19 października 2008 Redakcja Bieganie.pl Lifestyle

Nietypowy Maraton w Marianówku


Jest 10.55, na
wąskiej, betonowej drodze, pod wymalowanym ręcznie transparentem „Start”
zbierają się powoli zawodnicy. Kilka osób rozciąga się jeszcze i rozluźnia
mięśnie, większość pali ostatniego przed biegiem papierosa – nie wiadomo, kiedy
będzie następny – tłumaczy któryś. Zamiast strzału czy komendy Start dźwięk
dzwonu – ruszamy.

Trasa zaczyna się lekko w dół, po betonowych płytach,
później polną drogą, trochę w górę później lekko w dół, może nie są to strome
podbiegi, ale niewiele biegnie się po płaskim, na czwartym kilometrze pierwszy
punkt odżywczy – woda, banany, pomarańcze, cukier, wszystko mniej więcej tak
jak na innych maratonach.

Maraton w poniedziałek? Czemu nie – tak się biega w Bostonie,
Dublinie, Corku i Marianówku. Podejrzewam, że o jednym z tych maratonów
większość z was nie słyszała. Marianówek to maleńka wioseczka w gminie Siemyśl,
około 20 kilometrów od Kołobrzegu, ostatnie kilometry – od Trzynika to droga
przez pola – idąc lub biegnąc wyraźnie czuje się zapach truskawek, mimo
niedzieli kilkanaście osób pracuje w polu. Schodzimy w dół i miedzy starymi
drzewami widać pięknie utrzymany dworek.

monar_2.jpg

"Wy
na maraton
?" – pyta ktoś – "Może kawę
albo herbatę
? Zaraz przyjdzie Wiewiór to się wami zajmie."

W Marianówku znajduje się jeden z najstarszych domów MONARu
w Polsce, leczący się tutaj młodzi ludzie, poza codziennymi obowiązkami,
pracami remontowymi, obowiązkami związanymi ze sporym gospodarstwem rolnym,
zwierzętami zajmują się także sportem.

"Pływamy
na trzy, cztery spływy kajakowe w roku"
– opowiada Andrzej Śniegula lider
ośrodka – "ale wiosną i jesienią kiedy nie
ma tu już prawie ludzi. Wiadomo, że poza wszystkimi innymi rzeczami musimy
pokazać im inny, zdrowy tryb życia. To zwyczajni młodzi ludzie. Tak jak innym
brakuje im bliskości, szacunku do zasad i znalezienia „tego czegoś” w
życiu. To wszystko może dać im sport. Nie biegaliśmy, dopiero teraz Artur
namówił nas na wyjazd na maraton do Dębna, no i robimy Maraton pamięci Marka
Kotańskiego w ramach obchodów trzydziestolecia MONARu, ale o tym wiecie, bo na
niego przyjechaliście."

monar_3.jpg
Andrzej Śniegula mówią do niego "Tato"

Po kilku minutach pojawia się Wiewiór, czyli Artur
Wódkowski, neofita i instruktor w Domu w Marianówku, zaczyna pokazywać nam
ośrodek. Przyjedzie dwadzieścia kilka osób, większość z ośrodków, ale jest też
trochę zwykłych biegaczy, opowiada. Całą trasę obstawią ludzie z ośrodka, do
pomocy zgłosiło się ponad trzydzieści osób, pobiegnie też kilka od nas.
Przyjadą ludzie z Matarni, Ostrołęki, Nowolipska, Graczy. Biega się w wielu
domach MONARu.

Wracamy do dworku, Wiewiór musi zająć się kolejnymi osobami, które
tak jak my przyjechały na maraton.

Łukasz przyjechał z Nowolipska – "Biegam od 2001 roku, od czasu pierwszego podejścia do leczenia, wtedy
zrobiłem też życiówkę 3:30 we Wrocławiu, spodobało mi się to bieganie, później
miałem przerwę, bo nie poradziłem sobie po wyjściu z ośrodka i skończyło się w
„puszce”. Dwa lata trudno było biegać, siadła mi odporność, ale teraz jak znowu
zacząłem biegać wzrasta mi, poza tym jestem na programie, więc pewnie jakoś
sobie poradzę z tym moim HIV-em. Lekarz twierdzi, że nie powinienem biegać, ale
co on tam wie, przecież jak biegam odporność mi rośnie. Często nie chce mi się
rano wychodzić na trening, ale jak już się przełamię jest świetnie. Kiedy
czasem nie uda mi się rano pobiegać, cały dzień chodzę jakiś taki nie bardzo.
Biegnąc mogę myśleć o tym, co dla mnie ważne, pomarzyć. To dla mnie bardzo
ważny czas."

marianowek_m.jpgO 15.00 jemy wspólny obiad – ci którzy przyjechali biegać
maraton i stali mieszkańcy domu. Dwie osoby ogłaszają, że to ich ostatni
niedzielny obiad w Marianówku. Dziękują za czas spędzony tutaj, życzą wszystkim
powodzenia, w głosie słychać wzruszenie. Maraton maratonem, ale tutaj cały czas
toczy się zwyczajne życie.

