14 maja 2015 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Rzeźnik po sprintersku – przygotowania cz. II


Były, niespełniony do końca sprinter przygotowujący się do jednego z trudniejszych górskich biegów ultra w Polsce… W drugiej części mojego treningowo-życiowego sprawozdania podzielę się z Wami kilkoma bardzo istotnymi sprawami – biegową głupotą, która mnie zaatakowała, pewnością siebie oraz ultra pomocnymi wskazówkami z MŚ w Turynie.

1.jpg

Po bardzo solidnie, wręcz obsesyjnie przepracowanej zimie, przyszedł czas na starty kontrolne. Najpierw w Półmaratonie Warszawskim, na którym chciałem pierwszy raz w życiu zejść poniżej 1:30. Nie mam jeszcze zbyt dużego doświadczenia, jednak szybko przekonałem się do taktyki negative splite. Pobiegłem na tzw. hamulcu ręcznym. 10 km w czasie 42:40 – czułem się tak wyśmienicie, że z każdym kilometrem przyspieszałem aż ostatni pokonałem w tempie 3:50 i zameldowałem się na mecie z czasem 1:27:22. Nie byłem wymęczony, wiedziałem, że wszystko gra i idzie w dobrym kierunku. Mój partner, Patryk Sołtys zaczął przygotowania nieco później, pobiegł 1:29, ale kontrolował ten bieg. Byłem spokojny.

Szybko weszliśmy na obroty. Znów zameldowaliśmy się w Puszczy Kampinoskiej – kombinując jak jeszcze urozmaicić trening. Do plecaków kładliśmy obciążenia, krążyliśmy po najtrudniejszych odcinkach szlaków z piachami, stromymi wydmami, aplikując sobie kilka takich pętli. Łącznie zawsze wychodziło między 27 a 37 kilometrów. Tego typu wybiegania z zadaniami staraliśmy się robić dwa razy w tygodniu. Kiedy w perspektywie jest jeszcze od 2 do 4 godzin treningów personalnych lub grupowych, gdzie robi się siłę, skoczność, interwały, skipy, skakankę – wychodzi prawdziwa rzeźnia.

Przez Wielkanoc udało się trochę odpuścić i z 16 godzin treningu na tydzień przed maratonem zszedłem do 10. W międzyczasie był jeszcze wyjazd na MŚ w biegu 24-godzinnym w Turynie. Jakże owocnych i jakże szczęśliwych. Tam też przetestowałem swój organizm. Przez jakieś 30 godzin praktycznie nie siedziałem, ciągle stałem, chodziłem lub gdzieś biegałem, jadłem i piłem bardzo niewiele – nie było czasu.

Poszedłem spać po 40 godzinach i naprawdę da się jeszcze normalnie funkcjonować – wszystko jest kwestią determinacji i permanentnego stresu, jesteś na ciągłej dawce adrenaliny… tak jakby rzuć kokę. Tę kwestię, zatem przetrenowałem. Start po bardzo krótkiej nocy, 3-4 godzinach snu i cały następny dzień na obrotach nie będzie problemem. Wróciłem z Włoch i na fali emocji wystartowałem z rzeźnikowym partnerem w Cracovia Maraton. Dwie bardzo kręte z licznymi nawrotkami i góreczkami pętle, do tego silny wiatr. Jednak porcja siły i podbiegów, jaką wykonaliśmy miała tutaj zaprocentować. Planem minimum było złamanie 3:20, maks zakładał 3:08-3:09.

Połówkę zrobiliśmy na kontroli w 1:36, drugą w 1:34. Niestety przez agrafki nadrobiło się około 300-400 metrów dystansu i 3:10 nie pękło. Jednak progres o 29 minut bardzo mnie uskrzydlił. Czułem się mocny jak kiedyś na bieżni wchodząc w bloki. Żadnej ściany, racjonalne odżywianie (4 sprawdzone żele oraz pastylka do ssania z minerałami), jedyne, do czego mogę się przyczepić to skurcz na ostatnim kilometrze, przez który nie złamałem tych 3:10. Lewa łydka… kiedyś walczyłem z całymi nogami, teraz została tylko ona, aczkolwiek mając już pierwsze objawy i „mini” skurcze dało się biec po 4:20-4:19 min/km. Pomyślałem, że trzeba wyeliminować jeszcze tylko jeden problem i przygotowanie będzie perfekcyjne, bo wszystko idzie zgodnie z planem.

