Redakcja Bieganie.pl
Przed zawodami, w salwach braw licznie zgromadzonej publiczności odbyła się prezentacja uczestników. Oprócz imienia i nazwiska prowadzący w jednym zdaniu przedstawiał każdego z osobna napawając go oczywiście dumą, bo w takim dniu i w takiej oprawie nawet najmniejsze wydarzenie ogłoszone zostało jako wielki wyczyn zawodnika.
Następnie udaliśmy się do pierwszej strefy zmian. Do startu zostało pół godziny więc należało się rozgrzać, przygotować sprzęt do zmiany na rower, sprawdzić opony, założyć piankę i udać się na miejsce startu. Po chwili zapadła zupełna cisza. Spiker, przy dźwiękach nastrojowej muzyki (takiej, że jeszcze mi ciarki po plecach chodzą) “podkręcił” klimat, odliczył od 10 i dał sygnał do startu. Po pierwszym kopniaku w głowę przypomniałem sobie, że właśnie zacząłem się ścigać, a czas na glorię i chwałę przyjdzie dopiero na mecie. W między czasie zaskoczył nas kolejny gadżet organizatora. Zmagania w wodzie śledziła mała kamerka zamieszczona na mini helikopterze. Nawet nie wiem jak to się nazywa, bo w Polsce jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
Po wyjściu z wody udaliśmy się do strefy zmian i po przesiadce na rower ruszyliśmy na 35 kilometrową trasę. Część wiodła po duktach leśnych, a część po asfalcie. Szczęśliwie udało się jechać w niewielkiej grupce, więc większość trasy przejechałem “na kole” oszczędzając siły. Do drugie strefy zmian dojechałem na 15 miejscu. Biorąc pod uwagę fakt, że półtora roku temu ważyłem jakieś 10 kilo więcej, a rok temu byłem 5 od końca stwierdziłem, że już osiągnąłem duży sukces. Zostało tylko “dowieść” wynik do mety biegowej. I przez 8 z 10 kilometrów udawało się. Kiedy już prawie słyszałem oklaski stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałem. Zabrakło paliwa. Pierwszy raz w życiu nie byłem w stanie biec. To co przeżyłem przez ostatnie 2 kilometry nadaje się na rozprawkę filozoficzno-egzystancjalną, więc przejdę od razu do miejsca 300m przed finiszem. Kiedy miałem świadomość, że oddałem co najmniej 12 miejsc przed samą metą zobaczyłem kolegę, który w zeszłym roku mnie wyprzedził i nie omieszkał rzucić wyzwania na edycję 2011. Nie wiem skąd, ale wykrzesałem resztki sił i kilka sekund przed nim wbiegłem na metę. Po przekroczeniu linii kończącej moje zmagania myślałem, że zchodzę z tego świata. Prawie mi się chciało płakać, bo na własne życzenie (nie “zatankowałem” na trasie) oddałem kilkanaście pozycji i ukończyłem triatlon na 26 miejscu. Ale dwóch moich najwierniejszych kibiców: ojciec i szwagier, znając moje poprzednie “wyczyny” triatlonowe odtrąbili sukces. Kiedy doszedłem do siebie uświadomiłem sobie, że przynajmniej jestem w pierwszej połowie stawki. Dodatkowo pokonałem rywala sprzed roku (i to nie ważne, że jest 30 lat starszy), zapoznałem się z niezwykle bogatym pakietem startowym i humor wrócił. Co więcej, tak jak przed rokiem obiecałem organizatorowi, że za rok wygram (marzenia nie bolą 🙂
Podsumowując – Impact Winiec Triatlon to nowy standard imprez amatorskich w Polsce. Polegam zarówno na swoich obserwacjach jak również na zdaniu innych, w tym certyfikowanych Iron Manów. Aż dziw bierze, że na Mazurach w małej mieścinie można zorganizować tak przemyślaną imprezę na światowym poziomie.