Redakcja Bieganie.pl
Tomek Walerowicz, to czwarty zawodnik ostatnich Mistrzostw Świata na 100km w Hiszpanii >>>. Poprosiliśmy go o opisanie tego jak z jego punktu widzenia wyglądały Mistrzostwa Świata na 100km i przygotowania do nich. Śródtytuły pochodzą od Redakcji. Zapraszamy do ciekawej lektury.
Maj 2016. Chłonąc po wygranej w Wings for Life World Run Poznań, postanowiłem postawić przed sobą jeszcze jeden cel biegowy na ten rok. Tym celem stał się start w 29. Mistrzostwach Świata w biegu na 100km, odbywających się w tym roku w hiszpańskim Los Alcazares.
Dlaczego akurat Mistrzostwa Świata? Głownie z dwóch powodów. Po pierwsze start w imprezie tej rangi był dla mnie spełnieniem dziecięcych marzeń. Po drugie wiedziałem, iż w tym momencie, ze względów zawodowych, będąc w życiowej formie muszę na około dwa miesiące rozstać się z bieganiem.
W takim momencie potrzebowałem silnego bodźca, który zmobilizuje mnie do trudnego powrotu na ścieżki regularnego biegania. Poza tym przez wspomniane plany zawodowe straciłem w tym roku wakacyjny urlop, więc patrząc na miejsce rozgrywania mistrzostw, również i to mogłem rodzinie wynagrodzić.
Od początku czerwca byłem odpowiedzialny za uruchomienie nowego zakładu produkcyjnego wartego około 90 mln zł. Od powodzenia tej inwestycji zależało bardzo wiele, była ona moją pierwszą, realizowaną całkowicie samodzielnie od początku do końca. Inwestorzy obdarzyli mnie dużym zaufaniem, powierzyli swoje pieniądze pozwalając mi całkowicie decydować kształcie inwestycji. Nie mogłem w tym momencie zawieść ich zaufania i kosztem rodziny i swojej biegowej pasji podporządkowałem się całkowicie tej sprawie.
W międzyczasie okazało się, że moja ukochana Żona Ania jest w ciąży. Ze szczęścia mało co nie odleciałem. W tym momencie postanowiłem jednak, iż podczas uruchomienia nowego zakładu nie będę mieszkał w delegacji, ale dojeżdżał z domu, co wiązało się z pokonywaniem sześciu tysięcy kilometrów samochodem miesięcznie. Biorąc pod uwagę, iż w pracy przebywałem od 12-tu do 16-tu godzin dziennie, doliczając czas potrzebny na dojazdy, w domu i tak byłem tylko kilka godzin, ale przynajmniej żona była spokojniejsza.
Uruchomienie okazało się sukcesem. Szefowie nie tylko nie stracili do mnie zaufania, ale z tego co dali mi odczuć słownie i finansowo, raczej je powiększyli. W połowie sierpnia sytuacja w firmie zaczęła się stabilizować, moi pracownicy usamodzielniać, więc postanowiłem wrócić do treningów.
Wcześniej starałem się głównie w niedzielę wyjść na około godzinne rozbieganie, aby podtrzymać pamięć mięśniową. Byłem tak wyczerpany pracą, że mimo prób na więcej nie miałem siły. Początki były trudne, ale nie ma co się dziwić, gdyż przytyłem z 66 kg do 71 kg. Przy wzroście 1,71 m jest to naprawdę dużo, szczególnie kiedy jest ciepło.
Przez pierwszy miesiąc robiłem głównie rozbiegania i przebieżki starając się raz w tygodniu zrobić coś dłuższego i jakiś element siły biegowej. Byłem strasznie nieregularny i każdego dnia czułem się inaczej. Miałem treningi od zaskakująco dobrych do tragicznych. W sierpniu poproszono mnie o ”zającowanie” na 1:30 w Półmaratonie PWZ Błonie-Borzęcin Duży. Nie mogłem im odmówić, gdyż klub LKS Olymp Błonie pomógł mi w załatwieniu licencji PZLA niezbędnej do startu w Hiszpanii i chciałem się w ten sposób im odwdzięczyć. Ten bieg pokazał mi, ile jeszcze pracy przede mną. .
