Redakcja Bieganie.pl
Pan Rysio. Najpierw, jeszcze "za komuny", chciał być muzykiem i przez 4 lata męczył się w szkole muzycznej ucząc się gry na akordeonie. Z ulgą porzucił go dla trenowania w klasie lekkoatletycznej przy Warszawskim Orle.
Od razu było to bieganie?
Nie do końca. Lekkoatletyka kojarzy się nam głównie z bieganiem i tak jest w istocie. Pamiętaj jednak, że byliśmy wtedy nieukształtowanymi dzieciakami. Przez pierwsze 2 lata byliśmy obserwowani, by dopiero potem skupić się na indywidualnych predyspozycjach każdego z nas. Dzięki temu przeszedłem swoisty tor przeszkód. Doświadczyłem wszystkiego, czego może zaznać lekkoatleta. Rzucałem dyskiem, oszczepem, pchałem kulą. Bieg z przeszkodami, czy skok o tyczce też nie były mi obce. Nasi trenerzy kładli duży nacisk na to wszystko, co nazywamy rozwojem ogólnym. Niewielu moich rówieśników mogło uczestniczyć w zajęciach gimnastycznych. W piłkę ręczną i rugby graliśmy częściej niż w nogę. Zanim okazało się, że najlepiej radzę sobie jako sprinter, stałem się człowiekiem otwartym niemal na każdą ruchową zabawę. Sam teraz widzisz, dlaczego na branżę sportową mogłem spojrzeć nieco szerzej.
No i jak dotarłeś tu gdzie jesteś?
Z wykształcenia jestem medykiem i moją pierwszą pracę rozpocząłem w pracowni radiologicznej w Szpitalu Dziecięcym przy Niekłańskiej. Trafiłem jednak na niezwykle kolorowy okres w historii. To była druga połowa lat 90-ych ubiegłego wieku. Czas przemian ustrojowo-gospodarczych. Cały dotychczasowy świat pracy na etacie nagle się rozsypywał. Po raz pierwszy można było brać sprawy w swoje ręce. Mnóstwo ludzi chciało poczuć, czym jest własny biznes, wolność i niezależność. Kapitalizm znaliśmy tylko z filmów, ale każdy słyszał mit o pucybucie. To jak wyglądały wtedy polskie ulice, to był istny koszmar. Metalowe budy zwane „szczękami”, łóżka polowe, słabej jakości towary w kolorowych opakowaniach. Oczy od tego bolały. Z drugiej jednak strony czuło się entuzjazm w narodzie i wiarę we własne siły. Każdy chciał tego spróbować. O rzuceniu etatu przesądziły jednak przede wszystkim ówczesne zarobki. Dostawałem niewiele ponad 600,- na rękę. To były stawki głodowe. Moi koledzy szukali pracy na dwóch etatach, aby związać koniec z końcem, ja jednak powiedziałem pas. Połączenie wiedzy anatomicznej z doświadczeniem sportowym wskazywały, że idealnie pasuję do tego, czym się obecnie zajmuję, czyli do dopasowywania butów w sposób optymalny, przemyślany i nieprzypadkowy. Co ciekawe, nigdy do tego nie była mi potrzebna wideoanaliza. Obraz na żywo niczym specjalnym nie różni się od tego na ekranie. Grunt to wiedzieć, na co zwrócić uwagę. I tak, w 1998 wszystko się zaczęło.
Czyli w tym samym roku w którym Adam Mazurkiewicz uruchomił Bieganie.pl wersje 1.0. Jak wyglądały te początki?
Rzeczywistość okazała się mocno rozczarowująca. Co prawda przez niemal dekadę byłem monopolistą na warszawskim rynku, ale co z tego, gdy chętnych do biegania brak. Z badań statystycznych wynikało, że jedynie 5% społeczeństwa deklaruje regularne uprawianie sportu, a jeśli już coś robią, to raczej chodzą na „siłkę” niż na bieganie. Byliśmy wtedy na szarym końcu Europy. Dla większości Polaków sport mógłby w ogóle nie istnieć. Dzisiaj sytuacja jest o niebo lepsza. Promocja biegania miała w tym swój olbrzymi udział. Liczba sportowców wzrosła nam 5-o krotnie. Nie jest źle, choć do czołówki wciąż nam jeszcze sporo brakuje. W Finlandii 60% społeczeństwa jest w ruchu.
