Redakcja Bieganie.pl
Grzegorz Gajdus, rekordzista Polski w maratonie, jeden z najlepszych maratończyków w historii polskich biegów. Dziś trener. Tylko zawodnicy prowadzeni przez niego, czyli Arek Sowa i Henryk Szost zakwalifikowali się na Igrzyska Olimpijskie. Monika Drybulska, choć wygrała Maraton w Dębnie z czasem lepszym od minimum IAAF, nadal jest w niejasnej sytuacji i dopiero po Mistrzostwach Polski (6 lipca) będzie w jej sprawie decyzja PZLA. Dziś, 4 lipca Grzegorz z Arkiem i Henrykiem wyjeżdżają na zgrupowanie wysokogórskie do St.Moritz. Rozmowa z Grzegorzem Gajdusem.
Grzegorz wyjeżdżacie na zgrupowanie do St.Moritz. Kiedy zaczęliście przygotowania
do Igrzysk?
1-go czerwca, pojechaliśmy najpierw
na zgrupowanie do Szklarskiej Poręby. Po Maratonie w Dębnie Henryk musiał
trochę odpocząć, ale już biegał z sukcesami kilka wyścigów, żeby utrzymywać
jakąś dyspozycję. Wygrał na przykład Bieg w Gnieźnie na 10 km z dobrym czasem.
Ty im sugerowałeś starty w tym okresie ?
No, może nie tak bardzo
szczegółowo, ale robili właśnie to, o co chodziło. Te starty były po to, żeby
mieli jakieś także psychiczne potwierdzanie własnej dyspozycji.
Warszawa, 4 lipca, dzień wyjazdu do StMoritz
Jakie były ich cele w tym okresie przejściowym?
Odbudować się trochę szybkościowo
po tych maratonach, półmaratonach, nabrać dynamiki. Trochę krótszych startów 10-15
km, to jest dobra firma treningu, to jest jakaś odmiana, bo potem zaczną się
obozy, przez dwa miesiące bez startu – czyli monotonia. Do czerwca ich trening
można powiedzieć, że był taki jak pod dyszkę, czyli 100-120 km tygodniowo,
czasem może nawet mniej.
A dlaczego nie startowali na Mistrzostwach Polski na 10000 m?
To by było zbyt duże napięcie,
spinanie się na wynik, a oni mieli w tym czasie co najwyżej biegać na 80-90 %
możliwości, bez presji wyniku, na Mistrzostwach mogliby chcieć walczyć o
życiówkę na bieżni, a nie o to chodziło
A co robi teraz Adam Draczyński?
Adam jest zawodnikiem o dużym
potencjale, nie odbiegającym od Arka czy Heńka. Ale ma jakąś blokadę
psychiczną. Adama chcę przygotowywać na Wojskowe Mistrzostwa Świata w Carpi
12 października. Ja zresztą jestem szkoleniowcem w wojsku, za to mi płacą.
Maraton Warszawski 2006, Grzegorz jako zając
Jak ty z nimi pracujesz? Ty jesteś na stałe w Skórczu, a oni u siebie w
domu?
Spotykamy się, także poza
obozami. Zresztą znamy się już trochę i wiemy, czego po sobie się spodziewać,
przez telefon wiele rzeczy możemy wyjaśnić. A zresztą trzeba też trochę od
siebie odpocząć, przecież byliśmy w okresie zimowym bardzo dużo tygodni razem.
Musieli pojechać do domu i odpocząć ode mnie psychicznie.
W jaki sposób przekazujesz im swoje plany kiedy nie jesteście na obozie
– tabelka czy dzwonisz na dzień przed treningiem?
Co kilka dni przekazuję im plan dwu-,
trzydniowy, telefonicznie.
Ale dla siebie gdzieś to zapisujesz?
Tak, żeby to jakoś potem porównywać,
co z nimi robiłem. Ale to też jest czucie zawodnika. Tyle razy ich na treningu
widziałem i wiem, co zawodnikowi w danej chwili potrzeba. Jak mi mówią, że się
słabo czują, to coś zmieniamy. Nie jestem trenerem, który ma pewien schemat i
realizuje go bez względu na to, co by się nie działo. Ciągle się w treningu coś zmienia, czasem się
zawodnicy dziwią: ”- A dlaczego mam
wolne? A dlaczego taki akcent? Ja po prostu wiem, że tak trzeba. Mają do mnie
zaufanie i raczej nie muszę im tłumaczyć, dlaczego mają robić to czy tamto.
Półmaraton w Pile 2007, Grzegorz Gajdus w samochodzie, Arek Sowa na trasie
Henryk mieszka w górach, więc ma fajne warunki do treningu. Ale Arek
koło Katowic, ma dobre miejsca do biegania?
Tak, dobre. Arek ma nawet lepsze
niż Henio, bo czasami trzeba pobiegać jakieś odcinki płaskie i wtedy to Henio
ma problem.
