Redakcja Bieganie.pl
Kiedy słyszałem o wielkości tzw. Polskiej Szkoły Biegów zawsze uśmiechałem się w duchu. Co to jest Polska Szkoła? „Duża zabawa biegowa”? „Drugi zakres”? I co z tego? Jakie mamy efekty tego, że posiadamy tzw. „Polska Szkołę” ?
Kiedy ktoś tłumaczył mi na czym polega wielkość tej Polskiej Szkoły miałem wrażenie, że zapomina jeszcze wspomnieć o Dywizjonie 303 lub o Husarii Sobieskiego. Bo takie to we mnie rodziło odczucia, że jak zwykle żyjemy przeszłością. Mieliśmy wprawdzie wielkie chwile, dzięki takim zawodnikom jak Krzyszkowiak, Chromik, Zimny, ale było tak dawno temu, że dowodzi tylko tego, że ta nasza szkoła była zjawiskiem chwilowym. Bardziej efektem tego, że po Drugiej Wojnie Światowej Polska poważnie postawiła na sport.
System, jaki wówczas stworzono, był być może pierwszym na tamte czasy tak profesjonalnym podejściem do uprawiania sportu na świecie. I to dawało rezultaty przez kilka lat, ale potem – sam system chyba nie wystarczał, a nasze metody treningowe musiały być widocznie słabe, bo już od połowy lat sześćdziesiątych, do dzisiaj, czyli ponad czterdzieści lat, przestaliśmy się w świecie liczyć (z nielicznymi jak na czterdzieści lat wyjątkami – Malinowski, Mamiński, Szewińska, Kłobukowska, Panfil). Tak sobie właśnie myślałem.
Myślałem, że gdyby ta nasza myśl trenerska była tak mocna, to przecież nasi trenerzy wypłynęli by gdzieś w innych krajach, mieliby jakieś mierzalne osiągnięcia. Tymczasem – cisza. Był wprawdzie trener Nowak i Wilson Kipketer – ale to był przypadek jednego zawodnika, nie słyszałem żeby trener Nowak wychował więcej zawodników, choćby zbliżających się klasą do Kipketera (może za mało wiem, oczywiście gratuluję Kamili Chudzik, której trener Nowak jest trenerem, ale to jednak trochę co innego). Był też Zygmunt Zabierzowski i Alberto Juantorena. Ale to znowu jeden trener i jeden mistrz, poza tym – cisza. Aż do teraz.
Dzisiaj wiem, że jest Polak, który potrafił doprowadzić do międzynarodowych, wielkich sukcesów więcej niż jednego zawodnika. Nazywa się Tadeusz Kępka. A czy wiecie jak się nazywał jego pierwszy zawodnik ? Zdzisław Krzyszkowiak.
” – Jak to? Przecież to Jan Mulak był trenerem Krzyszkowiaka ?” – powie każdy choć trochę interesujący się tematem. „- Kępka ? Jaki Kępka ?”
Od mniej więcej dwóch lat, kiedy razem z zespołem prowadzimy bieganie.pl, przeprowadziliśmy wiele wywiadów, rozmów, rzeczywiście nikt nigdy nie wspomniał nawet słowem o Tadeuszu Kępce.
Jeśli wpiszemy w google „Kępka, Krzyszkowiak” znajdziemy następujący artykuł Wojtka Staszewskiego (naszego kolegi Szkieleta) – „Wspomnienie o zmarłym Zdzisławie Krzyszkowiaku”:
Rok 1961: „Krzyszkowiak miał już najlepszy wynik na świecie, ale w maju jego
rekord o dwie dziesiąte sekundy poprawił radziecki biegacz Grigorij
Taran. Trener kadry długodystansowców Tadeusz Kępka rzucił wtedy hasło:
odzyskamy ten rekord. Trener Kępka zajął właśnie miejsce Jana Mulaka,
twórcy wunderteamu, cudownej drużyny, jak pisały zachodnie media o
polskich lekkoatletach. Chciał pokazać, że długodystansowcy nadal mogą
cudownie biegać.” (całość tutaj)
W skrócie zatem, zagraniczna historia Tadeusza Kępki, którą im bardziej poznawałem, tym bardziej nie mogłem uwierzyć, że nic o nim do tej pory nie słyszałem.
