Jednym słowem Vici! – relacja z maratonu w Rzymie
W lutym na bieganie.pl odbył się konkurs, w którym główną nagrodą był wyjazd na maraton do Rzymu. Dziś Krystyna Roszak, laureatka naszej zabawy, dzieli się z wami swoją relacją.
Przybyłam, ujrzałam i ukończyłam, a jak to było, zaraz wam opowiem.
Zaczynamy od soundtracku. Wszystkie te utwory towarzyszyły mi podczas biegu, niebywale wzmacniając morale, będąc poniekąd dobrą wróżbą. Włączcie więc głośniki i czytajcie dalej, jeśli wola i ochota.
A zatem przybyłam. O tym przybywaniu, albo raczej przemieszczaniu się w przestrzeni w oczekiwaniu na nieznane można pisać niezliczone strony. Bo czy jest coś bardziej emocjonującego niż „go to gate”, niż poczucie, że bagaż już nadany, że nie ma odwrotu – świat czeka! Nigdy jednak przedtem nie podróżowałam w takim celu; moje bieganie działo się zawsze podwórkowo i lokalnie, a to po poznańskiej Malcie, a to po Dębinie. Żaden ze mnie światowiec, raczej amatorka absolutna, co się tym bieganiem jak dziecko cieszy, nie mając właściwie o nim zbyt dużego pojęcia. No bo wyobraźcie sobie taką babę uśmiechniętą (nie wiem czemu, zawsze jak biegnę w zawodach, to mi wesoło niezmiernie), co biega bez garmina, bez endomondo, ba! Bez planu treningowego, a na dodatek w rasowych gaciach z lumpeksu i termokoszulce, co widziała Kilimandżaro jeszcze zanim zaczął topić się nań lodowiec. Jestem biegaczką o profilu humanistyczno-hedonistycznym, zdecydowanie nieprofesjonalną i gdyby nie różne dobre duchy, które biegają ze mną, nie miałabym pojęcia ile czasu zajmuje mi pokonanie 10 km i w którym momencie przyspieszyć, a w którym odpoczywać. Biegam zwykle rano, bo lubię rosę, wschody słońca i inne może lekko tandetne, ale przecież urocze obrazki; czasem biegam po górach, bo góry kocham nade wszystko. No i taką właśnie biegaczkę wybrali forumowicze bieganie.pl, by reprezentowała markę New Balance na rzymskim bruku, a wszystko za sprawą jednego niepozornego wierszyka (plus pięć do podejrzeń, że więcej mam jednak szczęścia niż rozumu). Powiem wam szczerze, że radość z wygranej pakietu łączyła się z przepotężnym strachem przed ponownym pokonaniem maratonu, którego wcale a wcale w tym roku nie planowałam. No ale skoro się stało, to trzeba złapać to za tyłek. Zupełne szaleństwo (przełączcie utwór na
https://www.youtube.com/watch?v=qLrnkK2YEcE)
No dobrze, miało być o przybywaniu, a ja jak zwykle – o sobie. Przywołuję się do porządku: a więc przybyłam. Nie sama, bowiem w zacnej załodze, malowniczej i zróżnicowanej. Sebastian Biały, wielki Ogarniacz naszej wesołej drużyny, już na lotnisku objął mnie troską i uwagą godną gwiazdy filmowej. Wszystko było jakieś takie miłe, szczere, bezproblemowe; butów co prawda organizator zapomniał zawczasu dostarczyć, ale w mojej całej beztrosce nie przyćmiło mi to dobrego humoru. Z Malwiną, co prowadzi fajnego babskiego bloga o bieganiu (
http://run4beautyandfun.blog.pl/), Nightrunnerem Mateuszem, Panemrunnerem i Mateuszem Jasińskim polecieliśmy więc sobie nad Alpami, by zmierzyć się nie tylko z dystansem królewskim, ale też z zawieruchą organizacyjną (schodami w górę, w prawo, naokoło, pod taśmą, nie nie, to nie tu, czy ktoś wie, gdzie mamy iść? Koło szatni, po koszulkę, zły rozmiar, ale jak to? Va bene, non c’e problema…) i pogodą, która jeszcze w czwartek obiecywała być piękną, a potem się brutalnie spieprzyła i dmuchało, i lało, i dmuchało znowu.
