plantacjach, yacoolowi przypomniały się czasy studiów i pracy w Anglii. Poprosili nas o wspólne zdjęcie, podali też adres do wysyłki. Obiecaliśmy, że to zrobimy po powrocie do Polski. Maila nie mieli.
Dzieciaki wybiegły gromadnie z domów na nasz widok, z okrzykami mzungu. Bały się moich włosów, odważniejsze chciały dotknąć. Nadciągała potężna burza, niebo było czarne, brzmiało i zaczynało padać. Na szczęście udało się nam zatrzymać matatu. Było co prawda pełne, ale co tam. Naganiacz, który zawsze jedzie w każdym z tych busów, wysadził kilka osób, ulokował nas wewnątrz, po czym tamtymi zaczął dopychać. Tym razem naliczyłam 20 osób, dwie jechały stojąc zgięte w pół nad głowami innych.
W Kapsabet lało, okazało się, że nasz znajomy mieszka jeszcze 5 km od centrum. Poczekaliśmy, aż ulewa przejdzie i motorem podjechaliśmy na miejsce, z którego miał nas odebrać. Czekając na niego widzieliśmy mini karawanę, trzy wielbłądy, na ich grzbietach jechali ludzie.
Przyszedł Wachira, razem z kolegą. W sumie widzieliśmy się jedynie raz, rok temu w Austrii, gdzie startował w półmaratonie. Potem tylko mailowaliśmy. Wyściskaliśmy się jak starzy znajomi. Poszliśmy do knajpki na herbatę i mandazi (to te pączki, o których wam wcześniej pisałam). Potem chłopaki wzięli nas do swojego domu. Droga do ich gospodarstwa prowadziła także przez pola herbaciane. W Iten ludzie uprawiają kukurydzę, tu herbatę. Dom należy do przyjaciela Wachiry, który ma ksywę Bekele. To dom w zasadzie jego brata, który zlecił mu opiekowanie się gospodarstwem. Brat z kolei jest żołnierzem i mieszka w Eldoret. Bekele mieszka w nim wraz z żoną i pięcioletnią córką. Dom nie jest skończony, w pomieszczeniach brakuje sufitów, są położone belki i dach. Wyposażony w niezbędne sprzęty, do których zalicza się już telewizor. Wachira wynajmuje u nich pokój, który na czas naszego przyjazdu nam odstąpił. Pokój ok 5 m2, na podłodze kawałki wykładziny i materac.
W Kapsabet podobnie jak w Iten trenuje wielu biegaczy. Jest tu o około 500 m niżej. Miejsce to ma też swój urok.
Na kolację było ugali i sukuma, duszone zielone warzywa z pomidorami. Bardzo proste i smaczne. Do tego herbata z termosu. Długo siedzieliśmy rozmawiając. Nagle wysiadł prąd, zrobiło się ciemno i cicho. Znowu poczuliśmy prawdziwą Afrykę. Ciszę zagłuszały jedynie cykady. Teraz wreszcie po dwóch tygodniach się wyśpimy. Czar prysł o trzeciej nad ranem. Przeraźliwe pianie koguta uświadomiło nam, że jesteśmy na wsi. Pierwsza myśl: trzeba go zabić. Kogut dawał o sobie znać wielokrotnie, aż do rana. Umówiliśmy się z gospodarzem, że jak przyjedziemy tu następnym razem, to dostaniemy go na obiad.
Poszliśmy na skrzyżowanie łapać matatu do Kapsabet, a stamtąd do Kisumu, leżącego nad brzegiem jeziora. Zaczął padać deszcz i jak na złość wszystkie przejeżdżające matatu były przepełnione. Staliśmy tak prawie godzinę. Przy pobliskim straganie Wachira pokazał nam chłopaka, byłego rekordzistę świata na 25 km z Berlina. Chłopak podszedł do nas, przedstawił się, my i tak nie zapamiętaliśmy jego nazwiska. Takie przypadkowe sensacje są tu na porządku dziennym.
Zaczynało robić się późno i nachodziła mnie irytacja i zwątpienie czy w ogóle jest sens jechać. Nasi kenijscy znajomi nie przejmowali się, po prostu czekali. Nie wiem skąd, ale nagle pojawił się jakiś facet proponując, że zawiezie nas tam swoim autem. Podał świetną cenę, 3500 Ksh, czyli 35 USD, na którą przystaliśmy, by nie tracić więcej czasu. Droga do Kisumu zajęła nam dwie godziny. Kisumu to duże miasto, jeszcze bardziej chaotyczne niż Eldoret. Totalny harmider. Chcieliśmy jak najszybciej się z niego wydostać i dojechać nad jezioro. Nasz kierowca, Kornel bardzo sympatyczny 60-latek dobrze znał te okolice. Zawiózł nas do wioski rybackiej.