Jakie szanse widzisz dla Arka i Henryka, żeby włączyli się w walkę o
podium na Igrzyskach?
Bieganie maratonu latem a
jesienią to co innego. Nawet Kenijczykom często nie wychodzą maratony mistrzowskie, które raczej rozgrywane są w okresie letnim. A znakomicie biegają
w maratonach wiosennych i jesiennych. A teraz mam nadzieję, że ten mój staż
treningowy, porażki które sam poniosłem, spowodują, że ustrzegę przed nimi moich
zawodników.
A nie widzisz problemu po stronie wyników ? Arek i Henryk to są na
razie ludzie którzy biegają 2:12 a tam będą goście z życiówkami 2:07, 2:08.
Nie. Tu nie chodzi o zapas
prędkości, czy wytrenowania. Bo ci zawodnicy, którzy biegają 2:07, mogą znakomicie
biegać maratony wiosenne w temperaturze 10-11 stopni, ale nie tam.
Czyli liczysz na to, że bieg będzie wolniejszy niż na 2:07?
Tak, w tym klimacie nie da się według
mnie pobiec tak szybko, zawodnik z wynikiem 2:12 może wygrać maraton. I głównie
chodzi o to, aby przygotować go od strony energetycznej, żeby na tym 30-tym
kilometrze on miał paliwo, aby dalej biec. Dobry przykład to choćby Tergat –
życiówka poniżej 2:05, a przegrał z Baldinim. Ja się zgadzam z trenerem
Gigliottim, wywiad był na waszej stronie. Że Kenijczyk męczy się tak samo jak
biegnie po 3:00 czy po 3:15, bo w innych warunkach niż te, do jakich jest
przyzwyczajony, nie potrafi dobrze gospodarować swoją energią. To zależy też od
dnia, warunków.
Nie chciałeś zrobić żadnego wyjazdu z zawodnikami na Daleki Wschód żeby
zrobić jakieś testy?
Problem jest natury finansowej.
Co my to mówimy o jakichś wyrafinowanych testach jak mi w PZLA jeszcze do
niedawna robili problemy, kiedy nie chciałem się zgodzić na obóz w Font Romeau,
tylko chciałem jechać do St. Moritz. Mówili, że tam jest za drogo. Mimo że
zrezygnowałem ze zgrupowania w Font Romeau w celu wydłużenia zgrupowania w
St. Moritz. Ale tutaj wychodzi absurd naszego szkolenia. Szkoli się zawodników do
oporu, prawie bez ograniczeń do czasu
uzyskania przez nich minimum olimpijskiego.
Wcześniej szkolili 11 zawodników, 5 trenerów, Portugalia, Albuqerque i
przed Dębnem na siłę nawet chcieli, żeby moi zawodnicy byli na zgrupowaniu w
Międzyzdrojach , z którego oczywiście zrezygnowali . A teraz, kiedy
moi i tylko moi zawodnicy uzyskali minima olimpijskie, to nagle o zgrupowanie
klimatyczne w St.Moritz, które miałem przedtem obiecane, musiałem walczyć i
prosić przez wiele tygodni. Tak jak gdyby dla PZLA najważniejsze było wysłanie
na Igrzyska pewnej liczby zawodników, ale nie to, co oni tam osiągną. Przed samym
startem oszczędza się na kilku euro. I i tak nie dostałem tylu dni, ile mieliśmy
obiecane. Poza tym dochodzą problemy natury bytowej – w jakiś sposób w tym
St.Moritz trzeba się przemieszczać, w niektóre miejsca powinniśmy móc podjechać
samochodem, ale przecież nikt nam nie da środków na wypożyczenia auta na
miejscu. Sam dojazd praktycznie zabiera
dwa dni z treningu. Najpierw samolot, potem wiele godzin pociągami. A przecież z
Mediolanu czy Zurychu to tylko 2 godziny samochodem. I jak tu myśleć o
profesjonalnym treningu? Nawet teraz się okazało, że nie wiadomo, kiedy w końcu
do Pekinu polecimy, bo nagle nie ma dla nas samolotu i nie mam gwarancji, że
będziemy z zawodnikami na tyle długo przed startem, aby przejść aklimatyzację. Nawet
nosiłem się z zamiarem zrezygnowania z prowadzenia moich zawodników, bo uznałem,
że nie jestem w stanie ich dobrze przygotować. Maraton to taka konkurencje, że
startuje się dwa razy w roku, najmniejszy błąd w przygotowaniach odbija się od
razu na predyspozycji.
Ale wracając do tematu.