Od września dołożyłem bieg ciągły w tempie maratońskim i z każdym tygodniem mój trening wyglądało lepiej. Początkowo zrezygnowałem ze wszystkich wcześniej planowanych startów kontrolnych, głównie z obawy na formę. Widząc jednak, że jest z nią coraz lepiej postanowiłem przed Hiszpanią pobiec dwa razy po 10 km oraz jeden maraton. Przełomowy moment w moich przygotowaniach nastąpił w drugim tygodniu października. Pierwszy raz od wznowienia treningów nastąpił wyraźny spadek dyspozycji. W czwartek ledwo wymęczyłem 16,8 km TM po 3:37/km, czyli wyraźnie wolniej niż w ubiegłych tygodniach. Bardzo mnie to zdenerwowało. Zrobiłem solankę przypominając sobie, że odnowa też jest potrzebna w treningu i kolejne dwie noce naprawdę się wyspałem.
Rano w niedzielę założyłem buty startowe i postanowiłem jeszcze raz wykonać ten sam trening. Ku mojemu zaskoczeniu przebiegłem ten sam trening, w tym samym miejscu po 3:25! Nigdy w życiu tak szybko go nie pobiegłem. Nawet w życiowej formie na wiosnę biegałem go wolniej. W tym momencie wiedziałem, że stać mnie jeszcze na poprawę życiówek, przynajmniej na setkę i w maratonie.
Tydzień później pobiegłem w Skrwilnie w XXI Biegu Niepodległości. Nie liczyłem na połamanie 33 minut. Sądziłem, że nie robiąc szybszych akcentów i przy silnym, zimnym wietrze, nie stać mnie na szybsze bieganie. Pierwsze dwa kilometry pobiegłem wolniej niż po 3:20, ale nagle coś się odblokowało i kolejne wychodziły po ok. 3:16. Finalnie zająłem w biegu II miejsce przegrywając tyko z Krzysztofem Gosiewskim. Po biegu zrobiłem jeszcze 10 km schłodzenia.
Po tym starcie upewniłem się w przekonaniu, że stać mnie na poprawę życiówki w maratonie. Niestety pojawiły się schody. W nowym regulaminie organizatora Toruń Maratonu, zmieniono pierwotne plany i bieg towarzyszący na 10 km puszczono nie razem, a 5 minut przed maratonem. Próbowałem im ten pomysł wybić z głowy, ale nie było z kim rozmawiać. Moje argumenty zostały po prostu olane. Piszę olane, gdyż forma dyskusji z organizatorami na ten temat była delikatnie mówiąc niegrzeczna i dowiedli oni swojego nieprofesjonalizmu. Uznali, że jest to mój problem, że zaraz po starcie zamiast stabilizować organizm na pierwszych kilometrach będę musiał przeciskać się przez kilkuset biegaczy. Trasa wiodła głównie ścieżkami rowerowymi, więc był to prawdziwy slalom gigant z kilkoma zderzeniami i z dwoma zatrzymaniami do zera w okolicy 10 km.
Meta biegu na 10 km była zlokalizowana na ścieżce rowerowej, tej samej którą dalej biegli maratończycy. Myślę, iż nie muszę więcej nic tu wyjaśniać, gdyż każdy wie, co się dzieje zaraz za metą biegu. Początek biegu okazał się najwolniejszy, a mimo to miałem tu najwyższe tętno. Później droga zrobiła się pusta, rozluźniłem się i postanowiłem swobodnie dobiec do końca w jak najszybszym, ale komfortowym tempie. Ostatnią dychę przebiegłem dokładnie w 33:46 min. i wyszedł mi niezły negative split (I – 1:13:20, II – 1:12:28). Dodatkowo okazało się, iż o 1 sekundę poprawiłem rekord życiowy biegnąc całość sam i z przygodami. Drugi na mecie Alek Krzempek pojawił się za mną po ponad 14 minutach. Wcześniej na metę przybiegł jeszcze jeden zawodnik, ale jak się potem okazało wystartował 5 minut wcześniej razem z biegiem na dychę. Zresztą takich cwaniaków było tego dnia więcej. Wówczas organizatorzy dopiero zrozumieli moje argumenty, ale było już za późno. Długo nie można było ustalić kto powinien stanąć ze mną na podium. Szkoda mi zawodników, bo na pewno nie było to dla nich przyjemne. Zepsuto im jedne z najszczęśliwszych momentów w ich biegowych karierach, jakim jest maratońskie podium.
