Redakcja Bieganie.pl
Andrzej i Piotr również biegli zbyt żwawo mimo naszych wielu prób. Po co przypominać, że to Spartathlon i przed nimi 246,8 km do Sparty i jeszcze dobieg do Leonidasa? Przecież to wiedzą. W rezultacie w gorącej wodzie kąpany Andrzej i wtórujący mu Piotr dotarli na 80 km w czasie o 45 minut za szybkim. Wówczas udało się trochę przemówić do rozsądku, bo tempo po 5:13 w górzystym terenie jest jakimś absurdem. Rywale się wykruszali, czołówka się zmieniała i nasza dwójka pięła się w górę stawki. Kuryło z kolei szedł – to była jego walka na przetrzymanie. Żołądek kontra głowa. Dopiero po jakichś 110-120 km ostatecznie zwyciężyła głowa i za to wielkie brawa i ogromny szacunek. Ultrasi się nie poddają!
Karawana wbiegła na szuter w malownicze gaje oliwne oraz winnice. Było pięknie, również dla biegaczy. My uwijaliśmy się jak w ukropie, automatyzm ruchu. Gdy Polacy byli na punkcie robiliśmy taki rabat, że nawet grecki naród zachowywał się jak szwajcarski zegarek i to była chyba składowa sukcesu. Wielu rywali bywało na punktach przez 30 sekund, a my dbaliśmy o odnowę biologiczną o wyposażenie, wyżywienie, picie oraz suche przebranie, co procentowało, że po kilku kilometrach za punktem rywale znów tracili… pozorna oszczędność czasu. Mieliśmy jednak poważny kłopot. Obsługiwaliśmy Andrzeja i Piotra a różnica między nimi rosła. Gdy zapadał zmrok musieliśmy podjąć ważną i okrutną decyzję zostajemy wyłącznie z Radzikowskim, chyba, że Sawicki odrobi straty. Zostawiłem Darka Ciećwierza na punkcie na 140 km i jak Kubica (na szczęście nie z takimi samymi efektami) na rajdach popędziłem, aby dostarczyć Piotrowi czołówkę i poinformować, że zostawiamy jego konieczne rzeczy na punkcie i musi liczyć już wyłącznie na same przepaki. Gdy wreszcie go odnalazłem idąc drogą krzyknął: Nawet nie masz pojęcia jak miło cię tutaj widzieć. Zrobiłem, co należało, spełniłem przysłowiowe trzy życzenia i gnam w drugą stronę. Andrzej był już wtedy trzeci i stracił podium właśnie przez długi serwis, ale wiedzieliśmy, że czeka go najcięższe 30 km w życiu. Następny punkt kontrolny był na 148,5 m. Tak szkoda zrobiło się nam Piotra, że stwierdziliśmy, że nie można zostawić go przed najważniejszym punktem. Facet zebrał się w sobie i przyspieszył. Pojawił się 25 minut po Andrzeju… byliśmy na styk. Dostał suche, ciepłe rzeczy porcje jedzenia, witam i minerałów i rzucił: „jeszcze się spotkamy”. Znów włączył się Kubica i teleport na kolejny punkt… Andrzej wbiega, my wjeżdżamy i wymiana opon jak w F1, nawet się nie zorientował, że coś nie jest pod kontrolą… my zorientowaliśmy się już przed największym podejściem, przed zmorą, Spartathlonu, czyli odcinkiem 159 – 171 km. Torba z batonami została przy stoliku na poprzednim punkcie. Straciliśmy cenną rzecz przez pośpiech… BŁĄD NUMER JEDEN.
Andrzej przybiega, jako piąty z 10-minutową stratą do Niemca Floriana i minutową do kolejnego. Ivan Cudin poza zasięgiem, Jon Olsen również… góra dostał trochę obelg, ale mój pseudomasaż i pseudozupa do Darka podobno pomogły, nasz Filipides ruszył do boju na najtrudniejszym odcinku. Bałem się tego, gdy czekaliśmy na niego bardzo długo na zbiegu. Cudin miażdżył, Amerykanie się denerwowali, a tutaj pojawia się Florian…, który nadrobił aż 30 minut!!! Wtedy przeklinałem, że Andrzej nie pobiegł Rzeźnika, bo taki był plan. Piotrek Sawicki był czwarty i wiedzieliśmy, że na tym odcinku sobie poradzi. – Minuty ciągną się jak godziny – powiedziałem do serwisantów Olsena. Zgodzili się i razem się zaśmialiśmy, lecz nie było nam do śmiechu, kiedy zobaczyliśmy jak wyglądają nasi biegacze. Olsen przybiegł dość sporo za Niemcem, co było dla nas szokiem. Był nieziemsko zmęczony, ale „ogarnął się” i Team USA ruszył dalej. My jak na szpilkach… przyjechał serwis Kuryły. Wieści z drugiej strony góry, że Piotrki wpadły razem i dostały pełną obsługę. Bardzo mili i pomocni ludzie i chciałbym na łamach serwisu im serdecznie podziękować. Serwisantka Piotra powiedziała, że aż jej się serce krajało, gdy ten wszedł taki smutny i nieśmiało zapytał czy może liczyć