Redakcja Bieganie.pl
Jeśli chcesz biegać, przebiegnij kilka kilometrów. Jeśli chcesz zmienić swoje życie, przebiegnij maraton.
Ja postanowiłem zrobić znacznie więcej. Zdecydowałem się ukończyć jeden z najbardziej ekstremalnych triathlonów na świecie – wyścig Ironman. Na dystans 226 kilometrów – tyle ile jest w przybliżeniu z Krakowa do Wrocławia – składa się kolejno 3.8 km pływania, 180 km jazdy na rowerze oraz klasyczny maraton (42,195 km). Termin i miejsce zawodów, do których zamierzałem stanąć – 22 listopada 2009 r. w Arizonie. Był maj 2008 roku. Pozostało mi 15 miesięcy.
Głównym determinantem mojego przedsięwzięcia nie była jednak pasja ani potrzeba wewnętrznego spełnienia. Bynajmniej. Pewnego majowego dnia stojąc na wadze z niedowierzaniem odczytałem wynik – 118 kilogramów! Właściwie nie powinienem się dziwić. Przez ostatnie kilkanaście lat nie dbałem o dietę, nie uprawiałem regularnie sportów – typowa dolegliwość „białego kołnierzyka”. Wreszcie postanowiłem jednak doprowadzić swoją wagę do normalności. Wracając pamięcią do poprzednich doświadczeń wiedziałem, że sama dieta w moim przypadku nic nie da. Postawiłem na ruch. Jazda na rowerze i bieganie miały stać się od teraz moim sposobem na życie. Wszystko zaczęło się, więc od odchudzania. Ciężko o bardziej prozaiczny powód startu w „żelaznym” triathlonie.
Rozpocząłem treningi. Nie muszę mówić, jak ciężko było na początku. Pierwsze jednorazowo pokonane 10 kilometrów dało mi jednak sygnał do dalszej walki. Było jak drogowskaz. Powoli przestawałem być zwykłym amatorem ruchu. Po trzech miesiącach biegałem, co najmniej raz w tygodniu na dystansie 10 kilometrów, a w pozostałe dni 4-5 km., Gdy nie biegałem – jeździłem na rowerze. Moja waga w ciągu kilku miesięcy spadła do 100 kilogramów. Za pierwsze poważne wyzwanie postawiłem sobie maraton. Była to w końcu ostatnia dyscyplina triathlonu, nie pozostawał mi inny wybór. To zresztą jedyne zawody, w których amator taki jak ja ma możliwość stanąć na starcie razem z najwybitniejszymi zawodowcami. Od 1 listopada 2008 roku zacząłem realizować sześciomiesięczny plan treningowy pod mój pierwszy maraton. Tygodniowo miałem do odbycia cztery treningi biegowe, trening długi i dwa treningi na siłowni. Było cholernie ciężko. Ale na efekty nie musiałem długo czekać. Tygodniowy przebieg szybko wskoczył na poziom 50 kilometrów, niejednokrotnie sięgając nawet 85 km. Na debiut wybrałem zawody w czeskiej Pradze 9/10 maja 2009 – rok i 10 dni od momentu, w którym postanowiłem odmienić swoje życie. Spadek wagi także nabierał tempa. Stojąc na starcie praskiego maratonu ważyłem już 88 kilogramów.
Nie potrafię opisać, jaką czułem euforię dobiegając do mety w stolicy Czech. Ja, facet zza biurka, nigdy niegrzeszący aktywnością sportową, właśnie wbiegałem na metę pierwszego w życiu maratonu. Czas nie był rewelacyjny – 4 godziny i 5 minut. Kenijscy biegacze już od niespełna dwóch godzin byli na mecie, ale nie obchodziło mnie to. Satysfakcja, radość i duma z tego, co osiągnąłem była ogromna.