Woda w jeziorze była ciepła jak zupa. Na straganach można było kupić tutejszą rybę, tilapię. Lokalne chłopaki proponowali nam wynajęcie łódki i obiad w jednej z nadbrzeżnych knajp. Kornel stwierdził, że jest drogo i pokaże nam lepsze miejsce. Podjechaliśmy do innej zatoczki. Tu piętrzyły się knajpy, a kelnerki nawoływały przekonując, że to akurat u nich powinniśmy zjeść. Toalety były w osobnej, murowanej przybudówce. Koszt 40 groszy. Bekele przeżył szok. To była pierwsza toaleta w jego 30 letnim życiu, za którą musiał zapłacić. Dla mnie pierwsza restauracja z toaletą w polu. Zamówiliśmy wielką tilapię dla całej naszej piątki, do tego ugali. Ryba była świetnie przyrządzona, cała w sukumie i sosie. Mniam. Tu się je rękami. Przed i po posiłku kelnerka przychodzi z miską, dzbankiem z wodą i mydłem, by każdy mógł umyć ręce.
Najedzeni i zadowoleni podjechaliśmy do portu. Tu ceny biletów wstępu są odmienne dla mieszkańców, Kenijczyków i obcych. Dla nas są minimum pięciokrotnie wyższe, w jednym z parków były droższe dziesięciokrotnie! Wszystko liczone w dziesiątkach, a nawet setkach dolarów. W porcie chcieliśmy wynająć łódkę i popływać po jeziorze. Nasz kierowca zaczął negocjacje. Tu jest to normą, ja bym wolała załatwiać takie rzeczy szybciej, ale uczę się cierpliwości i czekania. Kornel wytargował dobrą cenę, założyliśmy kapoki i popłynęliśmy. Woda iskrzyła się w słońcu. Ja byłam lekko spanikowana, chłopaki tym bardziej, bo nie umieją pływać, gdy podskakiwaliśmy na falach, które rozbryzgiwały się o dziób naszej łodzi motorowej. Widzieliśmy na brzegu łodzie rybackie, wille i hotele i zebry.
W Kapsabet zrobiliśmy sobie przerwę na herbatę i mandazi w „hotelowej” restauracji. Była 20:30, szanse na złapanie o tej porze matatu do Eldoret, a potem do Iten marne. U chłopaków na kolejną noc nie chcieliśmy zostawać. Chcieliśmy sobie rano pobiegać po naszych itenowych szlakach. Zostało dogadać się z Kornelem na stawkę za zawiezienie nas do domu, kolejne 80 km. Kosztowało nas to prawie tyle samo co wyprawa nad jezioro, ale z drugiej strony była noc, a on potem jeszcze musiał wrócić do siebie. Nie miałam siły na targowanie się, poza tym polubiliśmy go bardzo i byliśmy wdzięczni za dotychczasowe usługi. Na stacji benzynowej okazało się, że mamy gumę. Yacool wymienił koło. Chłopaki nie chcieli się z nami rozstawać i też pojechali. Poza tym jeszcze nigdy nie byli w Home of Champions. Po drodze Jacek zmienił za kółkiem mocno już zmęczonego Kornela. Dobrze sobie radził za kierownicą automatu, do tego jadąc po drugiej stronie jezdni. Na szczęście tu ruch był już mały, ludzie też przestali się szwendać, no i nie padało. Podziwialiśmy przez okno rozgwieżdżone niebo. Wachira gadał całą drogę, nie znam drugiego takiego gaduły! Do Keellu dotarliśmy o 23. Zaprosiliśmy jeszcze chłopaków na herbatę, wymieniliśmy się kontaktami telefonicznymi, pożegnaliśmy i poszliśmy spać. O drugiej w nocy przyszedł SMS od Bekele, że dojechali.
P.s. Mimo bardzo surowych warunków życia ludzie są tu w zasadzie samowystarczalni. Obok Bekele dom mają także jego rodzice i jeden z braci. Dom rodziców ma trzy lata, wcześniej mieszkali w lepiance. Ten zbudowali z cegieł, które wytwarza ich starszy syn, z gliny, którą wydobywa na swojej działce. Cegły wypala na sprzedaż. Rodzice mimo wieku, mama ma 65 lat, tata 70, nadal pracują na swojej ziemi. Uprawiają małą plantację herbaty, ze sprzedaży której się utrzymują. Jak ktoś ma ziemię, to zawsze da sobie radę. I nie musi za nią płacić żadnych podatków.