Relacje z II Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich
W miniony weekend Lądek-Zdrój opanowali biegacze., ponieważ to właśnie tam odbył się II Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich. Jak oceniają go organizatorzy i zawodnicy? Możecie się przekonać z rozmówek przeprowadzonych z Piotrem Hercogem i Marcinem Świercem oraz czytając relację Pawła Dybka i Jana Golenia.
fot. Piotr Bartkowiak
Kuba Krause: To już druga edycja Festiwalu. Jakie zmiany względem pierwszej i dodatkowe atrakcje przygotowaliście w tym roku?
Piotr Hercog: Sama idea festiwalu pozostała niezmieniona. Chcieliśmy, żeby było to kilkudniowe święto biegania po górach. Dołożyliśmy jedną trasę – Super Trail, na dystansie 130 km, poprowadzoną od początku najdłuższego Biegu 7 Szczytów. Chcieliśmy też poprawić jakość imprezy. W poprzednim roku była to pierwsza, premierowa edycja i wiele się nauczyliśmy już w trakcie festiwalu. Wiele błędów wyeliminowaliśmy, dodaliśmy również specjalnie wydrukowany program – rozpiskę festiwalu, z wyszczególnieniem wszystkich punktów kontrolnych i wieloma innymi szczegółowymi informacjami, w ciekawej szacie graficznej. W przyszłym roku chcemy zaprosić mocnych zagranicznych zawodników, żeby jeszcze bardziej uatrakcyjnić imprezę.
Jak przebiegały przygotowania?
Społeczność Lądka-Zdroju włączyła się do pomocy przy festiwalu oraz mocno kibicowała uczestnikom – to cieszy, że miasto zaczęło żyć festiwalem. Niestety nie udało się zaangażować innych miejscowości i lokalnych społeczności w takim stopniu, jak byśmy chcieli – większość pracy musieliśmy wykonać sami, oczywiście wsparci rzeszą wolontariuszy.
Jakie są plany na rozwój festiwalu?
Jako organizatorzy mamy mnóstwo pomysłów. Nie mamy jednak wielu sponsorów, bazujemy na wpisowym, więc budżet jest ograniczony. W konsekwencji nie wszystkie pomysły są możliwe do zrealizowania. Również dlatego w przeprowadzeniu festiwalu korzystaliśmy z pomocy dużej liczby wolontariuszy, którym serdecznie dziękujemy. Większość prac w przygotowaniach imprezy wykonujemy w dwójkę z Maćkiem Sokołowskim.
W kolejnych edycjach pragniemy poprawić frekwencję, przeprowadzić szerszą akcję marketingowo- promocyjną, zaprosić znanych zawodników z zagranicy… Większa frekwencja da nam z kolei większe możliwości organizacyjne i sposobność, by poprawić pewne niedociągnięcia.
Sama idea wakacyjnego, rodzinnego spotkania pozostanie niezmieniona.
fot. Piotr Bartkowiak
A co do powiedzenia na temat Festiwalu i swojego biegu ma Marcin Świerc?
Marcin Świerc: Trasa Złotego Maratonu była bardzo fajna, jednak pogoda mocno dokuczała wszystkim, podobnie ciepło było zresztą na Mistrzostwach Polski w Szklarskiej Porębie. Jeżeli chodzi o sam bieg, przebiegał pod moją pełną kontrolą. Od drugiego kilometra biegłem sam, bardzo luźno – to dobry znak, że praca treningowa idzie w dobrym kierunku. Tym niemniej szukam startów zagranicznych, żeby pościgać się z najlepszymi zawodnikami na świecie. Występ na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich dał mi drugi złoty medal w tym roku. Pierwszy zdobyłem w Zakopanem, a o trzeci będę walczył w Krynicy-Zdroju.
Wspominałeś, że na trasie było bardzo gorąco. Jak są Twoje sposoby na radzenie sobie z upałem?