Skąd wg Ciebie w naszym społeczeństwie ta niechęć do sportu?
To dość dziwna sytuacja. Wyniki naszych wyczynowców nie odbiegają od europejskiej czołówki. Widać gołym okiem, że drzemie w nas olbrzymi potencjał, tymczasem na liście priorytetów życiowych, sport zbyt często bywa na samym końcu. Teorie na ten temat są różne. Ja skłaniam się ku tej, że jesteśmy społeczeństwem na dorobku. Przepracowujemy się i na przyjemności zwyczajnie brakuje nam czasu. Poza tym, Polska przez wieki była krajem rolniczym. Większość z nas znajduje swoje korzenie na polskiej wsi, a tam wyznaje się prostą zasadę – „nie męcz się bez sensu”. Czasy się zmieniły, tryb życia i praca są już inne. Wielu z nas zamknięto w biurach jak kury w klatkach. Ciała zdeformowane przez rozdęte jelita, zaniki mięśni, ale mentalność w głowach wciąż ta sama. Na szczęście to się ostatnio mocno zmienia i zaczynamy gonić Europę.
W tamtym czasie nie było chyba szans na specjalizację wyłącznie biegową?
Jako pierwszy i przez długie lata jako jedyny sprzedawałem w W-wie specjalistyczny sprzęt rodem z Japonii. Dzisiaj Asics to produkt podstawowy w niemal każdym sklepie biegowym i nikomu nie trzeba go reklamować, lecz wtedy trafiały się pytania „dlaczego w tym sklepie są same podróbki?”. Znajomość sprzętu wśród klientów kończyła się na Adidas, Puma i Nike, czyli na markach kojarzonych z piłką nożną i z produktem bardziej popularnym, niż technologicznym. Gdybym w tamtym czasie otworzył coś na kształt „Specjalistycznego Sklepu Wyłącznie Dla Biegaczy”, to nie przeżyłbym chyba nawet pół roku. Musiałem wprowadzić dodatkowe dyscypliny, by w ogóle przetrwać pierwszą zimę. Wtedy internet jeszcze właściwie nie działał. Jedyna informacja o tym że jestem i że coś robię, znajdowała się w żółtej książce telefonicznej. Pozyskiwanie nowych klientów mogłem zawdzięczać jedynie poczcie pantoflowej. Zadowoleni z obsługi ludzie polecali mnie znajomym. Kontakt z klientem, to akurat moja mocna strona.
Chyba tak, chociaż przyznam Ci się, że Twój chłód jest na początku trochę zastanawiający, nie jesteś jowialnym i miłym "Panem Rysiem" jak mogłaby to sugerować Twoja ksywka.
🙂 A jednak ludzie chyba od początku czuli, że nie jestem w tym miejscu przez przypadek i dość szybko wypracowałem sobie renomę. Gdy po kilku latach firma okrzepła, do gry wkroczyły zagraniczne koncerny handlowe. Co ciekawe, obcy kapitał został zwolniony z płacenia podatku dochodowego przez okres 5-u lat. Bogaty przybysz uzyskał lepsze warunki działalności niż krajowy przedsiębiorca na dorobku. Tak się czasem zdarza. Dawid też kiedyś musiał walczyć z Goliatem, ale miał chociaż procę. Nam tę procę zabrano i oddano Goliatowi by siły były jeszcze mniej wyrównane. W przyrodzie istnieje pojęcie „gatunków inwazyjnych” które dostając się do nowego środowiska wykańczają miejscowych endemitów. W Australii tępi się wszelkich przybyszów. Strzela się do nich nawet wtedy, gdy mają miłe pyszczki. Bioróżnorodność jest bowiem bezcenna. W biznesie jest niestety odwrotnie. Mówi się o „niewidzialnej ręce rynku” która dba o konsumenta. To oczywista bzdura. To żadna ręka. To po prostu piącha, dzięki której wielki drab okłada małego dzieciaka w ciemnym zaułku.
Często słyszę takie argumenty i zawsze myślę, że jeżeli rzeczywiście tak jest to może stoją za tym jakieś przesłanki? Te wielkie sklepy robią duże inwestycje, zatrudniają ludzi. Polskie firmy nie mają ulg inwestycyjnych? Nie chcę ich bronić, ale może dzięki temu płacimy mniej za zakupy?