Ostatnim sprawdzianem był bieg na 10 km 11 listopada w ramach Ostrowickich Biegów Niepodległości. Był to mój pierwszy start od 16 lat w rodzinnym mieście. Nie liczyłem znowu na połamanie 33 minut, bo czułem się bardziej „zamulony” niż przed Skrwilnem. Po pierwszym kilometrze, po 3:08 i to pod górkę wiedziałem, że będzie dobrze. Jednak to „zamulenie” wykonywanymi pod setkę treningami zmusiło mnie do zwolnienia na kolejnych kilometrach do tempa ok. 3:19 min. Na ostatnim kilometrze postanowiłem, niestety nieudanie, powalczyć o 4 miejsce. Ruszyłem na maxa i przebiegłem go w 2:52 min. Był to ten sam kilometr co pierwszy, więc tym razem było z górki, ale i tak uznałem to za super prognostyk. Na mecie zająłem ostatecznie 5 miejsce, osiągając wynik 32:31. Zaraz po biegu pobiegłem z moim najlepszym przyjacielem z dzieciństwa Danielem Wosikiem (tak, z tym znakomitym biegaczem górskim!!!) na kilkunastokilometrowe rozbieganie.
We wtorek 22 listopada wyruszyłem w drogę do Hiszpanii. Najpierw podróż z domu na lotnisko w Modlinie. Później lot do Alicante i na koniec 90 km samochodem do Los Alcazares. Jadąc taksówką zastanawiałem się dlaczego wszyscy tak ekscytują się tą Hiszpanią. Góry z daleka ładne, ale z bliska już niezbyt. Dookoła tylko piasek, wysuszona roślinność i odkrywkowe kopalnie soli. Pobocza i podwórka niezbyt zadbane. Zdanie zmieniłem, kiedy dojechałem na miejsce. Pierwszy spacer po mieście i przede wszystkim po promenadzie nad zatoką, po której m.in. biegła trasa setki, zmieniły moje zdanie. Piękno okolicy i mentalność mieszkających tam ludzi po prostu mnie zachwyciły. Zresztą nie tylko mnie, gdyż moja rodzinka miała podobne „banany” na buzi jak ja.
Oprócz Nas w tym samym momencie do Los Alcazares przyjechał także Jacek Będkowski, więc miałem z kim śmigać po promenadzie. Były to dla Jacka najszybsze rozbiegania w życiu, ale patrząc na to, że poprawił życiówkę o ponad 17 minut, raczej wyszło mu to na dobre. Po treningu śniadanko, a potem spacery po okolicy. Po spacerach wizyta w jacuzzi i obiadokolacja. Schemat dnia do niedzieli był niezmienny. Może te długie spacery były niezbyt mądre w perspektywie samego startu, ale dzięki takiemu podejściu zupełnie nie myślałem o starcie. Mocno odpocząłem psychicznie. Od dawna nie czułem się tak swobodnie.
Z tego błogiego stanu na chwilę wyciągnęło mnie uroczyste otwarcie imprezy, gdzie wszyscy uczestnicy przeszli w paradzie w narodowych strojach reprezentacyjnych po głównym deptaku miasta. Zakładając pierwszy raz w życiu dres z orzełkiem na piersi poczułem się naprawdę wyjątkowo, dużo lżejszy niż te moje 67 kg. Później udałem się do hotelu, aby przygotować strój, odżywki i strategię na bieg. Z wyliczeń wyszło mi, że stać mnie na bieg w granicach 3:52-4:06 min/km. Przy tych prędkościach czułem się na tyle komfortowo, aby przebiec setkę. Teraz pozostała kwestia dyspozycji dnia i pogody, decydująca, bliżej której granicy z tego przedziału się znajdę.