Wieczorem docierają ostatnie ekipy – po dwóch trzech z
różnych domów. Marcin z Matarni przyjechał na rowerze i tak samo wróci po
maratonie. Rozmawiają, znają się z różnych Monarowskich spotkań. Bieganie w
rozmowach przeplata się z terapią i planami na przyszłość, widać jak to
wszystko się łączy.

Rano przyjeżdżają ostatni biegacze. Jerzy Bednarz z
Poznania, pobiegnie swój 388 maraton, Mirosław Cisek, był na wczasach nad
morzem, więc na dzień zostawił żonę i córkę, żeby pobiec.
Odbieramy numery
startowe, patrzymy jak rozwożony jest sprzęt i ludzie na punkty. Ostatnie
przygotowania, dzwon, bo w Domach MONAR-u dzwon jest sygnałem wszystkich
ważniejszych zdarzeń i ruszamy.

Trasa jest dobrze oznakowana i trudna, ze względu na
zmieniające się podłoże i liczne podbiegi, ale niezwykle malownicza. Las, pola,
widok jezior, na końcu bieg obok pola truskawek, które pięknie pachną w słońcu.
Coś, czego nie ma na żadnym „zwyczajnym” maratonie.

Po biegu wielu zawodników zamiast po butelkę picia sięga po
papierosy – cztery, pięć godzin bez palenia to dla nałogowca dużo. Rozmawiają,
widać, że jest to dla nich duże przeżycie, nawet dla tych, którzy biegli
kolejny maraton.

monar_6.jpg

"Mogłem pobiec szybciej
– mówi Łukasz z Nowolipska – ale w
połowie doszedłem chłopaka z Marianówka, którego łapały skurcze i jakiś czas
szedłem z nim, pomyślałem, że to nie miejsce na bicie rekordów, że tak mu
pomogę. Szliśmy i podbiegaliśmy kilka kilometrów, później doszedł nas ktoś
następny i poszli razem we dwóch, a ja pobiegłem szybciej. Obaj skończyli,
cieszę się. Jest dla mnie fantastyczne, że mogę tym swoim bieganiem zarażać
innych.

Kiedy w poprzednim ośrodku byłem ze dwa tygodnie, przyjechali ludzie z
jakiegoś maratonu. Opowiadali jak tam było i pomyślałem, że ja też bym tak
chciał, że tak mało dobrych rzeczy w życiu zrobiłem. Teraz ja innym opowiadam o
tym jak fantastycznie jest biegać. Zaczynają ze mną trenować kilku zawsze
wytrwa, później będą biegać po ośrodku.

To jest niesamowite przeżycie, kiedy
wbiegłem na metę pierwszego maratonu poczułem coś czego nie może dać żadna
heroina."

Do pokoju wchodzi Marcin, też z Nowolipska.

– I jak było?
Pytamy.

– Nie
wiedziałem, że nogi mogą aż tak boleć, nawet jak dostałem największe bęcki tak
mnie nie bolało.

– To był twój ostatni maraton?

– W życiu, pewnie że pobiegnę
następny! Na mecie poczułem, że jeśli dzisiaj dałem radę, to mogę też skończyć
leczenie i żyć normalnie, jak człowiek.

monar_4.jpg

Wiewiór oprowadza Mirka i mnie po terenie – pokazuje stawy,
z których pstrągi są właśnie szykowane na zakończenie.

"Bieganie jest dla nich jeszcze jedną aktywnością pozbawioną agresji, tu
mogą zobaczyć, co się w nich dzieje, jak wiele mogą doświadczyć
opowiada
Wiewiór – Tu doświadczą coś, czego nie da
im taka piłka nożna. Przez cała drogę starłem się motywować innych do biegu,
pomagać, wspierać. Zresztą tak jest na wszystkich maratonach- przede wszystkim chcemy,
żeby jak najwięcej osób dobiegło do końca, na wyścigi, bicie rekordów przyjdzie
czas po leczeniu. To bieganie to jeszcze jedna rzecz, którą mogę dać innym.
Jasne, że cenne jest to, że uczą się tu jakiegoś fachu choćby mogą mieć papiery
na obsługę piły mechanicznej, czy instruktora jazdy konnej, ale bieganie da im
coś innego. Szkoda, że nie wiedziałem
jak tu jest, może wziąłbym żonę i dziecko, nad morzem kiepska pogoda"

stwierdza Mirek.

Zakończenie – wszyscy wchodzą na scenę po medale, wszyscy są
tu zwycięzcami, jeszcze jeden wspólny posiłek. Umawiamy się na koniec września
w Warszawie. Wyjeżdżamy zostawiając za sobą Dom w Marianówku. Ten maraton mamy
za sobą, dla większości dzisiaj biegnących, najważniejszy, życiowy maraton
ciągle trwa. W Bostonie robią najstarszy maraton na świecie, w Corku specjalne
maratońskie landrynki, maraton w Marianówku też jest wyjątkowy.

monar_7.jpg

PS.

W Maratonie Świętojańskim
pamięci Marka Kotańskiego wystartowało 20 osób, bieg ukończyło 18. Na metę jako
pierwsi dotarli Kasia i Wojtek – neofici, którzy leczyli się w najstarszym
ośrodku MONARu w Głoskowie, ale to akurat, że wygrali było oczywiste w Głoskowie się nie pali.

Możliwość komentowania została wyłączona.