Nie sądzę. U mnie ceny nie odbiegają od tych w outletach lub w internecie. Jeśli widzę, że cena na dany produkt spada, to po prostu dopasowuję się do niej, a czasem nawet ją przebijam. Zwróć jednak uwagę na szerokość ofert. Pozornie wybór w sieciówkach wydaje się dość spory, ale gdy przychodzi co do czego, to z zakupem bywają problemy. Marek niszowych tam nie znajdziesz, albo będą w okrojonym wyborze. Z modelami o różnej szerokości lub w nietypowych rozmiarach będzie kłopot, a mniej chodliwych produktów, jak np. kolce lekkoatletyczne, w ogóle tam nie znajdziesz. Celem głównym dużych sieci jest przede wszystkim własny biznes. Interes klienta jest na drugim planie. Te sklepy działają trochę jak RMF FM. Nieważne jakiej jakości grana jest jest tam muzyka. Ważne że jest popularna. To nie osobowości kształtują program, a komputer i playlisty. Nawet prowadzący dziennikarz nie mówi do ciebie własnym głosem, tylko wykoślawia go jakoś na kształt amerykańskiego DJ-a. Ja tego akurat nie trawię. Zdecydowanie wolę styl dawnej radiowej 3-ki. Problem w tym, że 3-ka to instytucja państwowa z dotacją. W handlu coś takiego nie istnieje. Niezależnych sklepów nikt nie broni. Pomału, małe rodzinne biznesy padają i tworzy się w ten sposób monokultura. Żadnych niespodzianek, żadnego zaskoczenia. Te same sieci z tymi samymi produktami w każdym dużym mieście. Jedno centrum handlowe praktycznie nie różni się od drugiego. Coraz trudniej o rzemieślnika lub o jakieś autorskie projekty. Nawet taksówkarze nie jeżdżą już na własny rachunek, tylko działają w korporacjach.
Ale ty jakoś jednak działasz.
Niedźwiedź i mrówka mogą żyć w symbiozie, o ile żywią się innym pokarmem. Dla naszych „niedźwiedzi”, wąskie środowisko biegaczy nie było na szczęście żadną atrakcją. Przez długie lata ta grupa klientów była po prostu przez nich ignorowana. Większe lody można było kręcić na szerokim gronie „kibiców” niż na sportowcach. Łatwiej było sprzedać leżak lub sandały, niż specjalistyczny produkt do konkretnej dyscypliny. Dlatego tamten okres oceniam jako najlepszy w mojej karierze. Pomimo konkurencji grubego kalibru, działałem w mieście praktycznie sam i mogłem obserwować powolny rozwój mojej firmy. Zmieniłem lokal na większy, poprawiłem stronę internetową, poszerzyłem asortyment.
Lata 2007/09 oceniany jest jako przełom. To mniej więcej w tym okresie ruszyła lawina popularności biegania w Polsce. Czyli wszyscy pewnie myślą, że to pasmo samych sukcesów.
To wcale nie jest takie oczywiste. Branża która była niszowa, w sposób gwałtowny trafiła do głównego nurtu. Nagle okazało się, że bieganie jest cool, fun i że w ogóle głupio byłoby nie biegać. Telewizja śniadaniowa, kolorowe gazety tylko nas w tym utwierdzały. Nawet Ojciec Mateusz zapraszał do udziału w zawodach biegowych w jednym z odcinków. Nic zatem dziwnego, że wielu drapieżników „poczuło świeżą krew” i chciało na tym zjawisku zwyczajnie zarobić. Jak grzyby po deszczu wyrastały coraz to nowe sklepy biegowe. Nagle wszyscy stali się ekspertami od biegania. Komuś nie szło w kwiaciarni, otwierał sklep z bieganiem. Biegowym „guru” stała się nawet osoba, która wcześniej uwielbiała… jeździć na rowerze. Istne szaleństwo. W najlepszym okresie doliczono się w W-wie 17-tu takich sklepów. Jeśli powiem, że w Berlinie działają tylko 2, to zrozumiesz, że nie mogło to się dobrze skończyć dla nikogo. Tym bardziej, że ze snu zimowego przebudziły się również nasze „niedźwiedzie”, czyli wielkopowierzchniowe sportowe hipermarkety z zachodnim kapitałem. Cała ta fala potencjalnej klienteli rozlała się po całym mieście. Sprzęt biegowy można już było kupić nawet w najbliższym dyskoncie. A specjaliści? Są już mniej potrzebni. Jest nas coraz mniej. Niektórzy zbankrutowali, innym udało się odsprzedać swój biznes. W kilku przypadkach okazało się, że praca na etacie może być bardziej atrakcyjna niż prowadzenie własnego biznesu. Dzisiaj sukcesem jest samo utrzymanie się na rynku.