I tu dochodzimy do nadmiernej pewności siebie, której skutkiem był atak biegowej głupoty. Następnego dnia czułem się tak dobrze, że nawet nie dałem sobie czasu na odpoczynek – biegałem, biegałem – miałem przekroczyć 100 km w tygodniu, po raz pierwszy w życiu, zero odpoczynku. Po, co? Energia rozpierała. Zadzwonił telefon, koledzy namówili mnie, abym pojechał pograć w piłkę nożną. Nie grałem od gimnazjum… po co Ci to myślę? Nowy ruch? Interwał? Delikatnie przecież będzie… zamiast pojechać, pobiegłem.

Tak jak robił to Paweł Szynal biegający do pracy z mojego rodzinnego Błonia. Wysiadłem na wcześniejszej stacji i pobiegłem gdzieś na drugą stronę Wisły. Już miałem w nogach, ale przecież czuję się jak koń – rozciąganie i gramy. Ganiałem jak głupi – na pełnej prędkości, wyskoczyłem i wylądowałem… kostka wygięła się w chińskie ZET… mam hipermobilne stawy, ale zabolało. Grałem dalej, biegałem… po 50 minutach zobaczyłem, że kostka zaczyna puchnąć. Porobiłem wspięcia, ale już nie pomagało. Coś się stało. BIEGACZU PAMIĘTAJ – NIGDNY, ALE TO NIGDY NIE GRAJ W PIŁKĘ, zwłaszcza, kiedy poświęcasz mnóstwo czasu, katujesz się, aby przygotować się do wymarzonej imprezy, w której startujesz jeszcze z drugą osobą!!!

Pojechałem do domu i dzwoniłem, żeby mnie ratowali. Szczęście w nieszczęściu, że pracuję jako trener w Fimedice. Tam państwo Pecarz i Magda Zakrzewska poskładali mnie po operacji Achillesa, zatem taka kostka to dla nich nic. Trochę terapii manualnej, oklejenie tejpem, krio – diagnoza, że będę żył.  Ale potrwa to jakieś 2-3 tygodnie.

W domu przez weekend miałem stosować zimne okłady przez ściereczkę lub ręcznik. Tego drugiego już nie usłyszałem… Przez plaster nie czułem, że coś się dzieje, ale oczywiście jak go odkleiliśmy okazało się, że odmroziłem kawałek skóry. NIE RÓB TEGO W DOMU. Zawsze rób okłady przez jakąś warstwę izolującą i niech nie będzie to plaster! Obrzęk zszedł w 90%, ale była rana. Całość goiła się ponad tydzień. Coś trzeba było wtedy robić.

Czułem się jak na odwyku. Nie chciałem biegać zbyt wcześnie, zrezygnowałem z kontrolnego maratonu w Lublinie i strasznie mną nosiło. Gdy Ci się nie chce i nie biegasz 2-3 dni to nic nie czujesz, jednak gdy nie możesz… jest fatalnie. Zwłaszcza, że zdajesz sobie sprawę z upływającego czasu. Zabrałem się, zatem za ćwiczenia alternatywne, bo z raną nie mogłem nawet chodzić na basen. Jeździłem na rowerze, inna praca podziałała.