W 1966 Jan Mulak razem z grupą trenerów (w tym Tadeuszem Kępką) wyjeżdżają do Meksyku na przedolimpijskie eliminacje (tak je w swojej książce „Dlaczego” określa Jan Mulak). Za porozumieniem meksykańskiej i polskiej federacji w Meksyku zostają dwaj polscy trenerzy, mający pomóc lekkoatletycznej drużynie Meksyku w przygotowaniach do igrzysk. Jednym z tych trenerów jest Tadeusz Kępka. Ale Tadeusz Kępka zostaje w Meksyku już na stałe. Buduje podwaliny pod meksykańskie biegi długie. Staje się cenionym specjalistą.
Zimą 1977/78 PZLA proponuje mu zajęcie się przygotowaniem reprezentacji polskich „długasów” do Mistrzostw Europy w Pradze. Jak to się kończy? Jeśli spojrzycie w polskie tabele ALL-TIME latem 1978 roku padły niezwykle wartościowe rezultaty: Jerzy Kowol robi już potem niepoprawioną życiówkę na 5 tys m (13:26) oraz właśnie w Pradze, do dziś nie pobity, rekord Polski na 10tys m.(27:53), a Ryszard Kopijasz do dziś drugi w tabelach wynik na 10tys m (27:56). Przypadek ?
Rok 1980, Bronisław Malinowski przed Igrzyskami w Moskwie na 104 dni wyjeżdża na przygotowania do Tadeusza Kępki, w Moskwie zdobywa złoto. Przypadek?
Poniżej lista osiągnięć zawodników meksykańskich trenowanych przez Tadeusza Kępkę.
Rok 1988 – Alejandro Cruz wygrywa Maraton w Chicago
Rok 1989 – Arturo Barrios robi rekord świata na 10000m (27:08), który zostanie poprawiony cztery lata później przez Richarda Chelimo.
Rok 1991 – Barrios robi rekord świata w biegu godzinnym (pobity w 2007 roku przez Gebrselassie)
Rok 1991 -Salvador Garcia wygrywa maraton w Nowym Yorku
Rok 1993 -Andres Espinosa wygrywa maraton w Nowym Yorku
Lata 1994-1996 – Dionisio Ceron – trzykrotne zwycięstwo w maratonie w Londynie, zwycięstwa w Oita i Fukuoce, srebro w maratonie na Mistrzostwach Świata w 1995 roku.
Rok 1995 – German Silva zwycięstwo w maratonie w Nowym Yorku.
To nie przypadek.
Tadeusza Kępkę spotkałem w sierpniu 2009 roku w Warszawie. Nadal mieszka w Meksyku, pracuje dla tamtejszego Ministerstwa Sportu jako doradca, pracuje też dla IAAF, jeżdżąc na IAAF-owskie konferencje trenerskie i prowadząc wykłady. Nie chciał udzielić mi wywiadu, spotkał się ze mną, żeby wyjaśnić niejasności jakie powstały wokół tzw Polskiej Szkoły. Rozmowa była bardzo ciekawa, dla mnie zaskakująca. Pozostało wiele pytań (np : co się stało z Meksykanami pod koniec lat 90-tych, kiedy zupełnie zniknęli z czołowych miejsc, dlaczego polscy trenerzy tak mało korzystali z doświadczenia Tadeusza Kępki). Jedno jest pewne – jest trener, który potrafił doprowadzić zawodników do nie jednego, nie dwóch , ale wielu wyników na najwyższym, międzynarodowym poziomie.
Mimo że Tadeusz Kępka nie udzielił mi wywiadu, poniżej prezentujemy wywiad jakiego udzielił czasopismu „Lekkoatletyka” na początku 1978 roku. Wiele z rzeczy, o których mówił mi Tadeusz Kępka nadal jest aktualnych.