Byś może ludzie siedzący w rynku ten kryzys zauważyli ale większość biegaczy chyba raczej nie.
Niektóre szyldy pozostały takie same. Większość klientów wciąż myśli że jest po staremu. Tymczasem, gdy czytamy na stronie internetowej, że dwie firmy postanowiły „połączyć swoje siły”, to jest to taki trochę eufemizm. Po prostu jedna sieciówka przejęła drugą wraz z jej domeną. Nie będę wskazywał palcem o które sklepy chodzi, ale gdyby istniały takie firmy jak „Sklep Płotkarza” lub „Cogito” i gdyby przez lata uchodziły za liderów sprzedaży, to dziś wciąż by istniały, lecz kto inny byłby właścicielem i mocno by się zastanawiał czy kilku z nich nie zamknąć.
No ok, rozumiem, że nie jest łatwo? W czym tkwi problem?
Jak zwykle w podobnych przypadkach powodów jest kilka. Nadwyżka podaży nad popytem to wiadoma sprawa. Dodatkowo odnoszę wrażenie, że nastąpiła też utrata zaufania do sprzedawców. Jak się pewnie domyślasz, tylko w nielicznych sklepach obsługuje cię właściciel z doświadczeniem. W pozostałych, w znakomitej większości są to młodzi studenci zatrudnieni na najniższej stawce krajowej. Rzadko kiedy pracują tam dłużej niż pół roku. Jeśli mają jakąś wiedzę, to tylko tą zdobytą na szkoleniach. Ponieważ niezależnych szkół i kursów nie ma, a organizatorem nauki są głównie koncerny sportowe, to sam sobie odpowiedz, czy to jeszcze jest nauka, czy może już propaganda? Nie łudźmy się. Za większością „mądrości” biegowych stoją producenci butów. Jeśli dana firma boryka się z technologią, a kolejne jej „wynalazki” stają się z czasem jedynie okazją do kpin, to przestaje dziwić, że w pewnym momencie robi zwrot o 180 stopni i nagle stwierdza, że nie ma nic lepszego niż …brak technologii. Jeśli wielka sieć sklepów opiera sprzedaż na samoobsłudze, to przestaje dziwić, że wg nich podział na pronatora i supinatora jest zbędny. Produkowane dla nich buty mają tylko 1 typ podeszwy. Gdyby mieli do wyboru 2 różne, to kto miałby tam wskazać która jest dla kogo najwłaściwsza?
Mówisz rozumiem o Decathlonie, ale trochę przesadzasz, bo inni producenci, przynajmniej niektórzy też w kwestii tego podziału mają znacznie bardziej miękki stosunek niż kiedyś.
Zgadzam się że elementy korekcyjne w butach złagodniały. Ich siła nie jest już tak duża jak kiedyś. Niemniej, w ortopedii nic się nie zmieniło. Wady postawy wciąż są określane mianem wady. Moim zdaniem, minimalizowanie ryzyka kontuzji zawsze będzie w cenie.
A wracając do sytuacji kryzysowej w sklepach, to jeszcze dodałbym taką patologię jak np. prowizja od sprzedaży. Sprzedawcy bardziej zależy by sprzedać cokolwiek, niż na tym, aby klient był z zakupu zadowolony. Inną patologią są specjalne kursy z tzw. „technik sprzedaży”, czyli techniki manipulacji drugim człowiekiem. Zdaję sobie sprawę, że handel to w istocie takie trochę „czary mary” i że w gruncie rzeczy sami lubimy łykać te wszystkie zastawione na nas haczyki. Przychodzi jednak moment, w którym się zastanawiasz, czy ta druga osoba za ladą chce ci coś sprzedać, czy raczej coś „wcisnąć”? Zanika zaufanie w relacjach między ludźmi. Między sklepem a klientem zaczyna wyrastać jakaś wroga barykada. Sporo osób mogło się zniechęcić do takich zakupów. Włącza się myśl, że skoro tzw. „specjalista” źle mi dobrał buty, to równie dobrze mogę je wybrać sam, na chybił trafił w necie. Przynajmniej kupię je nieco taniej.