Strasznie piekły mnie uda, wolałbym przebiec taki dystans, jeżdżąc po górkach w Kampinosie myślałem, że czwórki mi spłoną, jakby człowiek nie trenował to i tak w czymś będzie żałośnie słaby. Dobrze. Nowy akcent. Do tego ćwiczenia na gumach w odciążeniu, wystarczy zawiązać je do stóp w leżeniu na plecach, przytwierdzić do drabinek i rytmicznie pracować kolanami w stronę klatki piersiowej. Gwarantuję, że odechce się Wam wszystkiego – można się strasznie „zajechać”. Kilka serii po 30-40 sekund i trzeba przewrócić się na brzuch i zrobić to samo z mięśniami dwugłowymi i otrzymujemy katorżniczy trening w pigułce.

Wyszło na to, że zamiast odpoczywać tydzień po maratonie, odpoczywałem dwa tygodnie po nim. Organizm widocznie się o to upomniał – tak sobie to tłumaczę, aby usprawiedliwić trochę głupotę. Po 10 dniach wróciłem do biegania stopniowo wydłużając dystans aż wróciłem do normalnego kilometrażu. Przede mną jeszcze start w Półmaratonie Hajnowskim, ale nie ma tam żadnego planu – po prostu mocny akcent treningowy, bez myślenia o wyniku. Liczy się tylko Rzeźnik.

Mając więcej czasu na rozmyślanie postanowiłem zrobić coś z problemem skurczów. Pracując fizycznie, jako trener zapotrzebowanie na pierwiastki jest większe, a gdy dochodzi do tego jeszcze własny trening… Zadbałem o suplementację witaminą D3, potasem i magnezem. Oprócz tego poszedłem za radą Oli Niwińskiej, która w Turynie zdobyła drużynowo brąz MŚ przebiegając 225 km, „skoro skacze Ci powieka, szybko się wypłukujesz”… no i dostałem listę produktów zawierających dużo magnezu.

Liderem są pestki z dyni, migdały oraz kakao. Dwóch pierwszych nie lubię, ale jak mus, to mus. Naturalne produkty są zawsze lepsze niż chemia, więc trzeba się wspomagać. Dodatkowo Ola pochłania podczas startów tony bananów, choć ja w plecaku nie mogę mieć tony, to znalazłem ciekawą alternatywę – banany suszone w słońcu, naturalnie. Wytrzymują długo, są bardzo pożywne i lekkie. Złoty środek? Zobaczymy.

Z kolei Agata Matejczuk zaleciła picie soku pomidorowego, też nie przepadam, ale się zadeklarowałem, że zrobię taką kurację. Ultrasi mają mnóstwo pomysłów, potrafią nawet pić kroplówkową glukozę lub sól fizjologiczną zmieszaną z cytryną, witaminami, iście czarno-magiczne mikstury, ale to już za wiele. Na razie… No i jeszcze kompresja. Mam do niej bardzo sceptyczne podejście. Wystarczy spojrzeć na najlepszych maratończyków, kto w niej biega? Paweł Szynal i Andrzej Radzikowski też z niej nie korzystają. Stwierdziłem, że jeżeli nie pomoże to zaszkodzić też nie zaszkodzi – chcę zrobić wszystko, aby zminimalizować ten problem, zatem zakupiłem opaski, powiem wówczas będzie możliwość zmiany skarpet na świeże, a mam swoje ulubione i przetestowane.

To już finisz przygotowań. Przede mną jeszcze jeden test. Bardzo spokojna 50-tka na naturalnym jedzeniu, górkami w Puszczy Kampinoskiej i dwa tygodnie na lekkich treningach, aby już się nie wypłukiwać. Trzeba będzie trochę poobijać się na zajęciach. Niedługo okaże się, czy ktoś, kto uciekał w gimnazjum z przełajów twierdząc, że nie jest to zabawa dla sprinterów w parze z kumplem ze sprinterskiej sztafety… ujarzmi Rzeźnika. Napięcie rośnie. Ciekawy eksperyment, zobaczymy czy równie bolesny. 

[Maciek Żukiewicz nie będzie
jedynym sprinterem debiutującym w tegorocznym Rzeźniku. Jednym z
debiutantów będzie także Piotr Długosielski, wieloletni reprezenentant
Polski w sztafecie 4x400m]

Możliwość komentowania została wyłączona.