Jeśli zaczęliście wtedy, kiedy ja i nie zniechęcił Was ani deszcz, ani pierwsze kryzysy, to jesteście już po dwóch miesiącach regularnego biegania. Najpewniej jesteście też już w zupełnie innym punkcie Waszych możliwości truchtacza i chwała Wam za to! Jeśli jednak do tej pory coś Was hamowało, powstrzymywało, czy też zwyczajnie nie chciało Wam się zacząć: spróbujcie, a gwarantuję, że za dwa miesiące będziecie biegać tak, jak teraz sobie nawet nie wyobrażacie.
Piszę, że tak będzie, bo sama tak mam. Po dwóch miesiącach prędkość na biegach ciągłych utrzymuję średnio o niecałą minutę szybszą, niż wtedy, kiedy wychodziłam truchtać ze słowem ‘kanapowiec’ wypisanym na czole. Co prawda wciąż nie jest to tempo godne najwyższych laurów, ale przyzwoite, które sprawia, że czuję, że biegnę, a nie rozpaczliwie się czołgam.
Myśląc o tym, co najlepiej wyszło mi podczas tych dwóch miesięcy, to: podejście do biegania z głową. Ani razu nie naciskałam na siłę, nie skupiałam się na szybkości, nie dawałam się ponieść endorfinom robiąc dodatkowy trening czy pokonując więcej kilometrów niż zakładał plan ‘bo tak mi się zachciało’. Skupiłam się na tym, żeby czerpać z tego wszystkiego przyjemność i czuć ‘luz’. Te regularne dwa miesiące biegania to chyba pierwszy tak długi czas regularnej aktywności odkąd skończyłam trenować chód. Z pewnością poza rozsądnym planem kołcza Artura, jest to też zasługa tego, że przez cały ten czas miałam nad sobą ogromną pomoc znajomej z czasów trenowania, dziś trenerki personalnej, która dbała zarówno o moją dietę, podstawową suplementację jak i ćwiczenia wzmacniające, dzięki czemu z tygodnia na tydzień czułam się po prostu lepiej – Gosi Grzelak. Prawdą jest, że dopiero teraz zacznie się jakiekolwiek biegowe podkręcanie, ale myślę, że warto zaznaczyć, że… Ani razu przez ten czas nie pomyślałam, że nie mam ochoty biegać.
Choć… Niewiele brakowało, bym tak pomyślała podczas wtorkowego treningu, kiedy przy ponad 25 stopniach w słońcu na bieganie wybrałam się w długich, czarnych legginsach! Po kilku pierwszych kilometrach miałam już w nosie to, czy mam piękne, biegowe nogi, czy nie. Na szczęście, zabrałam ze sobą wodę, a po 5km czekał mnie element biegowy 10x100m (50m skip A, 50m podbieg) w lesie, więc mogłam odetchnąć, przypominając sobie jednocześnie, jak w ogóle wygląda skip A. I choć najbliższy tydzień zapowiada się znów bardziej deszczowo, niż słonecznie, to pamiętajcie, że w upalne dni woda, krótkie spodenki, cień, ranek lub wieczór będą Wam sprzyjać zdecydowanie bardziej niż południe i czarne legginsy. Zresztą, więcej rzeczy, które musicie wiedzieć o tym jak biegać w upale możecie przeczytać tu.