Przede wszystkim nawadnianie od samego początku zawodów oraz dobór tempa do możliwości. Nie jest sztuką przesadzić, ale wytrzymać obrane przez siebie tempo. Cały czas biegłem z bidonem, co 5 minut pociągałem z niego łyk. Założyłem białą czapkę na głowę oraz specjalną koszulkę z włókien kokosowych, która świetnie się sprawdza w takich warunkach.
fot. Piotr Bartkowiak
Relacja Pawła Dybka, zwycięzcy Biegu 7 Szczytów:
Jak udało się nie zejść z trasy…
Trasa Biegu 7 Szczytów – 240 km górskiego biegu z przewyższeniem +/-7500 m to dystans, który nie mieści się w głowie nie tylko osobom niebiegającym, ale również biegaczom ultra. Przygotowanie się do takiego biegu to w dużej mierze logistyka – ubranie, odpoczynek, jedzenie. To, że ciało odmówi posłuszeństwa na takim dystansie jest pewne. Świadomość tego, co czeka pozwala przygotować się na niespodzianki czekające na zawodników startujących w tak długich zawodach.
Przed startem, po Mistrzostwach Świata w Chamonix nie miałem możliwości zrobić treningu dłuższego niż 25 km. Dużo czasu poświęciłem na zastanowienie się, jak należy pokonać taki dystans. Wiedziałem, że taka ilość czasu spędzona w biegu pozostawi ślady na ciele, chodziło o zminimalizowanie ich ilości i rozmiarów. Pakując samochód kilka razy zastanawiałem się, czy 5 par butów to nie przesada. Ostatecznie oznaczało to 50 km w jednej parze butów (na 100 km wziąłbym jedne zapasowe, więc dlaczego tutaj miałbym nie zabrać 4 zapasowych par?).
fot. Piotr Dymus
Decyzja o tym, że Magda będzie w punktach żywieniowych na trasie B7S zapadła zaraz po MŚ. Wiedzieliśmy, że obecność bliskiej osoby, która zadba o to, żeby jeść, pić i biec dalej będzie bezcenna. Znamy te stany z rajdów – wbiegasz na punkt i niby sprawa jest oczywista: powinieneś zjeść, napić się i pobiec dalej, ale z nieznanych ani sobie, ani nikomu innemu przyczyn po kilkunastu godzinach walki siadasz, dłonie oglądasz, kolejny raz liczysz kilometry do mety. Czas leci, a kilometrów nie ubywa.
Przed zawodami przeliczaliśmy czasy zawodników z ubiegłego roku. Wskazywały one na niebywale duży, wręcz trudny do uwierzenia spadek prędkości w drugiej części zawodów. Postanowiłem więc za wszelką cenę zmienić ten trend. Wiedziałem, że prędkość musi spaść, bo ciała aż tak nie da się oszukać, ale chciałem, żeby tempo było możliwie maksymalnie równe. Wystartować spokojnie nie było łatwo. W głowie toczyłem walkę jak walka dobra ze złem – szybciej czy jednak spokojnie. Zakładałem jednak, że zawody zaczną się po setnym kilometrze i chciałem na ten etap zawodów zachować możliwie najwięcej siły i zdrowia.
Duży kryzys dopadł mnie, gdy zaczęło się robić ciemno (191. km trasy) i minęła doba biegania. Tłumaczyłem sobie, że to właściwie rewelacyjnie, że dopiero teraz i wspominałem, jak ciężko bywało podczas rajdów przygodowych. Pocieszałem się, że może być gorzej. Wspominałem Zimowy Ukatak w Kanadzie w 2003 roku, jeden z dłuższych dla mnie rajdów, trwający dla nas 113 godzin nieustannego chodzenia po górach, jazdy na rowerze, jeżdżenia na nartach i wspinania się przy mrozach sięgających w nocy -30 stopni Celsjusza. To na tym rajdzie wpadłem nogą do kolana w bagno. Najbliższe buty na zmianę były dobę dalej. Wiele godzin walczyłem o to, by nie odmrozić palców u nóg. Tak rozmyślając biegłem dalej, przypominając sobie, że przecież to jest coś, co lubię. Zawsze sobie poradzę, nie ma warunków, które mnie złamią.
fot. Piotr Dymus
W chwilach kryzysowych częstotliwość spoglądania na Ambita osiąga apogeum. Trzeba się dyscyplinować, bo taka przesada też nie wpływa dobrze na psychikę. Czas wraz z kilometrami coraz wolniej ubywa, więc nie liczę kilometrów do końca zawodów, ale jedynie do najbliższego punktu.
Pokonywanie trasy bardzo ułatwiał mi fakt czekającej ekipy – Magdy i Patrycji. W drugiej części biegu wyczekiwałem miejsca, gdzie będzie czekać Magda. Wiedziałem, że nie mogę ich zawieść. Dobiegałem na punkt, a tam czekała przygotowana karimata do odpoczynku. Buty i skarpety na zmianę. Przygotowane picie na drogę w kilku wariantach, bo organizm domagał się urozmaiceń. No i mapa do wymiany na wszelki wypadek, który na szczęście nie nastąpił.