Po powrocie do Warszawy wiedziałem już, że maraton jest w moim zasięgu, że jestem w stanie go przebiec. Było to jednak wciąż za mało do wystartowania w cyklu Ironman. Plan był prosty – do triathlonu w Arizonie pozostało 6 miesięcy i to był najwyższy czas na rozpoczęcie treningów wszystkich trzech dyscyplin. W 180-dniowym okresie przygotowań postawiłem głównie na wytrzymałość. Raz w tygodniu odbywałem zasadniczy mocny trening z jednej dyscypliny. Musiał charakteryzować się znaczną objętością i niemal maksymalną intensywnością. Kończąc go każdorazowo, czułem się jakbym umierał. Specyfiką treningu triathlonowego jest łączenie dwóch dyscyplin naraz: pływania i jazdy na rowerze lub jazdy na rowerze i biegania. Ja zwykle łączyłem rower z bieganiem. Każdego, kto się na takie ćwiczenia zdecyduje, przestrzegam: pierwsze metry biegu zaraz po zakończeniu treningu kolarskiego to prawdziwe tortury fizyczne i psychiczne. Największy problem to brak czucia w stopach – nogi ma się jak kołki. Ale jeżeli planuje się wystartować w takiej konkurencji jak triathlon Ironman, trzeba wyrobić sobie odporność i na to.
W ramach przygotowań postanowiłem wziąć jeszcze udział w biegu w Berlinie, który odbywał się 20 września 2009 roku. Jest on jednym z maratonów – obok tych w Londynie, Nowym Jorku, Bostonie i Chicago – zaliczanych do „korony świata”. Na starcie stanęło prawie 40 tys. zawodników, w tym grupa najlepszych maratończyków z samym rekordzistą świata na tym dystansie – Etiopczykiem Halie Gebrselassie. Niesamowite uczucie. Postawiony cel – przebiec poniżej 4 godzin…
Dwa miesiące przed zawodami Ironman ponownie zmierzyłem się, więc z królewskim dystansem. Mimo że nie byłem debiutantem, bałem się okropnie. Odczuwałem dużo większy respekt, niż w trakcie imprezy w Pradze. Wówczas miałem już świadomość tego, co mnie czeka. Wysiłek, jaki trzeba włożyć, aby dobiec do mety, jest nie do opisania. Podczas biegu człowiek doznaje dosłownie wszystkich uczuć. Maraton to mieszanina bólu i błogości, depresji i euforii, rozpaczy i radości, zwątpienia i wiary, a w końcu rezygnacji i nadziei. Doświadczeni biegacze mawiają, że maraton zaczyna się po trzydziestce – po 30 kilometrze. To wtedy przychodzą najcięższe kryzysy, to wtedy niektórzy natrafiają na słynną maratońską ścianę. Jedynym sposobem by ją pokonać jest technika jednego kroku. Zrobić tylko jeden krok i nie myśleć ile jest już za tobą. A już na pewno nie myśleć, ile jeszcze zostało. Przypomina to trochę technikę Adama Małysza, który nie myśli o wygranej, ale o oddaniu jednego dobrego skoku. W Berlinie udało mi się jedno i drugie. Dobiegłem do mety i osiągnąłem osobiste zwycięstwo. Przebiegłem maraton poniżej wyznaczonego sobie czasu. Byłem szczęśliwy. Byłem lepszy od blisko trzydziestu tysięcy ludzi. Poczułem progres wynikający z ciężkich treningów i dostałem potężny zastrzyk motywacji. Po raz pierwszy naprawdę uwierzyłem, że uda mi się to, czego zamierzałem dokonać – zostać Ironmanem.
Do „żelaznego” triathlonu zostało już tylko osiem tygodni. Był to okres tzw. BPS – Bezpośredniego Przygotowania Startowego. W pierwszych sześciu tygodniach przypadały najdłuższe treningi całego 6-miesięcznego cyklu. Każdego tygodnia trenowałem od 16 do 19 godzin. Na cztery tygodnie przed triathlonem wypadał jeden z najtrudniejszych treningów – jazda na rowerze przez 180 kilometrów, a następnie bieg na 10 km. Dokładnie pamiętam ten dzień. Ukończenie treningu zajęło mi prawie 6 godzin – nie miałem po nim siły na nic poza snem.
Wtedy też doceniłem fundamentalną zasadę sportową – na realizację upragnionego celu składa się w 90% trening, a w 10% same zawody. Prawdziwe wyzwanie to zrealizować cykl treningowy. Był to dla mnie okres, w którym zapytany o pierwsze skojarzenie ze słowem Ironman zawsze odpowiadałem – ból. Bolały mnie ramiona i ręce od treningów pływackich, plecy, kark i nogi od treningów kolarskich, stopy i kolana od treningów biegowych. Wiecznie coś mnie bolało, a moja szafka nocna pełna była różnych maści na bóle stawów i mięśni. Byłem na granicy przetrenowania. Długie treningi spełniają jednak trzy podstawowe cele – budują wytrzymałość, wyrabiają psychikę oraz uczą odżywiania i nawadniania organizmu podczas długotrwałego wysiłku. Bez odpowiedniego jedzenia i uzupełniania płynów nie pokonamy pierwszych kilkunastu kilometrów. Ostatnie dwa tygodnie cyklu przygotowań był to tzw. tapering – okres charakteryzujący się dużo mniejszą intensywnością i objętością treningów – 7-8 godzin tygodniowo. Był to czas na regenerację sił.