— Rzeczywiście, jest to wizyta trochę inna, dająca mi szczególne zadowolenie. Oto znów po latach pracuję z polskimi zawodnikami w konkurencjach wytrzymałościowych. Na mocy odpowiednich porozumień między polskimi władzami sportowymi, a moim meksykańskim pracodawcą, zostałem aż do mistrzostw Europy w Pradze oddelegowany do pracy w Polsce. Rzecz nie tylko w kilkutygodniowym pobycie, ale swego rodzaju generalnej konsultacji biegów długich. Współpraca zaczęła się zresztą znacznie wcześniej, już podczas zimowego zgrupowania polskich biegaczy w Meksyku. Starałem się być możliwie najbardziej użyteczny i przydatny, chciałem i trenerom, i zawodnikom przekazać możliwie najwięcej ze swoich doświadczeń. Sezon pokaże, na ile to nasze współdziałanie było efektywne. Byłbym szczęśliwy, gdyby w dobrych wynikach polskich długodystansowców była i malutka cząstka mego udziału. Dla każdego trenera jest to ogromna i często jedyna satysfakcja. Poczucie dobrze spełnionego obowiązku to dla samopoczucia rzecz bardzo ważna…
— Czy należy, więc liczyć się z faktem, że Tadeusz Kępka zajmie miejsce w zespole szkoleniowym PZLA na stale?
— To trudna sprawa i bardzo złożona, także ze względów osobistych. Powtarzam, jest to tylko wizyta i nic więcej. Jak ułożą się zasady współpracy w przyszłości, nie wiem. Na pewno jestem zainteresowany kontaktami szkoleniowymi z polskimi zawodnikami. To oczywiste. Jak jednak mają one wyglądać? Zależy to przede wszystkim od władz PZLA i stanowiska trenerów biegów, opiekujących się poszczególnymi konkurencjami. Nie mogę i nie zamierzam zabierać nikomu miejsca. Tym bardziej nie zamierzam (i też nie mogę) nikomu narzucać swoich poglądów. Mogę jednak bez fałszywej skromności powiedzieć, że zebrałem trochę wiedzy i doświadczeń praktycznych, które mogłyby być użyteczne. W określonych ramach jestem do dyspozycji, a jak ta gotowość może być wykorzystana — nie potrafię odpowiedzieć, nie zależy to tylko ode mnie…
— Pierwsze kontakty szkoleniowe ma Pan już za sobą. Co można na ten temat powiedzieć? Nie jest Pan przecież nowicjuszem, a większość polskich trenerów jest Panu doskonale znana.
— Nowicjuszem na pewno nie jestem, zaś znajomość nie zawsze ułatwia kontakty. Zresztą w ostatnich latach wiele się zmieniło, także w trenerskim świecie. Mniej się dyskutuje, mniej kłóci w merytorycznych sprawach. Panuje większa hermetyczność. Myślę, że jest to wynik, na pewno większego niż przed laty, poziomu wiedzy trenerów. Równocześnie jestem przekonany o potrzebie stałej, systematycznej wymiany poglądów. Wątpliwości są nierozłącznie związane z zawodem trenerskim i nie ma, co tego ukrywać. Nikt nie wie wszystkiego i wiedzieć nie może. Konfrontacja wiedzy i doświadczeń nie powinna być niczym wstydliwym. Tysiące godzin przegadałem z trenerami wielu krajów i z pewnym zdziwieniem obserwuję wstrzemięźliwość w tym względzie obecnej generacji polskich szkoleniowców. Zapamiętałem inne zwyczaje panujące niegdyś w naszej grupie..
? ? ?
Po prostu nie było tajemnic. Każdy z nas uczył się od innych, doświadczeniami dzielono się natychmiast, noce były za krótkie na wyjaśnianie wszystkich wątpliwości. Skoczkowie, miotacze, sprinterzy, długodystansowcy. Każda grupa miała coś do przekazania innym. Wiedza przenikała, wnioski podlegały weryfikacji natychmiast. Tworzył się dynamiczny system pojęć, rośli zawodnicy i trenerzy. No i tak się dziwnie składało, że w biegach byliśmy potęgą. Nie są to wspomnienia starszego pana, nie jestem nim i nie czuję się nim. Moje odczucia w tym względzie są zimnym, wyrozumowanym poglądem, kształtowanym przez lata analizy tego, co było, na czym rodzi się nowe. A przecież daleko mi do bezkrytycznej afirmacji lat mego terminowania…
— Jeśli powie Pan o Wałczu, Janie Mulaku, Wacławie Gąssowskim i innych „wielkich” tamtych lat, powróci Pan do kariery wręcz baśniowej, ale jakże nie pasującej do Pana postawy nowoczesnego technokraty treningu!