Nie zwykłam sypiać w Sheratonach, ego moje łaskotane było wyjątkowo przyjemnie przez kelnerów w muszkach i kogoś, kto pod nieobecność ścielił moje łóżko. Wspaniale było czuć się tak zupełnie komfortowo, nie musieć niczego ogarniać, bo wszystko znakomicie ogarniał Sebastian, dzieląc się nawet ze mną jedyną pomarańczą w samolocie, bym głodną nie musiała lecieć. Wspaniale było dostać od NB tę piękną, rubinowoczerwoną parę butów, w których po dwóch dniach rozpracowywania jednak zdecydowałam się pobiec. Tak, Rzym był zdecydowanie nam przychylny, cieszył się z nas widocznie tak jak my z niego.
Teraz pora na to, co ujrzałam. Ujrzałam nie po raz pierwszy, bo stolica Italii jest dla mnie już od wielu lat mekką, najulubieńszym z miast, numerem jeden na liście metropolii, nawet przed Sarajewem i Sztokholmem. Z perspektywy biegacza każde miasto wygląda jednak inaczej, niż z punktu widzenia spacerowicza czy mieszkańca. Zaczęło liczyć się to, gdzie bruk, a gdzie asfalt; dostrzegłam szerokość ulic, nachylenie, stopień wyślizgania krawężników, rozlazłe azjatyckie wycieczki z parasolami zajmujące cały chodnik. Bowiem już w piątek ruszyłam na biegowo-nocny podbój miasta w towarzystwie Grzesia Nightrunnera; niezwykle emocjonujące było bieganie po mostach nad Tybrem, pod tymi kolumnami i łukami wszelakiej maści, wokół pomników; pod balkonikami, w zaułkach, wśród kelnerów zaczepiających gości na ulicy, między wesołymi Włochami i Arabami i między strapionymi i wiecznie czegoś poszukującymi turystami. Zupełnie inna energia niesie biegacza po mieście, które zna i kocha, po zmroku, przy światłach oliwnych lampek i starych latarni, niż ta którą znamy z typowych, codziennych przebieżek treningowych. O ile więcej tej energii, o ile mniej zmęczenia! Nagle okazuje się, że osiem kilometrów za nami, a my przecież tylko szukaliśmy jednej szczególnej knajpki na Via Serpenti (ostatecznie ją znaleźliśmy; zdradzę, że miejsce zwie się DoDoRistorante, a takiej bruschetty jak Il Padre nie robi żaden inny Rzymianin, gwarantuję). Przy okazji podzielę się mądrością, że połączenie biegania z jedzeniem nie kończy się na brejowatych pasta party i pszennej bułce dwie godziny przed biegiem. Obydwie te czynności angażują całe nasze ciało, wszystkie jego komórki i wszystkie zmysły. Jeśli będziemy podchodzić do biegania tak, jak Włosi podchodzą do jedzenia, będziemy nie tylko dobrymi biegaczami, ale i szczęśliwymi biegaczami. Dobrze, że jest od kogo się uczyć…
Hej, znów gdzieś popłynęłam. Wracaj na bieżnię, dziewczyno! Albo raczej wracaj wcześnie do domu w najważniejszą noc „dwa dni przed”. Cóż, pewnie domyślacie się, że się nie udało. Wróciłam nie dość że późno, to jeszcze skalana niewegańskim, ordynarnym i tłustym jedzeniem i winem, grzechy usprawiedliwiając wyjątkowością kilkudniowego dolce vita. Znacie kogoś, kto potrafi dbać o dietę w podróży? Ja nie potrafię, smak zawsze wygrywa nad rozsądkiem. A Włosi są szczególnie okrutni jeśli chodzi o pokusy. Pasta party, które przygotował nam hotel, plasowało się gdzieś na poziomie polskiego wesela z średniej półki; trudno było odejść od stołu, tym bardziej że znów zeszli się wszyscy, rozbiegani cały dzień gdzieś po Wiecznym Mieście. Długie rozmowy o wszystkim i niczym, relaksujący masaż stóp, przygotowanie numerów startowych, ubrań (będzie padało? Nie będzie padało?), gorący prysznic, pozytywny trening autogenny na rozkosznie miękkim wyrku….i co? I nic, sen nie nadchodzi. Północ. Hmm. Pierwsza. Nic. Za oknem szaleje wichura, słychać deszcz uderzający o szybę, wszystko to razem upiorne trochę, a ja z każdą minutą jestem coraz bardziej pobudzona i coraz boleśniej świadoma, że wysypianie się to połowa sukcesu przed długimi dystansami. (zmieńcie utwór:
https://www.youtube.com/watch?v=pXkrR4_Q-6Q).