Przed startem nie miałem pewności, czy to supportowanie się sprawdzi. Bufety miały być (i były jak się okazało) dobrze zaopatrzone. Jednak obecność osoby, która pilnuje, żeby nie marnować czasu, sprawdza, czy wszystkie potrzebne rzeczy są zabrane i na koniec wypchnie na dalszą cześć trasy z oklaskami jest bardzo pomocne.
Wspominając trasę biegu przypominam sobie przede wszystkim satysfakcję, jaką dawało mi poruszanie się po leśnych górskich ścieżkach w samotności. Uczucie niezależności od współczesnego świata potęgowała dźwięcząca mi w głowie muzyka z Ostatniego Mohikanina.
O relację z zawodów pokusił się także Jan Goleń (Jang).
Druga edycja Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich za nami. Impreza wspaniała i straszna zarazem. Nawet dla kogoś z ultramaratońskim doświadczeniem ucząca pokory i stawiania sobie bardziej realistycznych wyzwań. Doskonale zorganizowana i przesympatyczna, a jednocześnie niesamowicie dająca w kość. W tym roku pod znakiem żaru lejącego się z nieba.
Od czwartku 17 lipca do niedzieli 20 lipca 2014 r. rozegrano sześć górskich biegów typu anglosaskiego. Ani jeden z nich nie był łatwy technicznie, na trasy wybrano najwyższe i najbardziej malownicze pasma gór i grupy skalne okolic Kotliny Kłodzkiej. Bazą zawodów, miejscem startu aż pięciu biegów i miejscem mety czterech z nich było uzdrowisko Lądek-Zdrój, a konkretnie okolice zdrojowego amfiteatru. Miejsce urokliwe, nie kipiące za bardzo gwarem i komercją kurortu, może trochę zaniedbane, ale wyjątkowe, sympatyczne i klimatyczne. Tylko 110-kilometrowy K-B-L startował w Kudowie-Zdroju, tam też była meta 130-kilometrowego Super Trailu, zaś meta Złotego Półmaratonu znajdowała się przy dawnej kopalni złota w Złotym Stoku.
fot. Piotr Dymus
We wszystkich biegach wzięło udział prawie 700 śmiałków płci obojga. Nie wszyscy do końca zdawali sobie sprawę, na co się porywają, a piszący te słowa także do nich należy. Rozpiętość dystansów duża, bo od 10 do 240 km. Warunki trudne, bo w tym roku upał okazał się jeszcze dotkliwszy niż w zeszłym, a już na inauguracyjnej edycji DFBG pogodę uznano za hardkorową. Działo się…
W czwartek o 18.00 nastąpił jednoczesny start dwóch biegów. Najdłuższego Biegu Siedmiu Szczytów na dystansie 240 km (wyruszyło 100 osób, w tym 6 kobiet) i nakładającego się na jego pierwszą część Super Trailu, liczącego 130 km (wyruszyło 31 osób, w tym 6 kobiet). Żegnani dźwiękami wielkiego saksofonu i odgłosami pobliskiej burzy, zawodnicy od razu mieli ostro pod górę i wspinali się na skalisty Trojak. Mokre skały po niedawnym deszczu stanowiły niebezpieczne podłoże, ale na samych ultramaratończyków deszcz nie spadł. Stopniowo zapadał zmrok, włączono czołówki. Trzeba się było wspinać i schodzić z najwyższych partii Gór Złotych i Bialskich, głównie wzdłuż polsko-czeskiej granicy i czasem za nią, by w środku nocy osiągnąć najwyższą kulminację obu biegów: szczyt Śnieżnik (1426 m n.p.m.). Co kilkanaście kilometrów rozmieszczono punkty odżywcze.