— Ależ muszę powrócić! Jan Mulak odegrał w moim życiu bardzo wielką rolę. Uznaję go za swojego nauczyciela. On dał mi podwaliny, które świetnie służą do dziś, chociaż poszczególne elementy nadbudowy muszą ulegać modyfikacjom. Niepokoił nas, straszył wciąż zmuszał do ciągłych poszukiwań. Bywał trudny, ale jakże twórczy i skuteczny. Wałcz czy Przesieka były i warsztatem pracy, i laboratorium naukowym. I nie jest to baśń, tak było, w taki sposób rodziła się siła polskiej lekkoatletyki. Chlubię się tym, że wyszedłem z tamtej szkoły. A „świadectwo” wystawione przez Jana Mulaka ma na świecie swoją wartość! Czyżby w kraju nastąpiły w międzyczasie jakieś przewartościowania? Nie ma, co ukrywać, miałem znakomitych, ale jakże wymagających nauczycieli. Im także chciałbym się „wypłacić” możliwie najlepszą pracą. Oni partactwa ani powierzchowności nie tolerowali, dewizą była rzetelność, twórczy niepokój, poszukiwania!. Te cechy potrzebne są trenerowi również dzisiaj, tu nic się nie zmieniło. Może tylko jeszcze szybciej trzeba nowelizować wiedzę, szybciej podejmować decyzje, optymalnie wykorzystywać całe bogactwo informacji i warunków…
— … udaje się to Panu?
— Nie mnie to oceniać. Wiem tylko, że się staram, że pracuję nad sobą. Oceniam teorię, chcę swoim dorobkiem dzielić się z innymi. Wyrazem tego mogą być np. moje publikacje w „Lekkoatletyce”, piśmie o wielkiej w świecie renomie. W swych zainteresowaniach wychodzę też poza biegi długie. Zbieram teraz materiały do pracy doktorskiej na temat sprawności fizycznej dzieci i młodzieży Meksyku. A przy tym wszystkim staram się żyć i cieszyć pełnią życia. To ważne!
— Może, więc kilka slow przypomnienia o sobie?
— Bardzo proszę, nie mam tajemnic. Mam „już” 46 lat, od dwunastu pracuję w Meksyku, kierując sektorem biegów długich Organizacion Deportiva Panamericana (ODEPA). Jest to organizacja obejmująca swą działalnością całą Amerykę Łacińską. Prowadzę również grupę długodystansowców Meksyku. Aktualnie najlepsi z nich to R. Gomez (13:26.0 i 28:08.0); L. Hernandez (13:32.0 i 28.10.0); J. Gomez (13:48.4). Przed wyjazdem przeszedłem w Polsce całą drogę rozwojową trenera, może w tym realizowały się moje niewyżyte pasje, jako zawodnika. Pracę trenerską zacząłem 11 stycznia 1952 r., dokładnie pamiętam ten dzień. Moje najważniejsze w kraju funkcje to pełnienie obowiązków trenera kadry kobiet oraz później szefowanie nad całym blokiem konkurencji wytrzymałościowych. Miłe to były chwile, chociaż nieraz trudne, z radością, lecz także konfliktami i napięciem. Był to przecież czas budowy, a później świetności polskich biegów długich. Gra szła o wszystko, a ludziom nie brakowało pasji. I chociaż na pewno każdy wraca z rozrzewnieniem do lat młodości, dla mnie ten okres ma wartość szczególną. Ukształtował większość cech, którymi chlubię się do dzisiaj. Wyszedłem z trudnej szkoły i nabieram przekonania, że biegi długie to piękne, ale i szczególnie wymagające, trudne konkurencje…
— Meksyk ciągle jest „oknem wystawowym” biegów długich. Tam jak w soczewce skupiają się różne problemy przygotowań, można dokonywać obserwacji i porównań. Obok doświadczenia praktycznego ma Pan również poważny dorobek teoretyczny. Jak więc w tym świetle widzi Pan obecny model treningu polskich długodystansowców?