Optymalnie byłoby, gdybyśmy mieli możliwości wykonywania badań, które dały by
nam więcej informacji, jak zachowa się ich organizm w nowych warunkach. Można
było pojechać z zawodnikiem w podobny klimat o podobnej temperaturze i
wilgotności. Pobiera się próbkę potu co 5 km, żeby sprawdzić, co ten zawodnik
gubi, jakie minerały i choćby jak pod to dobrać suplementy w trakcie biegu. Ale
nie udało się tego zrobić. Tam klimat może być naszym sprzymierzeńcem. Nie ma
co ukrywać, że wynik 2:12 na świecie nic nie znaczy. Zawodnicy biegają po
2:06-2:07. Ale w takim klimacie i warunkach mamy szanse nawiązania walki
właśnie z tymi lepszymi zawodnikami. To jest kwestia przygotowania naszych
zawodników, aby jak najlepiej znieśli te specyficzne warunki klimatyczne. Na
takich maratonach jak Londyn, Boston, Berlin nie mamy teraz szans. Ale maraton olimpijski rządzi się swoimi prawami.
Ale i Arek, i Heniek są zawodnikami, który nie mają dużego doświadczenia
maratońskiego, więc…
I muszą mi zaufać. Oni nie mają
obciążenia psychicznego, mają chęci do biegania, wolę walki. Rok temu była
szansa wysłania drużyny na Mistrzostwa w Osace – podobny klimat, byłaby
ewidentna korzyść, myśląc o Igrzyskach. To są zawodnicy, którzy mają chęci i
nie można ich zniechęcać. Może im teraz nie wyjdzie, ale za którymś razem
wyjdzie. PZLA by od razu chciała mieć zawodnika na 2:10 – ale tak się nie da,
to jest praca kilkuletnia. W tych zawodników trzeba inwestować, wierzyć w nich.
Nie można podchodzić do tego tak, jak robi to PZLA „A, co z tego że tam pojedziemy i
tak nie mamy szans”. Nastawienie musi być inne.
Mówiąc o krótkim doświadczeniu nie chodziło mi o to, że nie mają szans.
Arek ma 28 lat, Henryk 26. Czyli za cztery lata będą w dobrym maratońskim wieku.
Może teraz powinni byli jechać na jakiś start komercyjny, zarobić pieniądze,
myśleć o poprawieniu życiówki w komfortowych warunkach jak na przykład Berlin
czy Warszawa?
Nie, Igrzyska to zawsze prestiż,
poza tym będą mieli ważne doświadczenia przed Igrzyskami w Londynie. A jeśli by
nie jechali do Pekinu, to na jesieni mamy Wojskowe Mistrzostwa w Maratonie w
Carpi.
Maraton Warszawski 2006, Grzegorz Gajdus prowadzi
Przejdźmy do Twojego biegania. Byłeś na Olimpiadzie w Atlancie –
opowiedz trochę jak było?
Teraz wiem, że przygotowanie nie
było odpowiednie, trenerowi Kirykowi było wygodnie, że byliśmy na miejscu w
Szklarskiej Porębie, a on nie był takim trenerem, który by wyjeżdżał z nami na
jakieś zgrupowania. Zresztą od 1993, jak zacząłem jeździć do Kenii, nie
widziałem się z nim od stycznia do maja. W Atlancie byłem 61 z czasem 2:23:41.
Byliśmy w wiosce olimpijskiej już na trzy tygodnie przed startem, Robert
Korzeniowski wygrał, nastroje były dobre. Ja zawsze wcześniej testowałem różne
rzeczy do picia, żeby nie mieć problemów w czasie biegu. Tam była duża
wilgotność i mieliśmy świadomość, że może jakieś specjalne picie, biorące pod uwagę
te warunki, trzeba wprowadzić. Trener Kiryk skontaktował się lekarzem, który
przygotowywał Korzeniowskiemu te płyny, ja nawet nie chciałem tego pić, ale na
treningu sprawdziliśmy to i nie było problemów. To były jakieś mikstury
aspiryn, kroplówek, glukozy. Piłem na każdym punkcie. Biegliśmy w czołówce,
czułem się świetnie, na 20 km czułem się rewelacyjnie, miałem nawet takie myśli
„ – Ruszaj, jest zbyt wolno”, ale się powstrzymałem, żeby zrobić tak jak
ustaliliśmy, czyli zaatakować dopiero na 35 kilometrze. Ale na jakimś 25 kilometrze
dostałem skurczów żołądka, torsje, musiałem się zatrzymać, gdyby to nie były Igrzyska,
to pewnie nie skończyłbym nawet, ale żeby być Olimpijczykiem to maraton trzeba
skończyć. Także po tym moim doświadczeniu olimpijskim mam niedosyt. Dlatego tym
moim chłopakom chciałbym pomóc, żeby nie zrobili takich błędów jak ja. A przed
Atenami – przecież to było rok po rekordzie Polski – naderwałem ścięgno Achillesa,
miałem je ostrzyknięte raz, drugi, ale musiałem się wycofać na 13 dni przed
maratonem.
Jesienią miałem tego Achillesa operowanego.