Po zejściu w kotlinę przebiegało się o świcie stosunkowo równym terenem z Międzygórza, przez Długopole-Zdrój (pierwszy przepak), na jej zachodnią stronę. I tu zaczynała mozolna wspinaczka szerokimi, prawie nieocienionymi, tłuczniowymi i asfaltowymi drogami na grzbiet Gór Bystrzyckich i ich najwyższy szczyt Jagodną (997 m n.p.m.), a potem po czeskiej stronie całkiem odkrytymi graniami Gór Orlickich, przez Velką Destnę (1115 km) i Orlicę (1080 m n.p.m.). Temperatura rosła błyskawicznie, żar narastał z każdą minutą, odpadali kolejni uczestnicy obu biegów. W Kudowie-Zdroju, na 130 kilometrze, znajdowała się meta Super Trailu i drugi przepak B7S. 26 godzinny limit (piątek, godz. 20.00), jaki przewidziano dla tego miejsca, dla wielu okazał się zbyt krótki. Tu zakończyła bieg prawie połowa startujących w B7S, zadowalając się medalem Super Trailu 130.
Super Trail 130 ukończyły w limicie 22 osoby (w tym wszystkie 6 startujących kobiet), oto najlepsi z nich:
1. Łukasz Hryniów, Bieg Opolski, Chrząszczyce, 15:28:18
2. Błażej Łyjak, Bikestats.pl, Wrocław, 15:28:58
3. Jarosław Łaskarzewski, Olsztyn, 17:38:27
fot. Piotr Dymus
Dla tych, którzy walczyli w B7S dalej i wyruszyli w skaliste Góry Stołowe, a zostało ich tylko 40 (w tym dwie panie), zaczynała się druga noc biegu. Na 145 kilometrze w Pasterce po dobie zmagań wycofała się z wyścigu Violetta Domaradzka (Vegan Mission Piaseczno), a dwie i pół godziny później Aneta Kuczkowska (WKB Piast Wrocław). Od tej pory na trasie pozostali tylko panowie. Po pokonaniu skalnego labiryntu na Szczelińcu Wielkim i wielogodzinnej wędrówce niezbyt urozmaiconym terenem na wschód do miejscowości Bardo na 203 km (trzeci i ostatni przepak B7S) dotarło już ich tylko 26. Mimo bardzo ciężkiego odcinka pomiędzy Bardem a Lądkiem wykruszył się już tylko jeden z nich i ostatecznie do mety w Lądku dotarło 25 zawodników, dokładnie ćwiartka początkowej stawki. To najlepiej świadczy o tym, jak morderczy był to rajd. Nie wiem czy w Polsce jest jakiś pieszy odpowiednik, dorównujący poziomem trudności Biegowi Siedmiu Szczytów. Myślę, że nie. Suma podejść w B7S wynosiła 7635 m, natomiast w ST130 było to 3880 m.
Oto najlepsi z finiszujących w II B7S:
1. Paweł Dybek, Salomon Suunto Team, Mielec, 30:35:28
2. Krzysztof Jerzewski, Jelenia Góra, 34:33:06
3. Lukas Pawlowski, Raw Vegan Run, Częstochowa, 35:02:21
W tym roku bezkonkurencyjny był Paweł Dybek, który prowadził od początku i stopniowo powiększał przewagę nad konkurentami, która na mecie wynosiła prawie cztery godziny. Mimo trudniejszych warunków pobił o prawie pięć godzin wynik zeszłorocznego zwycięzcy Michała Kiełbasińskiego (Team 360, Łódź), który w tym roku po dobie walki zrezygnował z niej w Ścinawce Średniej na 170 kilometrze (był wtedy na 4 pozycji). Pawłowi Dybkowi przypadła niebagatelna nagroda pieniężna – 10 tysięcy złotych.
fot. Piotr Dymus
W piątek o 20.00, czyli w momencie zamykania limitu w Kudowie-Zdroju dla B7S i ST130, wyruszył z niej kolejny ultramaraton, a mianowicie 110-kilometrowy K-B-L. Nazwa określa trasę: Kudowa-Bardo-Lądek, która nakłada się na drugą część B7S. Suma podejść wynosiła tu 3670 m. Wyruszyło 121 osób, w tym 12 kobiet. Do mety w Lądku w limicie 26 godzin (sobota, 22.00, tak samo jak w B7S) dotarły 94 osoby, w tym 8 pań. Oto najlepsi K-B-L-owcy:
2. Konrad Ciuraszkiewicz, Ultraspire Polska, Olkusz,12:21:56
3. Robert Korab, Rzeszów, 12:42:14
W sobotę o 11.00 nastąpił start dwóch kolejnych biegów: Złotego Półmaratonu i Złotego Maratonu. Trasa obydwu prowadziła przez Góry Złote, początkowo dokładnie tak samo jak dwóch najdłuższych ultramaratonów na Trojak (766 m n.p.m.) i do ruin zamku Karpiak, a potem odbijała na północ. W dużej części wzdłuż polsko-czeskiej granicy, przez Przełęcz Lądecką (665 m n.p.m.), zwieńczony wieżą widokową szczyt Borówkowej (900 m n.p.m.), przełęcz Jawornicką (750 m n.p.m) do dawnej kopalni złota w Złotym Stoku. Tu znajdowała się meta półmaratonu, natomiast górscy maratończycy wracali inną trasą do Lądka-Zdroju. Biegli przez Ciecierzak (654 m n.p.m.) i Przełęcz pod Trzeboniem, by na Przełęczy Jaworowej wejść na trasę K-B-L i B7S i przez Orłowiec dotrzeć do mety w Lądku. Martończycy mieli do pokonania 1730 m sumy podejść, półmaratończycy 890 m. W ramach Złotego Maratonu rozegrano w tym roku Mistrzostwa Polski w Długodystansowym Biegu Górskim. Wybiegających z Lądka na Trojak żegnała tym razem maratońska szanta (zgadnijcie w czyim wykonaniu), jako że saksofonista był wśród biegnących.