Kiedy rano wstałem, przeanalizowałem samopoczucie oraz prognozę pogody i powiedziałem Żonie, że stać mnie dziś na wynik w granicy 6:37. W tym tempie zrobiłem ostatni trening w Hiszpanii i uznałem je za wystarczająco komfortowe. Od Maratonu Warszawskiego z 2014r. przed biegiem zapisuję na kartce czas jaki osiągnę i na razie mylę się niezbyt dużo. Może jest to kwestia znajomości organizmu, może polowania na wynik, może postawienia sobie realnych do osiągnięcia celów.
Ustaliliśmy także plan serwisu. Kilka dni przed biegiem Adam Klein z Bieganie.pl przekonał mnie, abym tym razem potraktował tę sprawę poważnie, gdyż nie można setki biegać na 3 żelach, czyli tak jak to do tej pory robiłem. Ze sobą do paska przy spodenkach przyczepiłem 6 żeli, natomiast Żona miała dojść na trasę około 60km i podać mi 3kolejne. Poprosiłem także o przygotowanie coli, gdyż rok wcześniej w Kaliszu uratowała mi końcówkę biegu. Nie chciałem rodzinki od razu zrywać z łóżka tym bardziej, że Ania jest w 7 miesiącu ciąży, a początek biegu jest z reguły nudny. Wolałem, aby się wyspali, zjedli śniadanie i przyszli na trasę biegu trwającego podobnie jak maraton.
Z hotelu do startu miałem tylko trzysta metrów. Krótki spacerek, zdjęcie dresów i około godziny 6:30 udaliśmy się razem z Jackiem Będkowski i Tomkiem Klimasem do strefy startowej. Przed startem ustaliliśmy także, że wszyscy biegniemy tak, aby dobiec do mety, gdyż tylko w tej sytuacji będziemy sklasyfikowani drużynowo. Jeszcze wspólne uściski rąk, krótkie „Powodzenia!” i punktualnie o 7:00 rozpoczęliśmy naszą rywalizację.
Pierwszy kilometr, wszyscy razem mnie więcej w 3:59 min/km. Po około 1200 m minął mnie Giorgio Calcaterra. Dużą grupą biegliśmy do około 3 kilometra, ale gdy prędkości zaczęły dochodzić do około 3:50 min/km postanowiłem odpuścić. Czułem się komfortowo, ale w setce trzeba być czujnym do ostatnich kilometrów. Zwolniłem do około 3:55 min/km i wokół mnie uformowała się spora grupa zawodników chcących biec w tym tempie.
Ku mojemu zaskoczeniu był w niej także Jonas Buud, czyli aktualny mistrz świata. Jego obecność była moim zdaniem jednym z kluczy do mojego dalszego sukcesu. Pierwsze 20 km odbywały się w idealnych warunkach, czyli małej wilgotności, temperaturze 12-14st.C i przy braku wiatru. Cały czas korciło mnie, aby przyśpieszyć ale patrząc, że Jonas tego nie robi wracałem do swojego miejsca w szeregu. Pierwszą dychę pokonaliśmy w 39:06 min., drugą 39:12 min. Po każdej z pętli zgodnie z planem jadłem jeden żel, a na punktach z wodą moczyłem usta i głowę.
Ciekawiej było za to na trzeciej pętli, którą tego dnia pobiegłem najszybciej, bo w 38:59 min. Na około 22 km w pobliżu punktu z wodą wywróciłem się podczas zderzenia z jednym ze Szwedów. Kostka, której wszyscy się obawiali, a której znaczenie sam lekceważyłem, dała mi lekcję pokory. Kiedy jest sucha, to dużej różnicy podczas biegu na niej nie odczuwałem, ale kiedy było mokro robiła się bardzo śliska. W trakcie upadku mocno zbiłem prawe biodro, ale dość szybko się podniosłem i już po kilkuset metrach dogoniłem swoją grupę.