Dlatego chciałbym moim zawodnikom pomóc. Sam dla siebie byłem psychologiem,
lekarzem. Kiedy zbliża się taki ważny start, pojawia się stres przedstartowy,
zawodnik przestaje logicznie myśleć. Dlatego chcę, żeby przed startem oni
polegali na mnie, ja będę myślał za nich. Inne było moje myślenie jako
zawodnika, inne jest jako trenera, nawet jak analizuję moje dzienniczki
treningowe, widzę, że błędów było bardzo dużo.
Jakie masz jeszcze inne doświadczenia ze startami na międzynarodowych
imprezach?
W 1994 były Mistrzostwa Europy w
Helsinkach, miałem wtedy drugi wynik w Europie, Antonio Pinto miał chyba
2:09:44, a ja 2:09:48, nawet Włosi uważali że jestem faworytem, np. trener
Gigliotti (trener Baldiniego) stawiał na mnie. Pojechałem do St Moritz na trening,
potem w Polsce, było ciepło, mój organizm przygotowany był na duże temperatury,
ale nie na dużą wilgotność. W dniu startu w Helsinkach spadł deszcz, wszystko
parowało, biegło mi się ciężko, był atak chyba na 28 kilometrze, ja nawet
poszedłem z nimi kawałek, z tym Hiszpanem Fizem ale musiałem zwolnić i
ukończyłem na 17-tym miejscu z czasem 2:14:55, potem Goeteborg Mistrzostwa
Świata, złapałem kontuzję stopy i w ogóle nie pojechałem. Więc Atlanta,
Helsinki, Goeteborg i Ateny to były jakieś takie moje cztery niepowodzenia na
Imprezach Mistrzowskich, a chciałem na nich powalczyć. U mnie to nigdy nie był
problem minimum, bo zawsze je miałem.
Skończyłeś karierę stosunkowo niedawno, w dwa lata po wygranym
maratonie Warszawskim, nie chciałeś już biegać?
Może tę karierę można było
jeszcze pociągnąć ale sporo różnych błędów popełniono. Brakowało tego
trenera, który byłby ze mną cały czas, trudno się tak cały czas samemu
prowadzić.
Jak to się stało, że w 1980 roku pojechałeś na maraton do Warszawy w
wielu 13 lat? Ktoś się cię dopingował do tego?
Nie. Wuefista mi kiedyś powiedział,
żebym przebiegł pętlę kilometrową w parku, pętlę przebiegłem, Wuefista mówi: „Gajdus,
ty dobry jesteś”. Słyszałem
jak się umawiali na wyjazd do Warszawy, ja nigdy w Warszawie nie byłem. No to
mówię, że też bym do Warszawy pojechał. Pochodziłem na treningi przez niecałe
dwa tygodnie, dali mi jakiś dres i trampki, i z tym Wuefistą biegłem. Ale czym
bliżej mety, on słabł, a ja maraton skończyłem w 3:20. Potem zawody, sztafety
szkolne, czułem, ze mi to dobrze wychodzi. Do nauki nie byłem taki chętny,
tyle, żeby zdać, bieganie mi lepiej wychodziło.
Masz trójkę dzieci, któreś z nich przejawia zainteresowanie sportem?
Młodsza córka biega, startuje już w zawodach przełajowych i radzi sobie
nieźle. Reszta rodziny, czyli żona, druga córka i syn nie biegają.
Skórcz, Grzegorz Gajdus z żoną i młodszą córką
Opowiedz jak doszło do pobicia przez Ciebie Rekordu Polski?
Jesienią 1999 roku doznałem
poważnej kontuzji, która wyłączyła mnie z całkowitego biegania na dwa lata. W
roku 2002 powróciłem do biegania. Po przepracowaniu 9 miesięcy treningowych
wystartowałem w maratonie Eindhoven i tam zająłem drugie miejsce z wynikiem
2:10. Po tym starcie wiedziałem, że jestem w stanie pobiec rekord Polski w
maratonie. Postanowiłem zrealizować przygotowanie na rekord w górach niskich w
Szklarskiej Porębie, bo w górach wysokich nie byłem ostatnie cztery lata, wiązało
się to z pewnym ryzykiem w przygotowaniach i nakładami finansowymi .
Po raz pierwszy poczułem niedosyt,
że nie ustanowiłem rekordu Polski w 1994 roku w maratonie londyńskim, uzyskałem
tam wynik 2,09,49 s., było to tylko 9 s. gorzej od rekordu Polski. Ostatni
kilometr odpuściłem sobie, bo nie interesował mnie czas, tylko miejsce, chciałem
być co najmniej w pierwszej trójce jak w roku 1993, ale widziałem, że nie mam już szans. Skończyło
się to na piątej lokacie. Po tym maratonie widziałem w sobie duży potencjał i
możliwość biegania na wynik w granicach 2:07. I że rekord Polski ustanowię w
następnym starcie maratońskim. Życie pokazało inaczej, pojawiły się problemy
zdrowotne, w niektórych maratonach warunki pogodowe nie sprzyjały uzyskaniu rekordowego wyniku,
wybieranie maratonów dla korzyści finansowych, a niekoniecznie na dobry czas. Co
sezon byłem na rekord, czasami było bardzo blisko i trwało to od 1992 r. do
2003 r. W końcu dopiero w 2003, w wieku 36 lat, ustanowiłem nowy rekord kraju, choć
w poprzednich latach byłem w dużo lepszej dyspozycji. Podczas mojej kariery
sportowej marzyły mi się medale na imprezach mistrzowskich, Igrzyskach
Olimpijskich i rekordy Polski. Dlatego czuję ogromna satysfakcję, iż udało mi
się zrealizować chociaż jedno z marzeń i spełniłem się jako zawodnik, że
ustanowiłem rekord Polski .