Na trasę maratonu wyruszyło 166 osób, w tym 31 pań. W 7-godzinnym limicie dotarło do mety 138 osób (w tym 24 panie), a uwzględniając także finiszujących po limicie – 150. Oto najlepsi:
1. Ewa Majer, DKB Dobczyce, 4:03:45
2. Olga Łyjak, Kancelaria Adwokacka, Warszawa, 4:21:27
Złotych górskich półmaratończyków wybiegło z Lądka 137, w tym 39 pań, z czego w limicie trzech i pół godziny do mety dotarło 131 osób (36 pań). Oto najlepsi z nich:
1. Natalia Tomasiak, Amersports, Kraków, 2:05:33
2. Anna Kumaszka, Stoor.Runplanet.pl, Wrocław, 2:24:45
W niedzielę rozegrano najkrótszy z biegów festiwalu, a mianowicie 10-kilometrowy Trojak Trail. Wystartowało w nim o 10 rano 138 osób, w tym aż 49 kobiet. Trasa prowadziła z Lądka, nieco okrężną drogą przez Rozdroże Zamkowe i ruiny zamku Karpiak na kulminację Trojaka, a potem znów do Lądka-Zdroju. Nie ukończył biegu tylko jeden zawodnik, a pierwsze trójki wyglądały następująco:
2. Jerzy Słobodzian, Nysa Biega Dzierżoniów, 51:14
3. Wojciech Franaszczuk, KB Sobótka, 52:11
I to już wszystkie biegi DFBG. Pora na kilka słów na temat jego organizacji. Głównymi sprawcami festiwalu, podobnie jak kilku innych dolnośląskich imprez biegowych z Supermaratonem Gór Stołowych na czele, byli Maciej Sokołowski i Piotr Hercog. Pierwszy z nich jest dzierżawcą schronisk w Górach Stołowych, drugi jednym z najlepszych w Polsce ultramaratończyków, związanym z Salomon Suunto Team. Salomon i Suunto zaś to główni sponsorzy DFBG. Impreza wchodzi, obok Supermaratonu Gór Stołowych i Letniego Biegu Piastów, w skład cyklu Salomon S-Lab. W sumie w organizację festiwalu zaangażowanych było dobrze ponad sto osób.
Było to potężne wyzwanie logistyczne. Terenem zmagań była Kotlina Kłodzka i wszystkie pasma ją okalające: Góry Złote, Bialskie, Stołowe, Orlickie, Bystrzyckie, Bardzkie oraz Masyw Śnieżnika. Przez ich najwyższe partie, na terenie Polski i Czech, poprowadzono trasy biegów o łącznej długości około 300 km. Wszystkie doskonale oznaczono przynajmniej kilkunastoma tysiącami kawałków czerwonej taśmy z naklejonymi odblaskami, dobrze widocznymi w dzień i w świetle czołówek w nocy. Na kluczowych zakrętach znalazło się też przynajmniej kilkaset dwujęzycznie opisanych, zalaminowanych tabliczek ze strzałkami, nie brakowało też oznaczeń poziomych (strzałek) wyrysowanych na podłożu. Uczestnicy zgodnie twierdzili, że w tym roku na wszystkich trasach oznaczenie było doskonałe i nigdzie nie mieli wątpliwości, co do kierunku dalszego biegu.