na pomoc, a oni, że Polska to jedna drużyna i jedziemy. Raźniej im było razem na tej górze i jak się później okazało Sawicki rzeczywiście spisał się tam bardzo dobrze. Wtedy pojawił się drugi z Niemców oraz Andrzej. Ja byłem od masażu i ciepła, a Darek od jedzenia i picia. Krzyknąłem tylko „hot potatos” i panie zaczęły się uwijać (jak się okazało, ziemniaki były ostatnim zjadliwym ciepłym posiłkiem na trasie, ale to temat na inny tekst), a my musieliśmy posklejać do kupy zwłoki Andrzeja. Wyglądał fatalnie, czuł się jeszcze gorzej i kładąc się na materacu do masażu wydusił z siebie ten bieg zabiera całe serce, jak to strasznie boli. Reszta to tylko jęki bólu przy masażu i błaganie, żeby jeszcze nie wstawać. Znów pomogli nam złoci ludzie od Piotrka Kuryły, ale najbardziej nieoceniona była pomoc… Niemca, który zastygły na krzesełku wstał i rozległy się brawa. Na Andrzeja zadziałało to najlepiej… kuśtykając wypchnęliśmy go ze łzami z gardle i w oczach patrząc na to naprawdę nadludzkie cierpienie z własnego przecież wyboru, ale jednak nadludzkie… Ostatnie „płaskie” 70 km po asfalcie było szansą Andrzeja, tam jest maszyną, jest specjalistą od krążenia po pętlach i w ciemnym polu szybko dopadł rywala i awansował na czwarte miejsce, mimo że jego mięśnie czworogłowe jeszcze kilkanaście minut wcześniej nadawały się bardziej na jakiś doktorat z medycyny niż bieg poniżej 6 minut na kilometr.
Maszyna ruszyła. Na kolejnym punkcie Andrzej miał 27 minut straty do Olsena… na kolejnym Olsen skończył serwis a na horyzoncie pojawiła się już lampka naszego ultrasa. Wiedzieliśmy, że nie można się spieszyć, bluza z długim rękawem, herbata, sucharki i mięta na żołądek… bardzo się ucieszył, gdy poczuł jej smak. Solidny, ale krótki masaż i rekin poczuł krew. W oczach pojawił się obłęd i już wiedzieliśmy co się święci. „Podjarani” pognaliśmy sprawdzić, jaka będzie różnica na następnym punkcie i opakowanie z miętą pozostało na poprzednim punkcie odżywczym…BŁĄD NUMER DWA. Wściekłość na 195 kilometrze przy szukaniu mięty i zrzucanie winy na siebie… Andrzej nie dostanie mięty, Andrzej nie może o niej pomyśleć. Tymczasem Amerykanie z niepokojem słuchali wieści, że na punkcie pomiędzy tymi, na którym możemy pomagać chłopaki biegną już praktycznie razem. Plan na poczekaniu. Na punkcie były łóżka do masażu, zatem wiedzieliśmy, że Andrzej natychmiast się położy, ale my chcieliśmy obsłużyć go blisko stolika sędziowskiego na dwóch krzesełkach, aby tego nie widział i tam go chwilę pomasować, aby nie tracił kontaktu z Olsenem, który zawsze wyglądał tam samo… był suchy i świeży i nigdy nie potrzebował masażu ani rozciągania. DOBRY POMYSŁ.
Radzikowski wbiega, jako pierwszy, Olsena nie widać, siadamy i jedziemy z „koksem”, ale sędzia mówi, że tam są łóżka i są dla nas do dyspozycji i wtedy wyrwało mi się niekontrolowanie głośne „NO”. Darek dołożył swoje i zaczęto nam grozić usunięciem z rywalizacji, jednak to Andrzej był najważniejszy, więc szybko na łóżko i pretensje, że przecież jest łóżko! NIEWYPAŁ. Andrzej mówi, że Olsen marznie, że jest po nim… no to trzeba go już tylko dobić. Wypuszczamy, zatem naszego biegacza z punktu w momencie, gdy Amerykanin wbiega, żeby go zdeprymować. BŁĄD NUMER TRZY. Olsen rzeczywiście miał tylko koszulkę na ramiączka i zakładane rękawki „podszyte” wiatrem, ale nasz kochany Andrzejek nie miał na sobie futra, tylko bluzkę z długim rękawem. Wówczas nie zdawaliśmy sobie sprawy, że trans i obłęd w oczach nie będą trwać do samej mety.
Przez Spartę Andrzej szedł, przyznał, że już nie mógł biec, choć chciał. Czekałem na mecie muzyka grała, a już znajomi z mediów klepali po ramieniu. Nie denerwuj się już. Idzie, jest silny, jeszcze 10 minut i tutaj będzie. Gratulujemy, jesteście wspaniali. Łzy cisną się do oczu, Andrzej wbiega na ostatnią prostą otoczony tłumem dzieciaków i młodzieży. Flaga biało-czerwona powiewa, grają „Zorbę”, choć tak się to wcale w Grecji nie nazywa i Andrzej kroczy po schodkach, całuje Leonidasa. Klękamy przed nim, „dawać mordy chłopaki”, tak… było po słowiańsku. Zdobyliśmy Spartę.