Eindhoven 1998
Jaka jest Twoja oficjalna funkcja wśród trenerów PZLA?
Płacą mi za osobo-dzień na obozie.
Jeśli PZLA nie będzie chciało nawiązać z moimi zawodnikami i ze mną jakiejś
stałej współpracy, to będę przygotowywał zawodników tylko do zawodów wojskowych,
to też są zawody na bardzo wysokim poziomie.
A do czego jest trener kadry maratończyków? Czy radzisz się go w jakichś
sytuacjach?
Nie ma takiej potrzeby. Przecież nie
ma zawodników na Igrzyskach, ma właściwie jednego zawodnika, swojego zawodnika,
swojego szwagra Rafała Wójcika (od niedawna Tomasz Kozłowski, trener kadry
maratończyków, trenuje także Radka Kłeczka i Artura Kozłowskiego – przyp.
Redakcji). Ja mam swoich zawodników.
Czy kiedy byliście razem na obozie w Albuquerque, Twoi zawodnicy
wykonywali jakiś trening razem z Rafałem?
Oni pojechali tam wcześniej, więc
Rafał był na trochę innym etapie. Nie można zawodnika, który jest w górach już
jakiś czas podłączyć pod ten sam program co zawodników, którzy właśnie
przyjechali. A mój plan się znacznie różnił. Zresztą ja nie chciałem ingerować
w plany innych zawodników. Była tam też Edyta Lewandowska, ale mogłem najwyżej zmierzyć
jej kwas mlekowy, podać picie na treningu ale nie ingerować w jej plan, miała
plan od Michała Bartoszaka, Mogę coś zawodnikowi sugerować, ale nawet jeśli
widzę, że zawodnik robi błąd, to nie chce go uświadamiać, bo potem trener może
mieć pretensje, czemu się wtrącam. Ale nie ukrywam, że z Rafałem były popełnione
szkolne błędy treningowe. Na przykład takie, że za wcześnie zjechał z gór,
cztery tygodnie przed startem w półmaratonie. Potem te błędy szkoleniowe się
mszczą, już można nie mieć okazji powtórzenia cyklu przygotowawczego, bo a to
kontuzja, a to jakieś inne sprawy, a lata płyną. Ja zawsze myślałem, że jestem w
stanie pobiec maraton w 2:06, ale nie pobiegłem, mimo że jak analizuję teraz
moje dzienniczki, to myślę, że byłem w stanie. Ale robiłem różne błędy szkoleniowe, byłem
sam, nikt mi nie pomagał.
Ilu jesteś w stanie na raz trenować zawodników?
Im będzie wyższy poziom, tym będę
musiał się bardziej ograniczyć. Może jakiegoś asystenta się dorobię w
przyszłości ? Jest pewien problem ze szkoleniem kobiet, bo to są jednak inne
prędkości, ale jakoś sobie radzę, układam im akcenty w inne dni. Można powiedzieć,
że ze szkoleniem chłopaków nie ma problemu, większy to połączyć szkolenie
chłopaków i dziewczyn.
A kto miałby być tym Twoim asystentem?
No może jacyś zawodnicy, którzy
kończą kariery. To chodzi też o to, aby taki asystent był w stanie panować nad
zawodnikami, był jakimś autorytetem, który by ich mobilizował, odpowiednio
nastawiał mentalnie.
Maraton w Dębnie 2008, Grzegorz podaje napoje prowadzącej grupce
A co w przyszłości? Arek ma 28 lat, Heniek 26? Nie myślałeś o jakimś
młodszym zawodniku?
Myślałem o tym. Teraz jest zresztą
taki podział w klubach wojskowych. Ja mam grupę wytrzymałościową w Grunwaldzie,
a w Śląsku Wrocław jest grupa średniaków. No i naszym celem są Wojskowe Mistrzostwa
Świata za trzy lata. A z młodych jest na przykład taki zawodnik Kamil Murzyn i
jeśli by był zainteresowany, to oczywiście chętnie go poprowadzę.
Obserwujesz ten Polski światek młodych zawodników?
Tak, od jesieni tak, nie ma
niestety zbyt wielu zawodników.
A dlaczego akurat Kamil Murzyn?