— No cóż, jest to pytanie bardzo złożone, jak zresztą samo pojęcie modelu. Składa się nań szereg elementów — ilościowych i jakościowych, różnych na kolejnych poziomach zaawansowania. I o ile można mówić o w miarę stabilnym modelu na niższych poziomach, o tyle u mistrzów ów model jest bardzo indywidualny. Odnoszę wrażenie, że trening polskich biegaczy, jest w wielu przypadkach zbyt szablonowy, zbytnio poukładany. Same parametry ilościowe, jak np. ilość przebieganych kilometrów w cyklu tygodniowym czy rocznym odpowiadają wymogom najwyższego wyczynu (6—8 tys. km rocznie) rzecz jednak w doborze środków i właściwej ich periodyzacji. Wydaje się, że zbyt duży jest u nas udział środków łagodzących, zbyt dużo wysiłków o charakterze jednostajnym. To prawda, że podstawę wytrenowania dają metody ciągłe, trzeba jednak, jak czynią to najlepsi na świecie, w większej mierze wykorzystywać także cały arsenał metod zmiennych. I raz jeszcze podkreślam — widzę potrzebę daleko większej indywidualizacji. Unifikacja jest niezbędna na początkowych szczeblach, później wymaga się już i od trenera, i zawodnika czegoś więcej: twórczej postawy, sztuki. Niezależnie od powyższego, wielu z polskich długodystansowców osiąga w miarę wysoki poziom przygotowania, nie potrafi go jednak przetransponować w wynik…
— … jak to rozumieć? Przecież te dwa pojęcia najwyraźniej się ze sobą kłócą…
— Po prostu biegacze zbyt rzadko i w zbyt dużych odstępach biorą udział w zawodach. Jeśli organizm poprzez system przygotowań jest naładowany, zasadne jest rozładowanie tego potencjału w całej serii startów. Nie ma, po co przygotowywać się do jednego, jedynego biegu, a później znów prowadzić cały cykl akumulacji. Wytrenowany organizm zdolny jest bez żadnego uszczerbku znieść kilka biegów w krótkich, kilkudniowych odstępach, stworzyć właściwie za każdym razem szanse na rekordowy wynik. Tak mówi teoria i tak postępują najlepsi. To jest nowoczesne, sprawdzone. Tymczasem u nas panują poglądy bardzo zacofane, których zresztą przed laty nie było. Długi okres przygotowań, jakiś start, później znów ładowanie, bo za miesiąc kolejny bieg. To nieporozumienie, które hamuje postęp. Częste, okresowo regulowane starty nie muszą być eksploatacją organizmu. Są po prostu naturalnym rozładowaniem wypracowanego potencjału. Samochodowy akumulator też ładuje się w czasie jazdy. Ta prawda nie zawsze honorowana jest w polityce startowej polskich biegaczy. Kiedy np. w czasie skandynawskiego tournee byłem wyrazicielem poglądów o konieczności częstych startów, spotkałem się z głośnymi odmowami wynikającymi z mocno wpojonych poglądów, jak też z pewnymi gestami „samoobrony”, w rodzaju bólów mięśniowych, „zakwasów” itp. Dla mnie jest to swego rodzaju przejaw, „zmiękczenia psychicznego”. Stąd przekonanie, że nie zawsze wypracowany potencjał procentuje wynikiem, a więc długotrwałe przygotowania idą czasem na marne…
— Jakie ma Pan wobec tego zdanie na temat zimowych wypraw polskich biegaczy na antypody? Będąc zwolennikiem częstych startów, widzi Pan zapewne korzyści takiego postępowania.