I tu kolejne zaskoczenie. Na tej samej nodze od kilku dni dokuczał mi dziwny ból łydki, skorelowany z dziwnym jej napięciem. Nie mogłem tego, ani rozluźnić, ani rozmasować, a tu nagle upadek spowodował, że ból znikł. Początkowo myślałem, że po prostu biodro boli bardziej, ale nawet dziś z łydką jest wszystko w porządku.
Około 25 km, kiedy zakończył się piękny wschód słońca i zaczęła podnosić się temperatura zauważyłem, iż Buud zaczyna słabnąć. Zaczął chować się w środku stawki, głośno oddychać i dość mocno się pocić. W tym momencie zrozumiałem, że nie będzie się liczyć w walce o wysokie lokaty. Kolejne dwa okrążenia zrobiliśmy równo po 39:19 min i okazało się że w międzyczasie grupa mocno stopniała a z trasy zszedł faworyt Jonas Buud. Do przodu z Naszej grupki wyrwał Szwed, a ja biegłem dalej z Norwegiem i późniejszym brązowym medalistą Amerykaninem Patrickiem Reaganem. Chwilę później wyprzedził nas biegnący do tej pory cały czas za nami Australijczyk.
Półmetek minęliśmy w 3:15:55. Było już dość ciepło, zaczęły się u mnie pojawiać pierwsze oznaki zmęczenia, więc na tym okrążeniu uznałem, iż dalsze trzymanie się chłopaków może się dla mnie źle skończyć. Kolejną dychę przebiegłem sam w 39:32. W tym momencie stawka była już bardzo mocno rozciągnięta i wymieszana ze zdublowanymi zawodnikami. Ciężko było się połapać, na którym miejscu się biegnie. Na mecie był niby telebim, ale po pierwsze mały, po drugie nie pokazywał na którym miejscu jesteśmy.
Po pierwszych kółkach zajmowałem miejsce na początku trzeciej dziesiątki, więc teraz przypuszczałam, że biegnę mniej więcej na 15-18 pozycji. Po 60 km dostrzegłem na punkcie serwisowym żonę i syna. Zapytali czy coś potrzebuję, ale z radości wziąłem tylko buziaka i piątkę od syna i pobiegłem dalej. Biegnąc samemu ciężko było już trzymać tempo poniżej 4min./km, więc kolejną pętlę przebiegłem w 40:31 min. Dodatkowo z euforii jaka towarzyszyła mi po zobaczeniu rodzinki zapomniałem na tej pętli zjeść żel.
Na kolejnej pętli wziąłem od żony butelkę z colą, gdyż planowany wcześniej żel miałem oszczędzony. Podejrzewam, że właśnie z tego powodu przebiegłem tą pętlę najwolniej do 40:46. A warto powiedzieć, że ostatnią dwójkę z tej pętli przebiegłem w 8:01 min, kiedy zaległy żel i cola zaczęły działać. Na tej pętli doszło także do załamania pogody, gdyż około 74 km rozpoczęła się burza z całkiem niezłymi grzmotami.
Kałuże w niektórych miejscach były powyżej kostki. Najciekawsza w tej sytuacji była dla mnie reakcja osób biesiadujących w przyległych do trasy lokalach. Po każdym grzmocie burzy rozlegały się głośne okrzyki: „Ole!!!”(brawo).
W tym momencie odblokowałem się i przestałem zwalniać. Kolejne okrążenie przebiegłem w 40:29 min, odrabiając stratę do kilku zawodników, w tym do wcześniej wspomnianego Australijczyka i Szweda i kilku faworyzowanych zawodników z RPA, łącznie z tegorocznym zwycięzcą Comrades Marathon Davidem Gatebe.
