To już miesiąc regularnego biegania! Przynajmniej u mnie. Jeśli wy zaczęliście nieco później – to hej, zaraz będziemy świętować miesiąc! A jeśli jeszcze nie zaczęliście… To zacznijcie od jutra, a za miesiąc będziemy świętować miesiąc!
Choć ten wstęp jest masłem maślanym, to radość z faktu biegania przez miesiąc jest wręcz wskazana, jako, że słyszałam, że nawyki wyrabiają się nam po zaledwie trzech tygodniach. Jeśli faktycznie tak jest – to już niedługo bieganie wejdzie nam w krew i nie będzie dla nas żadną zmorą. Dla mnie – przestaje być, a powoli zaczynam się nim cieszyć i traktować nie jako męczący wysiłek, a odprężającą głowę chwilę dla mnie.
Co się działo w tym tygodniu? Cóż, zapowiadało się… Zwyczajnie. Wtorkowe, klasyczne 6km jak to wtorkowe 6km. Rozpoczęte, przebiegnięte. Veni, vidi, vici. I tyle. Brak ciekawych przygód i spostrzeżeń. Ale wiecie co? Wy też się na to nastawcie! Na to, że nie zawsze będzie super ciekawie. Czasami będą takie biegi, podczas których nie zrobicie życiówki, nie przebiegniecie więcej niż dotychczas, nie zobaczycie pięknego wschodu czy zachodu albo nie odkryjecie nowej ścieżki leśnej. Takie będą i muszą być. Po prostu robota – nawet ta monotonna – musi zostać wykonana. Nie ma w tym większej filozofii.
W poprzedniej części pisałam Wam, że jednego dnia baaaardzo chciałam wyjść pobiegać, choć biegania zaplanowanego nie miałam… I to uczucie zaczyna mnie prześladować! Wracam z treningu, patrzę na zegarek i już zaczynam myśleć, ile jutro mam do przebiegnięcia aż… Nie uświadomię sobie, że na razie biegam co drugi dzień. Wtedy następuje coś w rodzaju malutkiego rozczarowania, że buty biegowe muszą poczekać. Jeśli jesteście już na tym etapie, że macie podobne odczucia – tak jak ja, hamujcie się i nie idźcie pod napływem endorfin na dodatkowy trening. Bądźcie głodni, spragnieni biegania. Dzięki temu dużo łatwiej będzie Wam nie wypalić się na starcie.
Jako, że jednak miałam silne poczucie, że muszę coś ze sobą zrobić, to wyszłam w środę, w dzień bez biegania, na rower. Wsiadłam i przejechałam 24km. I po tej przejażdżce muszę zaznaczyć jedno – uważajcie, naprawdę uważajcie na rowerzystów, jeśli biegacie po ścieżkach rowerowych, kiedy w pobliżu nie ma innej drogi. Podczas jazdy napotkałam kilku biegaczy, którzy albo nagle zmienili tor swojego biegu, albo ni stąd ni z owąd postanowili zatrzymać się i zawiązać buta. Mogły z tego wyjść naprawdę mało ciekawe sytuacje. Ostatnio na rowerze więcej niż 5km przejechałam… Nie pamiętam kiedy. Możecie się więc domyślać, jak czuły się moje nogi kolejnego dnia, na podbiegach.
A no właśnie, bo czwartek stał pod znakiem pierwszych podbiegów! Jak to kołcz Artur określił: „spokojnych, takich na zaliczenie”, bo było to 5km +10x50m podbieg +1km. Nie byłam pewna jednak, jaką górkę wybrać na ten trening. Mój katalog podbiegów zakładał cztery różne w promieniu trzech kilometrów i na żaden z początku nie mogłam się zdecydować. Trener Artur określił, że jego zdaniem powinien być to podbieg nie taki, że nie da się podbiegać, ale też nie taki, którego się nie czuje, a optymalne jest 4-5%. Wybrałam więc po prostu ten najbliższy. I faktycznie, te podbiegi nie takie straszne, jak je malują (jeszcze?)! Odczułam, że te pojawiające się znikąd na trasie są dla mnie dużo trudniejsze do pokonania. Te z kolei, które robiłam celowo były naprawdę przyjemną zabawą. Z pewnością też pożyteczną! Krótko mówiąc – nie bójcie się podbiegów, bo mogą one pomóc Wam pokonywać górki na klasycznej trasie bez zwisającego jęzora aż do poziomu asfaltu.
