Testujemy New Balance MR10v2 – szosowy Minimus
Minimus po kilku latach od swojej premiery stał się już niemalże
przedmiotem kultu i uwielbienia. Wiele ich recenzji utrzymanych jest w
tonie bezgranicznego podziwu, a wszelkie skazy na ich obliczu są
opisywane jakby mimochodem, ogólnikowo i spychane na drugi plan. Pora
więc rozprawić się z mitem szosowych Minimusów MR10v2.
Dla osób niewtajemniczonych warto na początek wyjaśnić system oznaczeń minimalistycznej serii New Balance. Wszystkie Minimusy dostępne są w dwóch wersjach – trailowej (MT) i szosowej (MR) – oraz dwóch “poziomach” – 10 i 00. Pierwsze Minimusy to właśnie “dziesiątki” z czteromilimetrowym dropem, a dopiero rok później, czyli w 2012, pojawiła się seria Minimus Zero z zerowym spadkiem pięta-palce. Chociaż wszystkie te modele sygnowane są jako Minimus to różnice między nimi są zasadnicze jeżeli chodzi o samą konstrukcję jak również wrażenia w czasie biegu. Tutaj skupimy się na szosowych “dziesiątkach”, które przez wielu mogą być traktowane jako tzw. buty przejściowe.
Mieszane pierwsze wrażenia
Już od pierwszego kontaktu miałem mieszane uczucia wobec MR10v2. Z jednej strony są one bardzo lekkie (w standardowym rozmiarze lekko ponad 180 gram), a samo wykonanie i jakość wykorzystanych materiałów sprawiają bardzo dobre wrażenie. Grubość podeszwy również jest optymalna dla komfortowego biegania po twardych nawierzchniach – mamy 18 mm pod piętą i 14 mm pod palcami – a do tego lekki spadek, więc wszystko czego można sobie życzyć w umiarkowanie minimalistycznym bucie. Musimy bowiem pamiętać, że jeżeli szukamy typowych minimali to powinniśmy celować raczej w model 00.
Z drugiej zaś strony podeszwa jest trochę zbyt sztywna nawet jak na buty, których celem nie jest jak najwierniejsze imitowanie biegania boso. Nie ma tragedii, ale środkowa część podeszwy jest wyraźnie sztywniejsza i może to przeszkadzać biegaczom przyzwyczajonym do większej swobody. Co więcej, podeszwa wydała mi się trochę dziwnie wyprofilowana i rzeczywiście przeniosło się to na konkretny problem w czasie biegu.
W biegu
Cholewka Minimusów MR10v2 jest bardzo przyjemna. Podoba mi się częściowo zintegrowany język (tortilla style), dzięki któremu mam wrażenia, że cholewka lepiej dopasowuje się do kształtu stopy, lepiej ją okala. Wnętrze jest bezszwowe i pozwala na bieganie bez skarpetek, chociaż w przedniej części jest wyczuwalna jedna krawędź, która potencjalnie mogłaby obcierać. Poza tym cholewka jest miękka i miła w dotyku – powiedziałbym, że zachęcająca. Problemem może za to okazać się jej kształt. O tyle o ile palce mają sporo miejsca to czubek buta od strony małego palca jest trochę ścięty i pomimo dobrze dobranego rozmiaru może obcierać.
Oddychalność cholewki oceniłbym jako dobrą. Nie jest to co prawda typowa “siateczka”, przez którą czuć każdy powiew wiatru, ale ja nie miałem problemów z gotującymi się stopami nawet w gorące dni.
Podeszwa, jak już pisałem, nie jest według mnie wystarczająco elastyczna jak na buty, które aspirują do miana minimalistycznych, dlatego traktowałbym je raczej jako tzw. obuwie przejściowe. Nie to jest jednak największym problemem. Jak już wspomniałem, od samego początku podeszwa wydawała mi się trochę dziwnie wyprofilowana, a kiedy często po biegu w MR10v2 odczuwałem dziwne bóle łydek, nabrałem pewności, że coś jest z nią nie tak.
Mam wrażenie, że Minimusy spychają moje stopy do wewnątrz, wywołując coś, co moglibyśmy nazwać sztuczną pronacją. Z pewnością jest to w dużej mierze kwestia indywidualnego dopasowania, ale pogrzebałem trochę w Internecie i okazało się, że nie jestem jedyną osobą, która to zauważyła. Na dłuższych wybieganiach w stosunkowo wolnym tempie odczuwam wyraźny dyskomfort związany z nienaturalnym dla mnie stawianiem stopy. Przy szybszych treningach uczucie to do pewnego stopnia znika, ale mimo to nie biegam w tych kapciach zbyt często, właśnie ze względu na to, że mam wrażenie, iż wypaczają one moją technikę.
Pozytywne recenzje MR10v2, które można przeczytać w Internecie, pisane są z pewnością przez biegaczy, którym kształt podeszwy pasuje po prostu do stopy i ich naturalnego stylu biegania. Wniosek z tego jest taki, że przed zakupem owych Minimusów zdecydowanie warto je przymierzyć, a idealnie byłoby móc się w nich przebiec, np. na bieżni mechanicznej w sklepie.
Poza tym Vibramowa podeszwa spisuje się całkiem nieźle. Sześciokątne elementy są trwałe i chociaż spotkałem się z opiniami, że nie zapewniają wystarczającej przyczepności na mokrej nawierzchni to ja nie mogę na to narzekać. Pamiętajmy, że przyczepność zależy też od naszej techniki.
Jeżeli wyeliminowalibyśmy opisane przed chwilą problemy to Minimusy “dziesiątki” byłyby bardzo przyzwoitymi szosówkami. Grubość podeszwy oraz lekki drop dają nam wystarczająco dużo amortyzacji na dłuższe dystanse na twardych nawierzchniach, a jednocześnie nie mamy wrażenia, że pod stopami są poduszki, w których zapadają się nasze stopy. Do tego dochodzi jeszcze bardo niska waga, która zachęca do szybkiego biegania.
Podsumowanie
Ciężko jest mi jednoznacznie podsumować te kapcie. Z pewnością nie są to buty ekstremalnie minimalistyczne. Przypadną do gustu biegaczom szukającym lekkich butów z minimalistycznych posmakiem… pod warunkiem, że dobrze się zgracie, bo MR10v2 po prostu narzucają swój styl i jeżeli biegacie inaczej to będziecie się męczyć.
Szkoda, że MR10v2 nie do końca przypasowały do mojej stopy, bo myślę, że mogłyby być naprawdę fajnymi umiarkowanie minimalistycznymi butami. Wiem, że mogłoby tak być, bo ich trailowy odpowiednik (MT10v2) zgrał się z moimi girami perfekcyjnie. Zdecydowanie nie stawiam więc krzyżyka na całej serii Minimus – z trailówkami bardzo się polubiliśmy i czekam jak ułoży nam się z Minimus ZERO. Mam nadzieję, że typowo minimalistyczne ZEROówki dadzą mi to, czego zabrakło w bardziej konserwatywnym modelu.