Na 4 dni przed startem, który wypadał w niedzielę, przyleciałem do Arizony, do Phoenix. Zawody odbywały się pod miastem, w miejscowości Tempe. Piątek i sobota były przeznaczone dla zawodników na udział w oficjalnych treningach. Zwykle takie zawody zaczynają się o 7 rano, a kończą o północy. 17 godzin to też maksymalny czas, w jakim trzeba pokonać trasę. Po jego upływie każdy z zawodników, który nie będzie na mecie, zostaje zdyskwalifikowany. Patrząc zresztą na regulamin, słowo „dyskwalifikacja” jest jednym z najczęściej wymienianych. Na pływanie, jak i jazdę rowerową również przewidziany jest określony limit czasowy. W przypadku, gdy uczestnik go przekroczy, zostaje wykluczony z dalszej rywalizacji.
Co do dalszych reguł: zawodnicy zawsze płyną na otwartym akwenie w oceanie, morzu lub jeziorze. Na przepłynięcie 3,8 km mają maksymalnie 2 godziny i 20 minut. Po wyjściu z wody rozpoczyna się jazdę na rowerze. Czas na przebranie się i znalezienie roweru wliczany jest do generalnego wyniku, stąd zwykle podczas tzw. transition (zmiany) panuje niesamowity pośpiech. Jazdę rowerem na trasie 180 km należy ukończyć w czasie do 10 godzin i 30 minut. Etap kolarski w ogóle rządzi się wieloma rygorystycznymi zasadami, za złamanie, których grozi oczywiście dyskwalifikacja. Po ukończeniu jazdy, ponownie jest czas na przebranie się. Gdy założy się już odpowiednie buty, pozostaje do przebiegnięcia tylko i aż 42 km 195 m. Przeprowadzone badania wśród osób, które ukończyły triathlon na „żelaznym” dystansie pokazują, że ponad 80% uważa maraton za zdecydowanie najtrudniejszy etap. Nie przez przypadek też sam cykl Ironman stanowi jedno z największych wyzwań, jakie może przed sobą postawić człowiek. Tylko niespełna 100 Polaków ukończyło zawody na licencjonowanej trasie, za co World Triathlon Corporation (WTC) przyznało im certyfikat Ironman.
W końcu nadszedł dzień, na który czekałem 15 miesięcy. 22 listopada o 5.30 rano zameldowałem się na starcie zawodów Ironman. Wszyscy nerwowo sprawdzali stan techniczny rowerów, koncentrując się głównie na ciśnieniu powietrza w oponach. Uległem presji i również sprawdziłem. Było idealne – 8 do 10 atmosfer. Następnie zgłosiłem się na do wolontariusza, który na ramionach wymalował mój numer startowy, a na łydkach wiek – 37 lat. W pakiecie dla zawodników było pięć toreb. Jedna na ubrania, które zakłada się po ukończeniu zawodów, druga na ubrania na etap rowerowy i trzecia na maratoński. Przewidziane były też dwie torby specjalnej potrzeby, do których każdy uczestnik miał dostęp tylko raz w trakcie zawodów. Do tego dwa numery startowe, oddzielny na część rowerową i biegową triatlonu oraz oznaczony czepek. I oczywiście elektroniczny chip do pomiaru czasu. Między innymi dzięki takiemu zestawowi wyścig przebiegał bardzo płynnie. Również na trasie wszystko było perfekcyjnie zaplanowane. Trzeba przyznać Amerykanom, że potrafią organizować zawody na najwyższym poziomie. Mogłem się martwić, co najwyżej o to, jak wyjdzie mój udział. Byłem już w pełni gotowy do startu.