— Nieporozumienie! Tu jestem tradycjonalistą, jak zresztą większość trenerów biegów długich na świecie. Okresowe mikrocykle startowe są biologicznie i metodycznie uzasadnione w okresie startowym. Biegacz musi mieć jednak długi, co do czasu i bogaty, co do użytych środków okres przygotowawczy. To jest właśnie czas ładowania, którego nie powinno się ani skracać, ani przerywać. Dla Europejczyków jesień i zima wyznaczają naturalne, może nawet biologiczne ramy okresu przygotowawczego. Wszelkie „poprawki” tego okresu są nieuzasadnione i muszą szkodzić. Po prostu muszą! Dopiero wiosną, poprzez przełaje wchodzi się w pierwszy okres startów. Stąd też zimowe wojaże startowe do „ciepłych krajów” w wykonaniu długodystansowców uważam za wątpliwe…
— Jeśli za wątpliwe uzna Pan również wszelkie rozwiązania dotyczące treningu wysokogórskiego czy innych form treningu klimatycznego, znajdziemy się w tej rozmowie na gruncie bardzo nijakim…
— Bądźmy odważni! W Meksyku pracuję już dwanaście lat i widziałem wiele. Staram się poznać poglądy przebywających tam trenerów i zawodników, korzystam z wyników badań naukowych i analizuję doświadczenia praktyki. Sam prowadzę grupę, przez moje szkolenie przeszły setki zawodników. Dostrzegam w procesie treningu nieuniknione uwarunkowania i wymogi, dostrzegam też „mody”. Trening wysokogórski nie wydaje się koniecznością, do wielkich wyników można dojść i bez niego. Jest on odkryciem olimpiady meksykańskiej 1968 r. i jako swego rodzaju moda pozostał do dziś. Nie zapominajmy, że wiele lat wcześniej były kiełki pszeniczne, jako cudowna odżywka i bieganie po wydmowych plażach. Dlaczego długodystansowcy nie wyjedli całej uprawy pszenicy, ani nie zniszczyli pięknych piasków Australii i Nowej Zelandii, a dziś masowo wydeptują góry Meksyku? Po prostu sport był wówczas jeszcze inny, nie było tego wielkiego wyścigu po medale, ciągłego strachu przed zaniedbaniem czegokolwiek, co mogłoby przynieść medal. Doceniając kształtujące elementy treningu wysokogórskiego, nie przeceniam jego znaczenia w całym systemie przygotowań. Nie jest on koniecznym warunkiem sukcesów, raz jeszcze to powtarzam. Zresztą już dziś widać, że niektóre „szkoły” ograniczają udział tego treningu. Przykładem mogą być Anglicy, zawodnicy RFN, Finlandii. Wielkich biegaczy można wychować w każdych warunkach. W Polsce są doskonałe możliwości do treningu biegów długich…
— A przecież słyszy się opinie, że np. bieganie po śniegu czy błocie może zaburzyć technikę, że jest mało efektywne, prowadzi tylko do stanów przeciążenia, że długodystansowiec powinien biegać tylko po suchej nawierzchni…
— Uważam, że tak nie jest, trochę w tym przesady. Można w naszym kraju trenować i osiągać wyniki na skalę światową. Nie myślę, by śnieg czy błoto stanowiły istotną przeszkodę. Wręcz przeciwnie, są w pewnej mierze czynnikiem kształtującym plastyczność ruchu, środkami wzmacniającymi aparat stawowo-więzadłowy. To kwestia właściwego rozplanowania treningu, także w sferze przygotowania sprawnościowego. Zastanawia mnie niezbyt wysoki poziom sprawności ruchowej polskich biegaczy, ich niezbyt efektywna technika. Czegoś tu brakuje, może właśnie owego śniegu? Finowie się go nie lękają. Raz jeszcze wracam do tego, co nazwałem „wydelikaceniem”. Przesadnie obawiamy się ciężkiego treningu, zbyt wiele chcemy od odnowy biologicznej, we wszystkim widzimy utrudnienia. A przecież biegacz musi być człowiekiem twardym z bardzo specyficznym przygotowaniem wolicjonalnym. I tacy są cii najlepsi. Oczywiście, dostrzegam też przeszkody, czasem obiektywne, częściej subiektywne, które utrudniają prawidłowy tok szkolenia. Są one w dużej mierze do pokonania poprzez właściwą organizację szkolenia. Warto się tym zająć, bo tu jeszcze są rezerwy. No i więcej integracji. Po co tyle grup i grupek specjalistycznych, tak wielkie poszufladkowanie treningu. Więcej współpracy, konsultacji, inwencji, może nawet odwagi. Biegi długie w naszym kraju nadal cieszą się zainteresowaniem młodzieży. Tłumy startujących na 5.000 i 10.000 m podczas ostatnich MP mówią o tym wyraźnie. Wierzę, że z tego materiału mogą wyrosnąć znakomici biegacze, na skalę światowych wyników…
— Czy znaczy to, że możemy mieć zawodników klasy Henry Rono?