Nie ma może jakichś niesamowity
wyników, ale 14 minut na piątkę, 29 z małym hakiem na 10000 m. Wiem, że
wchodzenie w trening maratoński jest czasem robione zbyt późno. Ja bym chciał
wejść z nimi w szkolenie maratońskie dużo wcześniej, nawet żeby startowali jakiś jeden maraton w roku, a poza tym szykowali się do bieżni. Zawsze im
mówię, Panowie nie czekajcie, aż nie będziecie mieli progresji na bieżni, bo do
maratonu trzeba mieć zdrowie. Teraz maraton jest na takim poziomie że zawodnik dychę
w 28:30 musi biegać.
No to wielu takich zawodników nie ma, Marcin Chabowski może?
No tak, ale ma już teraz jakieś
problemu z kolanami, ja mu życzę, żeby zrobił to minimum olimpijskie na
przeszkodach, ale jeśli go nie uzyska, to szkoliłbym go do maratonu.
Czyli Marcin Chabowski też byłby dla Ciebie interesującym kandydatem ?
Ja podchodzę do tego w ten
sposób, że jeśli zawodnik będzie chciał, to mnie znajdzie, ale nie mogę
podchodzić do zawodników i proponować im czegoś, bo trenerzy będą mieli pretensje,
że kaperuję zawodników, zawodnik musi sam chcieć do mnie przyjść.
Ja jestem trenerem jednak
stosunkowo młodym, prowadzę zawodników dopiero od niecałych dwóch lat. Są też trenerzy,
którzy mają duże doświadczenie, ale myślę, że w porównaniu z moim, jeśli chodzi o
maraton, to jest mniejsze. I Ci trenerzy prowadzą swojego zawodnika, prowadzą, aż w końcu traci on lata,
pojawiają się kontuzje i nic z tego nie ma. Ja w tej chwili mam z kim pracować,
ale jeśli coś wyjdzie od jakichś innych zawodników, to zawsze możemy
porozmawiać.
Co myślisz o tym tak zwanym „zarzynaniu młodych zawodników”?
No właśnie to jest pewnie
przykład Chabowskiego, miał znakomite wyniki za juniora, ale te wszystkie
starty: hala, przełaje, biegi uliczne, senior często tego nie wytrzymuje, a co
innego młody zawodnik. Ale czym większy talent, tym mniej powinien startować,
skupić się na Mistrzostwach Polski lub Europy. Kiedy potem zawodnik przechodzi
do seniora, to jest już wyeksploatowany i kiedy przychodzi do maratonu, to się
sypie.
Przez wiele lat jeździłeś do Kenii – czego się tam nauczyłeś?
W 1993 roku pojechałem do Kenii,
na trening wysokogórski. I potem co roku w zimie tam jeździłem aż do 1999 roku.
Biegałem z Mosesem Tanui, Paulem Tergatem. Żeby ich zrozumieć, to trzeba tam być
kilka razy. W Kenii bieganie to sport narodowy. To jest cały proces, od młodego do
starszego. Oni ciągle biegają, dzieci, młodzież, potem kiedy taki zawodnik
staje się pełnoletni, idzie do jakiejś szkoły treningowej i tam trenuje już w
sposób bardziej usystematyzowany. Tam idą na to duże pieniądze i zawodnicy,
zwłaszcza Ci najlepsi, dużo zarabiają. W Kenii najbogatsi są: prezydent, rodzina
prezydenta i sportowcy
Ci ludzie, którzy kończą swoje
kariery, prowadzą szkoły, obozy, przekazują swoją wiedzę i doświadczenie
młodszym zawodnikom, Przecież tam jest mnóstwo rekordzistów czy mistrzów świata
i ich wiedza jest wykorzystywana. To jest skupienie w jednym miejscu ogromnego
doświadczenia, talentów, chęci.
Grzegorz i Moses Tanui, rok 1999 (foto: Dacid Monti)
Zazwyczaj mieszkałem u Mosesa
Tanui. Tam na trening wychodziło kilkadziesiąt osób. I jeśli to był bieg 30 km,
to wszyscy biegli razem, a jeśli ktoś nie wytrzymywał, siadał na pakę samochodu,
który jechał za nami. Gabriele Rosa, do którego grupy przyjeżdżałem, wprowadził
tam bardzo przemyślane programy treningowe. Co jakiś czas robią zawodnikom testy
i potem wysyłają ich na maraton czy na inne zawody na cały świat.
To Rosa jest trenerem czy managerem?
