Redakcja Bieganie.pl
Długo przygotowywałem się do tych zawodów. Moim celem było poprawienie dotychczasowej „życiówki” i „zejście” poniżej 38 minut. Ruszyłem razem z tłumem, ostro walcząc o pozycję. Lecz kiedy po pierwszym kilometrze na zegarku ukazał się czas 3 minuty 25 sekund nie wierzyłem własnym oczom. Serce biło jak szalone, chciałem zwolnić mając przed sobą jeszcze 90 procent trasy do pokonania. Ale nogi weszły w konflikt z głową i ani myślały zwalniać.
W końcu udało się wypracować konsensus. Jeśli do piątego kilometra wytrzymam to tempo, to zamykam oczy i „lecę” do mety. Drugi kilometr 3:20, trzeci 3:20, czwarty 3:15… co się dzieje? Skąd ta moc? Zacząłem analizować co zjadłem na śniadanie, może w menu był jakiś doping. Płatki owsiane z jogurtem, kanapka z dżemem, kawa… hmmm… czyli standardowo, żadnych „dopalaczy”. A może w poprzednim wcieleniu byłem kenijskim biegaczem? W końcu bohater kultowego „Misia” był „kiedyś murzynem i grał w kosza”, to dlaczego ja nie mógłbym być afrykańską „strzałą biegową”? Spojrzałem na ręce, nadal są jasne. Myśli pochłonięte były analizą, a nogi dalej „robiły swoje”.
Kiedy moim oczom ukazał się Bulwar Filadelfijski i Torunianie opalający się przy spokojnej tego dnia Wiśle zacząłem się zastanawiać, czy nie dołączyć do nich i korzystać z pierwszego tak gorącego dnia w tym roku… z letargu szybko wyrwał mnie krzyk stojącego na trasie kibica: „Dawaj koleś, jesteś trzeci, a Szost i Kenijczyk już ledwo zipią…”. Dzięki stary za doping, ale fanem science fiction to ja nie jestem.
Spoglądam kątem oka na zegarek… 2:59… czy ja na pewno rano zakładałem szkła kontaktowe?! Wytężam wzrok i rzeczywiście przede mną w oddali „frunie” dwójka zawodników. Wyprostowana sylwetka, fantastyczny długi krok, lekkość, obaj unoszą się w powietrzu. Przemierzają toruńską starówkę niczym pędzące afrykańskim stepem gazele. Za nimi hipopotam, „na oko” jakieś 15-20 km więcej. Ale zostawmy świat fauny i skupmy się na biegu.
Magiczne „pik pik” na zegarku zawiadamia, że do mety pozostało tysiąc metrów. Przyspieszam. Jestem na wyciągnięcie ręki. Uśmiechnięte twarze, koleżeńska pogawędka, wyglądają jakby przed sekundą wystartowali. Nagle Heniu odwraca się, w jego oczach odczytuję zdziwienie i chęć postawienia pytania: A Ty koleś co tu robisz? Kenijczyk nie zwraca na mnie uwagi i pędzi dalej. Rekordzista Polski w maratonie też przyspiesza. Chce pokazać, że na ułańską szarżę amatora nie ma tu miejsca.
Czuję jak w moim organizmie odkręca się powoli każda śrubka a każda część ciała przestaje być kompatybilna i zaczyna działać na swój rachunek. Na ulicy Szerokiej mijamy najbardziej znany Fast food, nagle poczułem głód. Już wiem, gdzie pójdę po biegu. Grochówka nie ma szans. Na horyzoncie ukazuje się już monumentalna postać polskiego astronoma. Ja też dziś poruszę ziemię.
Przyspieszam, niesiony krzykiem kibiców mknę do mety. Na ostatnich metrach wychodzę na prowadzenie. Hipopotam cudownie zamienia się w gazelę. Wbiegam na metę, spiker wykrzykuje moje nazwisko, a potem sprawdza, czy aby się nie pomylił. Zakładają medal na szyję, podają napój. Szczęśliwy i zszokowany, nie wierzę, że tego dokonałem.
Nagle czuję, że ktoś mnie ciągnie za koszulkę. Próbuje się wyrwać, ale ten ktoś jest nieustępliwy. Odwracam się i… „Mariusz koniec drzemki, pora na trening, dziś 25 kilometrów do zrobienia”… moja dziewczyna wyrwała mnie z pięknego snu. Leniwie zwlekam się z łóżka. Może dzisiejszy trening będzie pierwszym krokiem do ziszczenia się opisanego snu? Nie bójmy się marzeń!!!