Pierwsze zaskoczenie – o 6 rano w Arizonie było okropnie ciemno i zimno, ok. 6 stopni Celsjusza. Większość uczestników nie była do tego zupełnie przygotowana, tylko nieliczni mieli ciepłe czapki i rękawiczki. Jezioro miało tylko 16 stopni Celsjusza. Można pomyśleć, co za problem, nie raz pływało się w Bałtyku o podobnej temperaturze. Jestem jednak pewien, że zwykle takie kąpiele trwały parę minut, a nie prawie półtorej godziny… Dokładnie o 6.45 rozpoczęło się wchodzenie do wody. Tuż przed startem odegrano jeszcze hymn USA i punktualnie o godzinie siódmej rano wystrzał z armaty rozpoczął wielki wyścig, wyścig „ludzi z żelaza”.
Pierwszy etap był dla mnie ogromnym przeżyciem. Jednocześnie prawie trzy tysiące osób rozpoczęło pokonywanie wyznaczonej na jeziorze trasy. W wodzie panowała istna kipiel. Trzeba było bardzo uważać, żeby kogoś nie uderzyć nogą lub ręką. Po kilkuset metrach cała stawka rozciągnęła się. Było więcej luzu, oddechu, można było się skupić na technice. W pływaniu liczy się rytm, równy oddech i oczywiście pozycja ciała, by stawiało w wodzie jak najmniejszy opór. Starałem się płynąć równym tempem. Pierwszy raz spojrzałem na zegarek po jednej godzinie i dwudziestu minutach. Do mety miałem jeszcze ok. 300 metrów. Pierwsze, •co poczułem po wyjściu z wody to silne zawroty głowy i trudności z utrzymaniem równowagi. To typowy objaw, związany z długotrwałym utrzymywaniem pozycji horyzontalnej, szybkim powstaniem i przejściem do pozycji wertykalnej. W dodatku, gdy wolontariusze pomogli mi zdjąć piankę, poczułem niesamowity chłód. Po przebywaniu w jeziorze o temperaturze niespełna 16 stopni, stopy i dłonie były totalnie przemarznięte, bez czucia, zgrabiałe i niezdarne.
Zegar bezlitośnie odmierzał jednak sekundy i minuty, nie było czasu na przestój. Szybko pobiegłem w kierunku specjalnego namiotu, w którym można było się przebrać. W pierwszej kolejności wziąłem torbę ze swoim numerem, w której miałem niezbędny sprzęt na część rowerową. Znajdowały się w niej także wysokoenergetyczne batony, które natychmiast zjadłem, by jak najszybciej dostarczyć organizmowi niezbędnej energii. W najśmielszych przypuszczeniach nie sądziłem, że ich zjedzenie i przebranie się z paru rzeczy będzie tak trudne i zajmie mi ponad 15 minut. Miałem problem z uspokojeniem oddechu, ale przede wszystkim miałem problem z moimi dłońmi, które nie chciały się mnie słuchać. Mężczyzna obok mnie trząsł się tak mocno, że zupełnie nie był wstanie założyć na siebie koszulki. Na szczęście jakiś przytomny wolontariusz pomógł mu dojść do siebie.
Odnalezienie swojej kolarzówki pośród trzech tysięcy innych nie stanowiło problemu, gdyż wszystkie rowery były poustawiane na specjalnych stojakach według kolejności numeru startowego. Trasa rowerowa składała się z trzech pętli po 60 kilometrów każda. Podstawowa zasada w triathlonie jest taka, że pierwsze kilometry trzeba przejechać w miarę spokojnie, by dobrze rozgrzać mięśnie. Jeżeli na samym początku ruszy się za ostro, łatwo o kontuzję. W poradnikach triathlonowych przeczytałem też, by przez pierwsze kilka kilometrów nic nie pić. Dopiero po ok. 20 minutach jazdy, kiedy organizm już się rozgrzeje, oddech uspokoi, a nogi złapią właściwy rytm, spokojnie można uzupełnić płyny i coś zjeść. Potem powinno się pobierać parę łyków wody, co kilkanaście minut. Nawadnianie organizmu w częstych i małych dawkach daje najlepsze efekty.
Sama trasa wiodła przez pustynię. Wokół rosły posągowe kaktusy, charakterystyczne dla krajobrazu Arizony. Pod względem technicznym nie było ciężko, poza kilkoma ciaśniejszymi łukami, ale nie na tyle ostrymi, by trzeba było mocno hamować. Pierwsze 30 kilometrów każdej pętli wiodło lekko pod górę. Oczywiście te przewyższenia czuć było w nogach, ale nie nastręczały większych kłopotów. Wiatr także był łaskawy. Na otwartej przestrzeni pustyni dawał się we znaki tylko na pierwszej pętli, potem zelżał. Niebo było bezchmurne i szybko robiło się ciepło, aż w końcu temperatura osiągnęła wysokość ok. 26 stopni Celsjusza. Bardzo przydały się okulary przeciwsłoneczne, a nade wszystko krem z silnym filtrem UV. Ci, którzy nie zadbali o taką ochronę zapłacili wysoką cenę. Ostre pustynne słońce do ran poparzyło ich ramiona i twarz.