— Rono jest postacią wyjątkową. To fenomen, zjawisko rzadko występujące. Wszystko w jego przypadku jest niezwykłe. Nie może być on wzorem, jest tylko punktem odniesienia, co do wyników. Rono trenuje zupełnie tak samo jak inni. Po paru latach treningu, głównie metodami ciągłymi, wyjątkowo służy mu amerykański trening interwałowy. Pamiętajmy tylko, że z bardzo licznej rzeszy kenijskich biegaczy przewijających się przez USA, tylko nieliczni przetrwali próbę czasu. Ubiegłoroczny rekordzista świata Kimombwa nie może się np. już odnaleźć. Rono jest wyjątkiem, z tym większym zainteresowaniem trzeba śledzić rozwój jego kariery. Moim zdaniem eksploatuje on swój organizm przesadnie. Czy w Polsce może wyrosnąć zawodnik na jego miarę? Nie mówimy o fenomenach, mam na myśli zawodników na najwyższym poziomie światowym, zdolnych do walki o medale olimpijskie. Oczywiście, że mogą być tacy. Bronisław Malinowski jest tego dobitnym przykładem.
— Panie Tadeuszu, wielką popularnością cieszą się na świecie biegi długie kobiet. Nie jest to już hobby, poszczególne federacje zaczynają je sankcjonować, czego dowodem oficjalna konkurencja 5000 m kobiet podczas akademickich mistrzostw USA., Jakie jest Pana zdanie na ten temat?
— Nie widzę w tym nic zdrożnego. Od lat wiadomo, że organizm kobiety doskonale znosi duże obciążenia wytrzymałościowe. Byłem kiedyś trenerem biegów średnich kobiet w Polsce. I jeszcze w latach pięćdziesiątych trening 10 X 400 m ówczesne zawodniczki znosiły znakomicie. Jeśli dodać do tego właściwą motywację, także modę, powstaje cały autentyczny ruch, z którym mamy obecnie do czynienia. Sądzę, że ten kierunek będzie się stopniowo umacniał i biegi długie staną się dla kobiet „normalnymi” konkurencjami. Rekordy też będą oczywiście poprawiane, rezerwy tu są olbrzymie. Maraton też nie jest tu niczym niemożliwym.. Przecież kobiety w ogóle zdolne są do rzeczy największych.
— Rozmawiając o biegach długich, trudno nie poruszyć tematów drażliwych. Wiele mówiło się po ostatnich IO o szczególnym udziale farmakologii w niektórych osiągnięciach…
— Farmakologia i jej osiągnięcia są też dla ludzi. Nie mówię tu o wszelkich substancjach niedozwolonych w sportowym kodeksie, czy szkodliwych dla zdrowia. Jest jednak cala gama środków, które mogą i powinny być stosowane. Ciężko pracujący organizm wymaga pomocy. Trzeba pomóc, ale tylko pomóc w odbudowie, czasem wzmagać funkcje przemian metabolicznych ustroju. Ważny jest także rodzaj diety, jej dobór zależnie od rodzaju pracy, nawet typu zawodnika. Jest to obecnie pole działania, w którym lekarz ma do odegrania ważną i pozytywną rolę. Nie trzeba się tego wstydzić, przecież, np. w prawidłowym rozwoju dziecka lekarz i leki też mają swój udział.
— Cieszymy się, że w tak napiętym bilansie zajęć znalazł Pan czas na rozmowę z Czytelnikami „Lekkoatletyki”…
— … Jest to mój obowiązek. Podtrzymuję możliwie najsilniejsze więzy z krajem, chciałbym możliwie najwięcej, na miarę swych sił i możliwości pomagać polskiej lekkoatletyce. Myślę, że nie ostatnia to okazja do rozmowy. Przecież o biegach długich dyskutować można w nieskończoność!
Rozmawiał H. S.