I tym, i tym, choć teraz managerką
zajmuje się raczej jego syn, Federico Rosa. Gabriele to jest człowiek, który we
Włoszech prowadził kilku maratończyków. To z wykształcenia lekarz, był przedtem
kierownikiem przychodzi sportowej, a zarazem czuje program treningowy. To on mnie właściwie nauczył zupełnie nowego podejścia
do treningu, do sportu, że nie tylko stoper i mierzenie wszystkiego, co się da. Jak miałem jakiś pierwszy obóz z nim, to on się
pyta: „-No co ty tak co chwilę te czasy mierzysz”. Bo ludzie w Kenii mają to
czucie organizmu, swobodę biegania i tego my też musimy się nauczyć. U nas przyszły
metody ze wschodu – z Rosji, te wszystkie zakresy. To było fajne, ale do pewnego
poziomu, w pewnym momencie inne kraje nas przeskoczyły i metodami treningowymi,
i wspomaganiem. To nasze przygotowanie, nasze spojrzenie na trening ogranicza
nas w wynikach sportowych.
Masz własne patenty treningowe, co zrobić, żeby zawodnik biegał lepiej,
przesunął się na poziom wyżej?
Każdy zawodnik ma jakiś
potencjał. Nie wszystko da się przeskoczyć. Ale ja wierzę, że jak przyjdzie do
mnie zawodnik, to ja jestem go w stanie o kilka minut przesunąć. Są zawodnicy,
który biegając 2:17, 2:15, potem znowu 2:16, 2:17 – takiego zawodnika jestem w
stanie zawsze przesunąć, na te 2:13, 2:12. Bo żeby biegać poniżej 2:10, to już
się trzeba trochę nakombinować i być utalentowanym. Ja jestem w stanie
przesunąć zawodnika od 3 do 5 minut. I chodzi też o to, żeby ten jakiś poziom
utrzymać, a nie zrobić raz wynik, a potem znowu biegać po 2:17. Ja zawsze byłem
w stanie utrzymać się w tym przedziale 2:09 – 2:11.
Tutaj chodzi o dostarczanie
organizmowi takich bodźców, które go posuwają do przodu. W pewnym momencie, jeśli
trening przestaje Ci służyć, musisz coś zmienić, cokolwiek, coś co wytrąci twój organizm z równowagi, nawet w zakresie żywienia.
Dlatego ja zawsze szukałem, eksperymentowałem, robiłem nawet głodówki. Kilka miesięcy
temu, w grudniu zeszłego roku pojechaliśmy z moimi zawodnikami nawet do takiego
sanatorium, gdzie chciałem żeby przejść przez czas turnusu na inne odżywianie,
tylko warzywami, sokami, owocami, dzienne spożycie kalorii nie przekraczało 800
kcal. Ale tylko ja wytrzymałem pełne dwa tygodnie – chłopaki chyba po 6 dni. To
było po to, aby organizm oczyścić z różnych toksyn, aby go pobudzić do innej
pracy.
Czy gdybyś wiedział, co Terrence Mahon robi z Ryann Hallem, myślisz, że
jakoś by Ci to pomogło, żeby Twoi zawodnicy też biegali 2:06?
Nie, myślę, że nie. Inni zawodnicy
też studiowali moje dzienniczki i nic im to nie dało, może ten Ryann Hall to po
prostu bardzo zdolny zawodnik o dużym potencjale? Takie kopiowanie nic nie
daje. Ja jak trenowałem w Kenii i we Włoszech, to jak wracałem to koledzy się
mnie pytali, co robiłem, dawałem im moje dzienniczki, ale nie wierzyli że wyniku
są z tego treningu. Bo oni by może nawet pobiegli na treningu mocniej, więcej,
ale im się to na starty nie przekładało.
W wywiadzie u nas
Henryk mówi, że nie biegają drugich zakresów. Jak u Ciebie wygląda zatem bieg
ciągły?
Nie stosuję takiego aptekarskiego podejścia, że zawodnik ma biec bieg
ciągły w konkretnym tempie. Mierzenie każdego kilometra, pilnowanie zakresów, jest
dla zawodnika dużym obciążeniem dla psychiki. Przeważnie biegacz stara się
biegać z taką szybkością, jaką zakłada trener
na danych kilometrach. I na ogół jest to za szybko albo za wolno, zawodnik za wszelką cenę trzyma
się szybkości choć dyspozycja dnia mu na to nie pozwala . Często inni zawodnicy
robią takie treningi na stadionie i tu dochodzi monotonia z powodu dużej ilości
okrążeń. Ja jestem zwolennikiem biegania wszystkich biegów ciągłych z
narastająca szybkością w terenie. Czyli jest to progresywnie BC1, BC2, BC3, moi
zawodnicy czasem biegają taki trening po 3:30, potem 3:20, kończą po 3:10.
Muszą nauczyć się czuć, na co bezpiecznie pozwala im własny organizm. Mają pewne
wytyczne dotyczące tętna, ale i muszą sami czuć, jak im się biegnie. Oczywiście
potem taki bieg ciągły analizujemy, jakie były prędkości. Właśnie tak jest w
Kenii. Ale takie formy treningowe
zawodnicy mogą realizować tylko po okresie zrealizowania programu
przygotowawczego do takiej formy treningu, później następuje pewna adaptacja , automatyzm
do każdego treningu. Po takich treningach zbieram od zawodnika informacje na
temat stanu poczucia, tętna maksymalnego i średniego na danym dystansie .