Podczas etapu rowerowego, podobnie jak w pływaniu liczy się złapanie właściwego tempa dostosowanego do swoich możliwości. Niezwykle ważne jest także, by utrzymywać aerodynamiczną sylwetkę. No i jechać z właściwą, nie za wolną kadencją. Chodzi o to, by pokonywać trasę na właściwych przełożeniach przerzutki, tak by w praktyce utrzymując odpowiednią szybkość, pedałowało się lekko, ale w odpowiednio wysokim tempie. Takie podejście powoduje, że nogi nie męczą się tak szybko i nie wytwarza się nadmiar kwasu mlekowego w mięśniach. O takich szczegółach trzeba pamiętać. W końcu po ukończeniu etapu rowerowego należy zachować tyle siły, by przebiec jeszcze ponad 42 kilometry. Cały czas starałem się, więc zachowywać równe tempo. W pewnym momencie uznałem, że sprawiającym dużo przyjemności sposobem jazdy było koncentrowanie się na wyprzedzeniu zawodnika, który jechał przede mną. Było to jak mały zastrzyk adrenaliny. Tym sposobem, po nieco ponad sześciu godzinach, w całkiem dobrej kondycji fizycznej i psychicznej dotarłem do mety etapu rowerowego. 183 km 800 m trasy było za mną. Pozostał tylko maraton.
Pierwsze kilometry były takie, jakie spodziewałem się, że będą – niewyobrażalnie ciężkie. Chcąc nie chcąc, bieg zacząłem bardzo spokojnie. Niestety nie czułem nóg, stopy miałem jak z drewna. Znałem już to uczucie. Musiałem wytrzymać. Wiedziałem, że z każdym kolejnym kilometrem będzie lepiej. Maraton rozpoczynałem w pełnym słońcu, jednak szybko zaczęło robić się ciemno i znacznie chłodniej. Wzdłuż trasy stało wielu dopingujących kibiców, co w znaczący sposób pomagało w biegu. Taktyka na maraton była prosta – dobiec do kolejnej strefy bufetu, gdzie maszerując mogłem napić się i cokolwiek zjeść – zwykle kawałek banana lub żel energetyczny. Szczerze mówiąc, bieg maratoński zupełnie mi się nie dłużył. Nawet wewnętrzne kryzysy udawało mi się pokonywać dość sprawnie. Po przebiegnięciu połowy dystansu zacząłem koncentrować się na wizualizowaniu momentu przekroczenia mety. Wyobrażałem sobie jak dobiegam, jaka mnie przepełnia radość i spełnienie. Techniki wizualizacji są doskonale znaną metodą treningową. Jest to także jedna z idealnych metod treningu do zawodów Ironman. Profesjonalni trenerzy triathlonu często stosują ją w cyklu przygotowań.
Minęła trzynasta godzina zawodów. Do mety pozostało mi ok. 5 kilometrów. Poczułem, że uda mi się ukończyć pierwszy w swoim życiu triathlon na ekstra długim dystansie. Ostatnie kilkadziesiąt metrów przed metą to już czysta euforia. Ogromny doping kibiców, no i ten głos spikera zawodów: Piotr you are an Ironman! Mój cel, moje marzenie spełniło się!
• Zawody triathlonu organizowane przez International Triatlon Union (ITU) odbywają się zwykle na dystansie 103 kilometrów – 3 km pływania / 80 km jazdy rowerem / 20 km biegu
• Triathlon Olimpijski pokonuje się na dystansie 65 kilometrów – 1,5 km pływania / 40 km jazdy rowerem / 10 km biegu
• Od 1983 roku organizuje się także zawody Ultraman Challenge. Długość trasy wynosi 515 kilometrów, czyli mniej więcej tyle ile jest w linii prostej z Berlina do Warszawy. Na wyścig składa się 9,98 km pływania, 420,68 km jazdy rowerem i 84,33 km biegu.