10 km przed metą
Byłem przekonany, że jestem mniej więcej na 12 miejscu. Wbiegając na ostatnią pętlę chwyciłem od Żony żel i butelkę z colą. Żel schowałem do spodenek, niestety w kadrowych nie ma kieszonki, a colę wypiłem na 91 km. Ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem, że niedaleko przede mną biegnie Geoff Burns, czyli lider tegorocznych list światowych z życiówką 6:30. Wyprzedziłem go na około 93 km i wówczas ujrzałem jednego ze swoich biegowych idoli Giorgio Calcaterrę. Mistrza wyprzedziłem kilometr później.
Na 97 km wyprzedziłem faworyzowanego zawodnika gospodarzy Jose Antonio Requejo i chwilę później jeden z hiszpańskich organizatorów krzyknął mi, abym walczył do końca, gdyż biegnę na czwartym miejscu. Pomyślałem, że musiałem go źle zrozumieć. Przecież nie mogłem aż tylu wyprzedzić. Może jestem w dziesiątce, ale raczej nie wyżej. Ale on krzyczy znowu to samo. Ja pytam czternasty, a on nie! Czwarty.
Popatrzyłem przed siebie Patricka nie było już widać, więc z radością na ustach dobiegłem do mety 101 sekund za medalem. Ostatnia dycha wyszła w 40:11 min.
Za metą wpadłem znowu na tego samego Hiszpana, który wyściskał mnie ze szczęścia. Mówił mi, że kibicował mi od połowy wyścigu. Zakładał się z kolegami, że dobiegnę wysoko w chwili gdy oni mówili mu, że nie mam szans i muszę osłabnąć. Szkoda, że nie podawał mi miejsc kilka pętli wcześniej, ale nie ma co narzekać, tylko trzeba się cieszyć z tego, co osiągnąłem. Zresztą czy to tak naprawdę rola hiszpańskiego, czy polskiego działacza? Patrick tego dnia był bardzo mocny, zdeterminowany i przygotowany taktycznie, więc wygrał lepszy.
Chwilę później w pobliżu strefy mety przecisnęła się moja Żona z Synem. Wpadłem szczęśliwy w ich ramiona. Nie mogłem uwierzyć, że jestem czwartym zawodnikiem Mistrzostw Świata. Po cichu liczyłem na miejsce w pierwszej dziesiątce. A tu takie zaskoczenie. W moim przypadku nie sprawdza się stwierdzenie, że czwarte miejsce jest najbardziej nie lubianym przez zawodników. Ja jestem bardzo szczęśliwy, bo jest to największy sukces w mojej dotychczasowej biegowej przygodzie!!! Za metą poczekałem jeszcze na Giorgio Calcaterrę, by zrobić sobie wspólne zdjęcie z mistrzem.
Po biegu udałem się do hotelu, zjadłem lekki posiłek, wypiłem regionalne piwko i udałem się do jacuzzi. Tam spotkał mnie jeden z zawodników startujący tego dnia w biegu otwartym na 50 km. Ku mojemu zaskoczeniu rozpoznał mnie i od razu zapytał, czy przypadkiem nie jestem „Tomas” z Polski, który był w czołówce mistrzostw świata. Poprosił o wspólną fotkę i podczas wylegiwania się w wodzie wymieniliśmy się swoimi przeżyciami z biegu.
Około godziny 19:00 udaliśmy się na dekorację i uroczystość zamykającą 29. Mistrzostwa Świata w biegu na 100 km. Po godzinie 20:00 urwałem się z tej imprezy i poszliśmy z rodzinką zjeść pizzę, czyli mój główny posiłek podczas pobytu w Hiszpanii. W hotelowej restauracji spotkali mnie sąsiedzi z Holandii, obok których często jedliśmy śniadania. Jak się okazało również przyjechali tutaj ze względu na mistrzostwa, jako członkowie obsługi ich kadry narodowej. Oczywiście zrobiliśmy kilka wspólnych fotek, czym wzbudziliśmy zaciekawienie osób siedzących przy stoliku obok. Okazało się, że oni również startowali w biegu otwartym na 100 km i chcieliby zrobić sobie zdjęcie z „Tomasem” z Polski, który wszystkich zaskoczył czwartym miejscem. Oczywiście była także wymiana wrażeń, ale przy temperamencie południowców nie mogło być inaczej. Dopiero wówczas zaczęło do mnie dochodzić, iż to, czego dokonałem nie przydaża się codziennie.