Wystawiono w sumie 18 punktów odżywczych i przepaków, w większości bogato zaopatrzonych w napoje, owoce (m.in. doskonałe w upalnych warunkach kawałki arbuza), rodzynki, orzeszki, kawałki wędlin i serów, a w kilku z nich można było zjeść i wypić coś ciepłego. Między oddalonymi od siebie kluczowymi punktami kursowały samochody i autobusy. Nad bezpieczeństwem uczestników czuwał lokalny GOPR. W centrum imprezy, jaką był lądecki amfiteatr, zgromadzonym tam kibicom i uczestnikom serwowano różne atrakcje, jaką były koncerty (m.in. znakomitych bębniarzy) oraz projekcje filmów, związanych z biegami górskimi.
fot. Piotr Dymus
Wszystko to dość sprawnie funkcjonowało, mimo przeciwności, do których należał m.in. brak prądu w niemal całym Lądku-Zdroju tuż przed startem pierwszych biegów. W zestawieniu z logistyką porównywalnej imprezy sprzed prawie roku, jaką był BUT (Beskidy Ultra Trail) machina DFBG funkcjonowała świetnie. To, co nie do końca zagrało w pierwszej edycji DFBG przed rokiem, zostało poprawione i dopracowane. Do tego dodać należy świetną atmosferę, dowcipną, rzeczową i życzliwą uczestnikom konferansjerkę oraz kompetencję i grzeczność na wszystkich stanowiskach, co złożyło się na niepowtarzalny klimat imprezy. Organizatorom należą się za to wszystko wyrazy najwyższego uznania.
A mnie nie poszło najlepiej. Wziąłem udział w Biegu Siedmiu Szczytów. Po całonocnym przedzieraniu się przez najbardziej górzysty fragment trasy, po 16 godzinach, 81 kilometrach i ponad 3 km sumy podejść w pionie dotarłem do szczytu Jagodnej (977 m n.p.m.). Dużą część trasy pokonałem w towarzystwie 18-letniej Martyny Woldańskiej z Mikołowa, która dzielnie radziła sobie z trudami biegu i dotarła ostatecznie do Kudowy. Wyrabiałem się w limitach czasowych, ale zapas był nie wystarczający do dotarcia w ciągu przepisowych 26 godzin do Kudowy, nie było więc mowy o dłuższym odpoczynku. Po nocy w górach i rześkim świcie w kotlinie, na żmudnym i pozbawionym cienia rannym podejściu w Górach Bystrzyckich słońce było bezlitosne. Błyskawicznie rosła temperatura.
Zdarzały mi się już zawody biegowe, trwające półtorej doby (BUT), ale w zdecydowanie chłodniejszych warunkach. Dobrze znosiłem też upalne, kilkugodzinne, trudne terenowo biegi, np. Maraton Gór Stołowych. Ale połączenie tych dwóch czynników, upału i ultramaratońskiego dystansu, trochę mnie przerosło. Na Jagodnej czułem, że jestem bliski granicy, że może to się skończyć utratą świadomości. Wolałem zrezygnować na piątym punkcie przy schronisku na przełęczy Spalona, do którego dotarłem około 10.00, niż ryzykować angażowanie GOPR-u gdzieś między punktami. Myślę, że to była rozsądna decyzja, ale mimo wszystko porażka. Ale podobne rozstrzygnięcie spotkało na trasie większość uczestników B7S, zwykle zrobili to na półmetku w Kudowie. Mi udało mi się przebyć tylko jedną trzecią trasy.
Jednak dalszy ciąg mojej sudeckiej wyprawy okazał się całkiem udany. Gościł nas wspaniale jeden z wolontariuszy i GOPR-owców obsługujących festiwal. Po odespaniu 14 godzin znalazłem w sobotę energię na spokojną wyprawę w Góry Złote na szczyt Czernica (1083 m.n.p.m.). Dopingowałem startującym złotym półmaratończykom i maratończykom, zastępując szantowo saksofonistę. Poznałem ciekawych ludzi i zaznałem kunsztu czeskiej sztuki restauratorskiej w Javorniku. Czekałem też z towarzyszami podróży w sobotę wieczorem na mecie na finisz jedynego z naszego auta uczestnika B7S, który dotarł do mety w Lądku, choć na ostatniej pozycji, Ryśka Michalskiego. Serdecznie mu gratuluję tego sukcesu i strasznie zazdroszczę. Może kiedyś spróbuję jeszcze raz…