Jeśli klikając w trzecią część z serii #MojeBiegowePoczątki sądzicie, że przeczytacie o tendencji wzrostowej, potreningowej euforii i o tym, że biega mi się tylko lepiej i lepiej, z coraz to większym zadowoleniem, to cóż, NIESPODZIANKA! Nie wszystko idzie gładko jak po maśle, tak, jakby się tego chciało. A w dodatku jeśli myślicie, że to tytułowe zdjęcie prezentuje rozkosz podczas rozciągania wśród palm, to też jesteście w błędzie, ale o tym później.
Wtorkowy trening, pierwszy w tym tygodniu, czyli standardowe 6km, był dowodem na to, że nie zawsze będzie po prostu ‘luźno’. Jeszcze zanim założyłam swoje najlepsze biegowe buty na świecie, czułam, że będzie wręcz przeciwnie. I tak było, w zasadzie od początku do końca. Pewnie znacie to uczucie, kiedy wychodzicie na kolejny trening z rzędu, jakoś bardzo się nie męczycie, a mimo to Wasze nogi ni stąd ni zowąd jakby same zwalniają i nie macie pojęcia, o co im chodzi. Patrzyłam tylko na cyferki i widziałam, jak tempo spada i spada… I wiecie, te niefajne myśli po prostu pojawiły się same – że to nie mój dzień, że jest słabo, że może po prostu lepiej się zatrzymać, wrócić do domu i nie robić z siebie biegowego pośmiewiska, że truchtam, człapię, a wyglądam co najmniej jakbym przebiegła jakiś Bieg Rzeźnika. To, co mnie zmotywowało, żeby jednak ten bieg dokończyć, to myśl, że z każdym kolejnym, postawionym, biegowym krokiem mam za sobą małe etapy tego przepoczwarzania się, o którym pisałam w drugiej części. Jako, że umiem sobie wyobrazić wiele rzeczy, a podczas biegania moja kreatywność jest w zenicie, to pasek ‘loading’ z miniaturą żółwia z moją głową nad nim, był dostateczną motywacją. Nie słyszałam do tej pory o takiej technice, ale a nuż może i u Was się sprawdzi – jak będzie Wam ciężej, wyobraźcie sobie siebie jako małego żółwia, który prze ile sił do przodu, żeby za chwilę stać się zającem. Sprawdzone, polecone.
Wyjaśnię Wam skąd tytuł i dlaczego na zdjęciach śmieję się do Was zza niezwykle zielonych kwiatków – odkąd zaczęłam biegać, staram się regularnie rozciągać i rolować. Czuję, że po prostu lepiej mi się biega, jak wieczorem poświęcę na to dosłownie pół godziny. Najlepszym dowodem dla mnie, że faktycznie tak jest, było to, jak kilka razy pominęłam i rolowanie i rozciąganie i następnego dnia (chociażby właśnie we wtorek) biegałam jak sztywniak i czułam się jak sztywniak. Ogólnie jestem sztywniakiem, ale bez tych wieczornych rytuałów jestem turbo sztywniakiem. To znaczy, do poziomu rozciągnięcia z czasów chodu, chwalenia się umiejętnością zrobienia szpagatu i wykonywania innych, dziwnych póz, brakuje mi naprawdę wiele. Bardzo wiele. A nie od dziś przecież wiadomo, że rolowanie i rozciąganie przynosi nawet nam, truchtaczom, same korzyści.
I tak, na początku mata i roler wieczorem wystarczą, szczególnie jeśli po treningu jesteście spragnieni posiłku i pierwsze co, to po wejściu do domu biegniecie do kuchni. I zaznaczam – nie ma co bać się rolowania – czasami boli, ale w tym przypadku, to dla Waszego dobra. A jeśli mogę, to mega polecam Wam roler, którego sama używam (legenda głosi, że przy zakupie z polecenia rolowanie boli mniej) – od Fitmedic. Po pierwsze dlatego, że firmę współprowadzi mój chłopak, a po drugie, że roler jest składany (!) i nie musicie tachać dodatkowej torby, żeby zabrać go ze sobą na trening, na stadion, czy kiedyś, na jakiś tam, maraton w Dębnie.
Już w środę nie mogłam doczekać się czwartkowego biegania, a to za sprawą nowego zegarka. Wiecie, nowy zegarek, nowa ja, a że kosztował połowę minimalnej, to w ogóle sam powinien biegać… No ale nie biegał. Co więcej, na początku wskazywał, jakbym ja też za bardzo nie biegała, a co najwyżej spacerowała. Patrząc na to tempo, tętno skoczyło mi samo: „To ja tak wolno biegam?” – sądziłam, że w końcu zegarek pokazuje czas lepiej, niż aplikacja, więc już pogodziłam się z tym, że jestem ślimakiem i do niczego się nie nadaję. No, a potem zobaczyłam, że dystans wskazuje mi w milach. Kurtyna.
To był trening 2km + 8x1min/1min + 2km, zdecydowanie ciekawszy, niż zwykłe rozbiegania. Pomiary zegarka wskazały jednak, że podczas całości miałam stosunkowo wysokie tętno, więc kołcz Artur postanowił, że dłużej będziemy wprowadzać się w trening. Nie bierzemy jednak też tego tętna za pewnik, jako, że jest mierzone z nadgarstka. Jeśli czytaliście nowy artykuł na bieganie.pl to wiecie, że nie jest to najwiarygodniejsza metoda mierzenia tętna. Więc jeśli już macie podobny sprzęt, to nie panikujcie, jak zegarek wskaże Wam zbyt wysokie tętno. A jeśli nie macie, to też nie oznacza, że musicie go mieć.
Sobotnie 6km do połowy też nie było przyjemne. Walcząc z uczuciem dyskomfortu, tym, że nie mogłam złapać jakiegokolwiek rytmu pomyślałam, że w sumie biegam już niecałe trzy tygodnie. Wcześniej, to właśnie po takim czasie odpuszczałam, po czym robiłam sobie dwumiesięczną przerwę. Czyżby wtedy też pojawiały się pierwsze trudności i na tym się zatrzymywałam? Możliwe. Dlatego postanowiłam, że ‘przemęczę’ się przez tę granicę biegania i niebiegania. Wierzcie bądź nie, ale przyspieszyłam i skończyłam ten trening z satysfakcją.
A dzisiejszy trening, również 6km wraz z rytmami, to już w ogóle była sama przyjemność, jako, robiłam go towarzystwie koleżanki, chodziarki, z którą wspólnie przemierzałam swego czasu 14-16 kilometrowe trasy na obozach w Spale. Normalnie publiczność na trasie dębiała, jak widziała, że jedna biegnie, druga idzie i robią to w tym samym tempie. Ale nie przeszkadzało mi to, a wręcz przeciwnie. Umówiłyśmy się, że niedługo to ona będzie mnie gonić.
Podsumowując, trzymajcie się sztywno, ale sztywni nie bądźcie. I nie zniechęcajcie się, jeśli zaczęło Wam się robić ciężko. Pamiętajcie, że każdy truchtacz musi mieć w sobie trochę bezwstydu, żeby, gdy jest ciężko, szurać butami nawet na lekkich treningach i się tego po prostu nie wstydzić. A, no i pamiętajcie o mojej technice wyobrażania sobie siebie jako niedającego za wygraną żółwia! Koniecznie dajcie znać, czy się sprawdziła.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.