W nocy ciężko było usnąć, ale podejrzewam, że bardziej z emocji jakie we mnie tkwiły, niż ze zmęczenia. Rano po śniadaniu udaliśmy się na wspólny spacer, gdyż kolejnym bonusem z tego biegu było odnalezienie ronda, na środku którego był zabytkowy parowóz z wagonikami. Mój syn jako miłośnik kolei nie mógł przeoczyć takiej atrakcji, a ja miałem okazję, aby rozruszać usztywnione po biegu „gnaty”. Wcześniej przez dwa dni spacerując po mieście nie mogliśmy znaleźć tego ronda, a tu biegnąc na zawodach 100 m przed 6 kilometrem wreszcie na nie natrafiłem. Dzięki temu nie musiałem synowi tłumaczyć, dlaczego nie możemy znaleźć parowozu, który on widział na miejscowych pocztówkach. Potem ostatni spacer po promenadzie nad zatoką, powrót do hotelu i o 3:00 rano taksówką na lotnisko do Alicante.
Wsiadając do samolotu w Alicante o 6:00 rano było 24st.C, wysiadając w Modlinie natrafiłem na 1st.C i śnieg z deszczem. Szok był duży, ale już po nocy spędzonej we własnym łóżku, mogę stwierdzić, że wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Moje plany biegowe na przyszły rok nie są jeszcze doprecyzowane. Pod koniec stycznia 2017 przyjdzie na świat moja córeczka Zosia i od tego będzie wiele zależało. Miejsca startu na Wings for Life mój syn Bartek jeszcze nie wybrał. Miała być Japonia, ale z dwójką dzieci, w tym jednym noworodkiem tak długa podróż nie wchodzi w rachubę. Na razie negocjują z Mamą przeglądając dostępne lokalizację i z tego co udało mi się podejrzeć w historii przeglądarki internetowej najczęściej przeglądają Stavenger i Zadar.
Wiedząc jak im się spodobało ostatnio słońce i morze podejrzewam co wybiorą. A mi pozostaje tylko i aż bieganie.
——————-
Poniżej umieszczamy schemat przygotowań Tomka do startu w Mistrzostwach Świata.
Krótka rozmowa wyjaśniająca:
Bieganie.pl: Jak nazwałbyś tę systematykę jaką się posługujesz?
Tomek Walerowicz: To jest taka autorska mieszanka, trochę Jurka Skarżyńskiego, trochę Danielsa. Ale same akcenty są też przeze mnie w pewnym stopniu modyfikowane, np 2 zakres biegam zdecydowanie szybciej niż by to wynikało ze wskazań Jurka, u mnie jest to zazwyczaj w okolicach mojego tempa maratońskiego. Wycieczki biegowe na luzie, bez żadnych tempowych założeń, tak jak mi się biegnie.
Bieganie.pl: Czy sam jesteś autorem swoich planów, czy z kimś współpracujesz?
Tomek Walerowicz: Sam. Do wszystkiego dochodziłem metoda prób i błędów, widziałem np, że jeśli po mocnym akcencie nie zrobię dwóch dni przerwy to czuję się źle, czuje jakieś mikrourazy, bóle.
ZB – zabawa biegowa
GR – gimnastyka ruchowa (w uproszczeniu rozciąganie)
BS – bieg spokojny
BD – bieg długi
Szyb – szybkość
R – rytmy (poza tymi miejscami, gdzie jest 100m/100m R – wtedy R to regeneracja)
SB – siła biegowa
BPG – bieg pod górę
BZG – bieg z góry
GS – gimnastyka siłowa (różne ćwiczenia siły ogólnej: 50 brzuch prosty, 30 grzbiet, 50 brzuch skośny, 30 pompki)
TM- tempo maratońskie
A, C, W – skip A, skip C, Wieloskok
TP- tempo progowe
Razem km – liczba kilometrów na treningu
Razem G – liczba minut gimnastyki