W czwartek byłam już mądrzejsza i na 8km z narastającym tempem wyszłam już w krótkich spodenkach. I był to zdecydowanie najbardziej satysfakcjonujący trening od początku początków jako, że trochę wypluwając pod koniec płuca, dałam radę utrzymać wyższe tempo, ciągle przyspieszając, kończąc tempem stosunkowo szybkim. Ale wiecie jak jest… Będziecie zadowoleni, zrobicie jakiś fajny progres dla siebie i będziecie z tego skromnie dumni, a pojawi się taki Naczelny Szafiarz, udający influencera, który stwierdzi, że ooooo, co to za czasy kiedy on to 8km robił, teraz to 20, 30 lekkiego rozbieganka i podsumuje nas, że teraz to jeszcze żadne bieganie. No cóż, zdarzą się i tacy ‘śmieszkowi’ biegacze. Radzę jednak nie dawać się pozbawiać dumy z własnych, małych progresów. Tych natchnionych skwitujcie słowami: ‘no i fajnie’, a sami w głowie przyznajcie sobie medal za to, że zrobiliście kolejny trening i fajną robotę. Ja bym przyznała medal każdemu, kto zaczynając biegać wychodzi i robi te 3km wokół bloku. A ważniejsze od tego, komu ja przyznałabym medal jest to, byście czuli się ze swoim bieganiem na tyle luźno, by właśnie po każdym biegu, nawet tym nie do końca udanym, także być w stanie sobie taki medal przyznać. Jeśli nauczycie się celebrować własne, małe sukcesy, możecie mieć pewność, że progres będzie następował szybciej, niż Wam się wydaje.
W poprzedniej części pisałam, że muszę zadbać o zdrowie, zrobić podstawowe badania – melduję wykonanie zadania! Co prawda ze względu na to, że poza podstawową morfologią, żelazem i ferrytyną zdecydowałam się na pakiet tarczycowy, na wyniki wciąż czekam, ale jest to dobra okazja, żeby nadmienić, że jeśli nadal nie zrobiliście badań od początku biegania, to wciąż jest czas, by koniecznie takie badania zrobić.
Podczas sobotnich 7km nogi chyba czuły prędkość, z jaką kończyłam czwartkowy trening. To znaczy – zaczęłam trochę za szybko. A jak mówi słynne porzekadło: liczy się jak kończysz. No, a ja skończyłam owszem, tym samym tempem jakim zaczęłam, ale kosztowało mnie to chyba jednak trochę za dużo uderzeń serduszka, jak na ciągły bieg. W każdym razie, to kolejna cenna lekcja: pamiętać, by czując z początku power, po prostu trochę zwolnić, żeby potem cały bieg skończyć szybszym tempem.
Niedziela, wieczór, lekki deszcz i zabawa biegowa 3km + 12x1min/1min + 2km, była fajnym treningiem, który zdecydowałam się pokonać bez zatrzymania, a przerwy między minutówkami zrobić w truchcie. Najpewniej była to kwestia inspiracji po przeczytaniu tekstu kołcza Artura o takim właśnie rodzaju treningów. Zanim się obejrzałam, kończyłam z 8,94km na zegarku i… Najpewniej już tego doświadczyliście… Widząc, że brakuje mi te kilkadziesiąt metrów do okrągłej dziewiątki nie mogłam odpuścić zakręcenia się pod klatką z dziesięć razy, żeby tylko zobaczyć piękne, okrągłe, równe 9. Co prawda, zapewne większą desperację czułabym dążąc do okrągłej 10tki, ale co się odwlecze to nie uciecze. Już powiedziałam kołczowi, że czekam na pierwsze 10km, na co doczekałam się odpowiedzi, że owszem, będziemy dokładać kilometry i obserwować, jak mój organizm zareaguje na większą ilość kilometrów.
Generalnie rzecz biorąc, moje prędkości na treningach wciąż nie świadczą o tym, że jestem super biegaczem, ale ostatnio przeczytałam, że jeśli biegasz, nieważne czy długo, czy szybko, to już jesteś biegaczem. Być może więc poza tym, że jednocześnie możemy nazywać się żółwiami, kanapowcami, truchtaczami, jesteśmy też od samego początku po prostu biegaczami. I nie musimy dążyć do żadnej niewidzialnej granicy, żeby ten honorowy tytuł osiągnąć. A więc:
Drodzy biegacze – w świńskim truchcie, żółwim tempie – do zobaczenia na trasie.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.