Podczas sobotniego, sześciokilometrowego biegu ciągłego poczułam, że zbliżam się do momentu, w którym już nie odliczam do ostatnich dwóch kilometrów. Powoli zaczynam czuć, że od początku do końca biegnie mi się po prostu dobrze. Mam wrażenie, że nie biegam też już jak flak, ledwo szurając nogami, z garbem i majtając rękami. A dla mnie, jako dziewczyny, ma to dużo znaczenie. W ogóle, tak sobie pomyślałam, że my, początkujący biegacze (szczególnie Ci, którzy chociażby jak ja, mają kilka zbędnych kilogramów) zaczynając biegać, musimy wykazać się nie tylko bezwstydem, o którym pisałam w poprzednich częściach, ale też ogromną akceptacją swojego ciała. Biegającego ciała. Ocierające się uda, ‘skaczące’ fałdki i myśl, że gdybyśmy założyli krótkie spodenki to z kilometra widać by było, że nie możemy pochwalić się pięknymi nogami biegacza – to chyba kompleksy większości tych początkujących. Część z Was, która jeszcze nie zaczęła biegać, może się tego wstydzić, bać się wyjść biegać nie ze względu na technikę, a z obawy przed tym, co pomyślą inni o Waszym wyglądzie. I ja doskonale to rozumiem. Kiedyś na każdy trening też musiałam wyjść pomalowana i mieć nałożone najlepsze ciuchy, a najlepiej takie, w których będę wyglądać szczuplej. Dopiero z czasem zrozumiałam, że to wszystko jest naprawdę zbędne. Myślę, że biegając, powinniśmy nauczyć się czuć się ze sobą dobrze i spoceni, i w roztrzepanych włosach i w najgorszych, biegowych ciuchach. Oczywiście, czasami lekki makijaż w przypadku pań, czy ułożone włosy u panów, okraszone nową stylówką, mogą dodać ogromu pewności siebie, szczególnie na starcie! Ale wychodząc na tę przysłowiową pętlę wokół bloku, nie myślmy o tym, że zobaczy nas ktoś znajomy i ‘olaboga, co to będzie!’. Wiem, że możecie tak myśleć, bo ja sama zaczynając biegać starałam się robić treningi w okolicy AWFu w godzinach, w których była najmniejsza szansa na spotkanie znajomych sportowców. Bałam się i wstydziłam, że będą oceniać moją technikę biegu i z zażenowaniem patrzeć na ten mój – Wam już dobrze znany – świński trucht. Ale przekonałam się z czasem, że naprawdę nie ma co. Prędzej, ci znajomi, których spotkacie na trasie poklepią Was po plecach i pochwalą, że po prostu dla siebie postanowiliście sobie potuptać. Biegnijcie więc dalej, być bezwstydnymi!
Idąc dalej, coś czuję, że niedziele będą stały nie tylko pod znakiem ciężkich treningów, ale też wyjątkowo rannych treningów. Tak było nie tylko tydzień temu w Dębnie, ale też dziś, w Chorzowie, do którego przyjechałam działać przed World Athletics Relays Silesia 21, których początek już w najbliższą sobotę. Na bieg w Parku Śląskim, nieopodal Stadionu Śląskiego plan był taki – 8km: pierwsze 4km spokojnie, a potem każdy kilometr szybciej. Plan rzecz jasna został zrealizowany, ale o siódmej rano, po przebiegnięciu tych 8km, myślałam, że padnę. To był najdłuższy dystans od początku moich biegowych początków i jednocześnie chyba najbardziej intensywny. Ale dałam radę! Wy też dacie, nawet, jeśli już od 3ego kilometra, tak jak mi, w nogach odetną Wam prąd.
Najbliższy tydzień będzie bardzo intensywnym czasem. Na Stadionie Śląskim czeka mnie praca od rana do późnego wieczora. To będzie dla mnie pierwszy taki test siły woli, motywacji i organizacji, by zbierać się na poranne biegi jeszcze przed śniadaniem. Wierzcie bądź nie, ale ogromną siłą napędową jest dla mnie w tym przypadku naczelny szafiarz, który podczas naszego tygodnia pracy na Halowych Mistrzostwach Europy w Toruniu wstawał codziennie rano i biegał 3x więcej niż ja. Jak on dał radę, to ja też dam radę! Z drugiej strony wiem jednak, że nie będę biegać za wszelką cenę. Jeśli po prostu będę czuła, że jestem wypruta z wszelkich sił – dam sobie na luz. Pamiętajcie, nigdy za wszelką cenę.
Wszelkie trzymanie kciuków przez najbliższy tydzień więc, bardzo mile widziane.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.