W końcu usypiam, niespokojnie i płytko, i gdy o piątej z hakiem budzi mnie krzątanie się Malwinki, czuje się absolutnie nieszczęśliwa, boli mnie gardło od klimatyzacji, powieki mi drżą (a przecież magnezowałam się pieczołowicie), i w ogóle mam ochotę zostać pod kołdrą. No dobra, przesadzam; podekscytowanie i endorfiny i tak biorą górę. Pierwszy raz od dawna zjadam, wzorem mych towarzyszy, pszenną bułę; nie wiem po co bo i tak bazę stanowią ziarna z owocami i surowe kakao, odkrycie tego sezonu, dające do pieca jak nic innego. Jako naczelny zmarzlak Rzeczpospolitej z dużym niepokojem patrzę na pędzące po niebie ponure chmury. Jest zimno, wietrznie i mokro; wyrok dla kogoś, kto zużywa podczas biegu dużo więcej morale niż wątpliwej siły płuc i mięśni.
Na starcie motywujemy się wspólnymi fotkami i wygłupami. Koloseum za plecami wyglądać będzie później jak słaba fototapeta. Tłumy ludzi dookoła; Rzym to miasto kosmopolityczne, tym bardziej w dzień maratonu, gdy zjeżdżają się przedstawiciele chyba wszystkich nacji świata. Twarze, kolory, koszulki, nerwy i uśmiechy; gąszcz rozmaitości, wszyscy tacy sami, zjednoczeni pod wspólną banderą, a jednocześnie tak bardzo wyjątkowi i indywidualni. Starzy, młodzi, poważni, niefrasobliwi… Dużo radości, dużo uśmiechu. Pryskają niestety, gdy gubię wszystkich po kolei, zostaję sama, telefon już w depozycie, a ja zmarznięta i mokra, bo znowu leje (wilgotny kołnierzyk polara przyprawia mnie o prawdziwą rozpacz) usiłuję znaleźć Grzesia, z którym mamy pobiec razem (nie znaleźliśmy się rzecz jasna, co sprawiło, że Grześ miast dreptać ze mną, pociął swoją życiówkę w oszałamiającym czasie 3:25 i stał się dzięki temu dużo szczęśliwszym człowiekiem; nie ma więc tego złego…). W ostatniej chwili, już po strzale, spotykam Sebastiana, który magicznymi słowy „wiem, że będzie ci się dobrze biegło!” odczarowuje wszystkie złośliwe uroki.
Ruszam. Przebiegam przez start i wiem, że oto stało się nieodwracalne, że właśnie dzieje się to, na co czekałam tyle czasu: biegnę w rzymskim maratonie. Słowo stało się rytmem kroków, oddechów. Wiecie, lubię uświadamiać sobie, że cele, pragnienia czy życzenia spełniają się właśnie TERAZ. To wspaniała myśl i zbyt rzadko ją przywołujemy, tworząc ciągle nowe plany i wizje, zamiast widzieć, że one właśnie się dzieją. To jedna z tych rzeczy, którą daje bieganie: flow. Poczucie, że tylko tu i teraz, że życie ma tak głęboki i niesamowity sens, a nasze miejsce w świecie i w tłumie ludzi jest jedyne, pełnoprawne i uzasadnione. Taki psychologiczny baton proteinowy, który wraz z uśmiechami i oddechami towarzyszących nam biegaczy i dobrze dobraną playlistą daje więcej niż ubiegły miesiąc treningu…. Kawałek za metą czuję jeszcze krzepiące klepnięcie w plecy, uśmiecham się za siebie i grzeję. Równym, spokojnym tempem, którego nie mierzę i nie liczę. Tylko biegnę.
Trasa jest doskonała. Kręta, urozmaicona, po mostach, dzielnicach starych i nowych; może i nie najlepsza do bicia rekordów, ale dla biegaczki-hedonistki wymarzona. Pięć pierwszych kilometrów mija niepostrzeżenie; co chwilę znajduje się ktoś do pogadania. Polar szybko rozdziewam i oddaję na wieczne użytkowanie zdumionemu Chińczykowi-kibicowi. Ustawiam „shuffle” i śmieję się w duchu z przychylności mojego odtwarzacza: oto gdy zagaduję do przystojnego obywatela RPA, w uszach dźwięczy „It’s time for Africa”, a gdy koło 35 kilometra poczuję wreszcie, że jednak mam na nogach nowe buty, Brodka śpiewa mi „Dancing shoes” (Dodam jeszcze, że gdy wbiegałam w ulewie na plac Świętego Piotra w Watykanie, ze słuchawek pociekło „I don’t read the Bible”, a zaraz potem „Start Wearing Purple”. Wolę nie domyślać się, jaka to wróżba z niebios).