Jakie stosujesz mierniki intensywności treningu?
Nie jestem bardzo przywiązany do
pomiarów zakwaszenia. Oczywiście, mierzymy po jakichś trudniejszych treningach, raczej
żeby uzyskać potwierdzenie, że trening nie był za mocny. Ale przecież trening
maratoński to nie jest trening, w którym zakwaszenie dochodzi do dużych poziomów.
Jestem bardziej zwolennikiem pomiarów kinazy, dającej informację, jak trudny był
ten trening dla mięśni, jak postępuje regeneracja, niestety nie mamy takiego
urządzenia na obozach, a bardzo by się przydało. Robimy też czasami testy
wydolnościowe, pułapu tlenowego, vo2max żeby lepiej wiedzieć, w jakim stanie
jest zawodnik.
Czasami słyszałem zdanie na Twój temat, że ty jesteś człowiekiem, który jeździ z
całą apteka jakichś niesamowitych specyfików.
To na pewno od zawodników, którzy
próbowali poddać w wątpliwość mój poziom sportowy, „-Co ten Gajdus bierze, że
tak biega, bo przecież to na pewnie nie dzięki treningowi’. Takie rzeczy mogłeś
usłyszeć. Tylko potem Ci sami zawodnicy powtarzali moje treningi. A jeśli
zarzucali mi jakieś nielegalne wspomaganie, to niech pamiętają, że ja jeździłem
na maratony po całym świecie, tam gdzie kontrola dopingowa jest bardzo
dokładna, nie szukałem maratonów, gdzie kontroli dopingowej nie ma. A jak
jeździłem na obozy do Szklarskiej, to jak wracałem do pokoju, to widziałem, że ktoś
mi w rzeczach grzebał, pewnie byli ciekawi, co ja tam mam. Kiedyś nawet miałem jakieś witaminy i
zamazałem mazakiem „O, to wielka tajemnica jest”. I mieli potem może dylemat. Ale ktoś
logicznie myślący gdyby prześledził moją karierę od juniora, to by się
zorientował, że biegałem zawsze na dobrym poziomie, nie byłem człowiekiem
znikąd , który się nagle pojawił z takimi
wynikami. Ten rozwój wynikowy u mnie był bardzo naturalny. To samo w maratonie
– przez 10 lat biegałem poniżej 2:11 i naprawdę byłem kontrolowany, czy w
Londynie, czy Nowym Jorku, jeśli przybiegasz w pierwszej trójce, to zawsze Cię kontrolują.
W pewnym momencie byłem w pierwszej dziesiątce na świecie, nawet kontrola mi
kiedyś do domu przyjeżdżała. Po wpadce Niemczaka Japończycy potrafili mnie kontrolować
nawet dzień przed startem . Byłem na wielu kontrolach, a jeśli zawodnik biega na
wysokim poziomie, to jemu trudniej jest wziąć doping niż takiemu, który biega
słabiej, bo on jest ciągle kontrolowany.
Twoi zawodnicy są teraz w grupie, w której dyrektorem sportowym jest Artur Osman, zdyskwalifikowany w 2005 roku na dwa lata za doping, przeszkadza Ci to?
Nie, to jest biznes. Mam nadzieję, że Artur dobrze sie sprawdzi jako manager, życzę grupie wszystkiego najlepszego. Co innego, gdyby na przykład zwrócił się do mnie, żebym go prowadził. Ja wyznaję zasadę, że dyskwalifikacja powinna być dożywotnia. A poza tym zawodnik, który coś brał, na pewno nie będzie tak wierzył w trening jak zawodnik, który nie brał, w jego psychice pozostanie taka skaza, która, myślę, że jeśli coś nie będzie szło, zawsze będzie skłaniała go do myślenia o tym, że może by znowu spróbować.
Ja byłem w tej dobrej sytuacji,
że mój pierwszy maraton wygrałem z czasem w 2:12 w Carpi, do drugiego
trenowałem w Kenii i byłem trzeci w Londynie 2:11:06, widziałem, że góry mi
służą, potem był Nowy Jork – z kontuzją dziewiąte miejsce i czwarty maraton
2:09. I wiedziałem, że jeśli jestem w stanie przygotować się na 2:09 bez żadnego
wspomagania, to mi to nie jest potrzebne. A zawodnicy jeśli już od początku
kombinują, to potem są przekonani, że inaczej nie są w stanie do tego dojść. A
zawodnik, który raz doping weźmie, to potem go to korci. Nie wierzę w żadne
tłumaczenia zawodników, których przyłapują na jakimś dopingu, a oni się tłumaczą,
że a to zastrzyk, a to coś innego. Ale każdy chce biegać szybciej i dostawać
większe pieniądze, więc zawodnicy maja naturalny do tego ciąg.
Dziękuję za rozmowę i powodzenia dla całej waszej trójki.