Przyznam wam się, że właściwie nie pamiętam tego biegu. Nie odtworzę trasy, nie powiem, na którym kilometrze jakie były atrakcje; kiedy zwolniłam, kiedy przyspieszyłam. Moja pamięć jest wybiórcza i tak jak całe me skromne jestestwo opiera się bardzo mocno na przeżywanych emocjach. A te były nieporównywalne z niczym. Czułam, że niosą mnie jakieś skrzydła, jakaś wewnętrzna moc w którą na co dzień okropnie wątpię; czułam że mogę wiele i każdy plan, najśmielszy nawet, jest w zasięgu ręki. I gdy usłyszałam
https://www.youtube.com/watch?v=mKu2BZoFmpQ, spłynęło owo flow, owo poczucie głębokiego sensu, przekonanie, że świat o nas dba, że sprzyja nam i realizacji celów, choćby były tak szalone, jak bieganie z Raramuri.
Organizatorzy spisali się wzorowo. Stacje były fajnie i gęsto zorganizowane, pasza urozmaicona, a napój energetyczny nawet przeze mnie przyswajalny (na co dzień unikam jak ognia tego typu dziadostwa, tym bardziej że prawie zawsze reaguję nań podobnie jak na szampana – czkawką). Kapele grały, kibice dawali czadu i ogólnie niezmiernie było wesoło, poprawnie i zdrowo. Moim jedynym celem czasowym było bycie ciut szybszą niż na pierwszym i ostatnim moim poznańskim maratonie w 2012 roku, kiedy to z czasem 4:28 dobiłam do finiszu. Jakież było moje zaskoczenie, gdy na 10 kilometrze zorientowałam się, że jest ze mną dużo lepiej, niż myślałam. Zaczęłam czuć ducha walki z zegarem i do ostatniej chwili (a nawet jeszcze dłużej, bo Włochom trochę zajęło wyliczenie mojego czasu netto) liczyłam, że na początku wyniku pojawi się trójka. Ot tak, żeby ładnie wyglądało. Nie udało się, ale 4:00:07 też wygląda przyjemnie, zwłaszcza ze świadomością, że jestem prawie o pół godziny szybsza niż półtora roku temu. Fajnie jest czuć, że się rozwijamy, że wzmacniamy, budujemy. Lżejsza o 5 kilogramów niż wówczas, bogatsza o kilka podróży i przyjaciół, przeleciałam przez Rzym jak Wandalowie i objęłam go jeszcze większą czułością niż dotychczas.
Po to właśnie biegam, po to żyję, żeby takich chwil doświadczać. Takich dni, jak te spędzone na dobrych rozmowach, na wzajemnej wymianie energii. Odkryłam rzecz nową: bieganie to nie tylko sama forma ruchu. Świat, który się wokół biegania kręci, oferuje dużo więcej: jest pełen ludzi, a każdy z tych ludzi ma nam coś do dania, i każdy może coś od nas dostać. Każdy uchyla nam drzwi do czegoś nowego. Każdy inspiruje. Właśnie dlatego, dzięki tym ludziom, których nam dobry los stawia na drodze, mamy ochotę zawiązywać sznurówki i razem z nimi gnać przez stolice, bruki i akwedukty. Nawet gdy nam na głowę leje i wiatr wywiewa oczy z orbit.
Vici, jednym słowem.
Je n’ai pas peur de la route
Faudrait voir, faut qu’on y goűte
Des méandres au creux des reins
Et tout ira bien lŕ.
(Dziękuję Organizatorom 20. Maratonu w Rzymie, marce New Balance, organizatorom konkursu, forumowiczom z bieganie.pl, mojej kochanej rodzinie i przyjaciołom za zaciśnięte kciuki, Grzesiowi, Sebastianowi, Robertowi, Mateuszom, Malwinie. Aniołom z Ponte Sant’Angelo też dziękuję za ich czujny wzrok)