Wspominałeś też o biegowych mitach. Masz jakiś przykład na szkodzenie biegaczom?
I to niejeden. Na przykład technika biegania na „palcach”. W sposób bezkrytyczny propaguje się ten styl jako „nowoczesny” i bardziej „zdrowy”. Nikt jednak nikogo nie uprzedza, że istnieje też druga strona medalu. To, co chroni kolana przed przeciążeniem, jednocześnie przenosi całą energię na stopy. Młody i zdrowy osobnik ma dużą szansę to przetrwać. Gorzej gdy spróbuje tej metody taki gość jak ja, który nie wie, bo tego się nigdy nie czuje, że ma ponadrywane więzadła. Kłopoty murowane. Poza tym, gdyby bieganie na palcach było dla nas lepsze, to Matka Natura już dawno dałaby nam kopytka;)
Inny przykład to choćby wszystkie buty z rodziny minimalistycznych. Zaistniały ok. 7 lat temu wraz z mocno nagłośnioną kampanią reklamową. „Jeśli chcesz się poczuć jak prawdziwy Indianin, albo jak ciemnoskóry mistrz maratonu, zdejmij zwykłe buty i zacznij biegać w minimalsach” głosiła reklama.
No może nie dosłownie, ale faktycznie jakoś podobnie to szło
Tylko jeden sklep w to nie uwierzył. Zgadnij który?
Chyba się domyślam.
Wolałem na nich nic nie zarobić, niż mieć na sumieniu choćby jedną osobę. Takie bezkrytyczne redukowanie systemów ochronnych, od razu wydawało mi się kuszeniem losu. Życie pokazało, że mocno się nie pomyliłem. Po 4 latach wpłynął pozew zbiorowy w amerykańskim sądzie przeciwko jednemu z producentów takiego obuwia. Przez ten czas udało się zdobyć dowody na to, że takie buty mogą bardziej szkodzić, niż pomagać. W końcu nasi rodzice to częściej księgowi niż indiańscy myśliwi, a nasze życie toczy się w zabetonowanych miastach, a nie na afrykańskiej sawannie. Dzisiaj ta koncepcja powoli przygasa. Dla niektórych młodych i zdrowych organizmów wciąż bywa atrakcyjna, ale moim zdaniem absolutnie nie nadaje się dla każdego.
Myślę, że twój stosunek do minimalizmu jest trochę wypaczony. Nigdy nie wszedłeś w minimalizm, w sensie asortymentu, więc nie masz szansy sam ocenić, czy ta koncepcja wymiera czy nie. Oczywiście, że to jest bardzo daleko od tego co się działo w latach 2009-2011. Ale ten trend wpłynął trwale i mocno na buty tak zwane „tradycyjne”. Wymieniany przez ciebie Asics sam wykonał kilka wg mnie dużych zmian, nie mówiąc już o butach innych producentów. Trochę mi się wydaje, że tej minimalistycznej sfery nie doceniasz.
Ja do tych butów nic nie mam. Mało tego, doceniam ich wkład w ewolucję dzisiejszych modeli. Poza tym, styl „bosa stopa” istniał od zawsze, tylko inaczej się nazywał. Tzw. „startówki” niewiele się różnią i do dzisiaj je sprzedajemy, tylko że nie początkującym, nie na maratony i nie jako jedyną parę. To co mnie irytowało, to sposób w jaki je wtedy reklamowano. Nagle szeroko otwarto wrota i w sposób często nieodpowiedzialny proponowano je niemal każdemu. Coś, co zostało stworzone do chodzenia po pokładzie jachtu, nagle miało się równie dobrze sprawdzić w treningu biegowym. No i stało się. W dość krótkim czasie od pojawienia się ich na rynku, zacząłem sobie nagle zdawać sprawę z istnienia coraz to nowych dolegliwości stóp, o których wcześniej się nie słyszało. Za czasów "żelazek" w ogóle nie istniał problem rozcięgna podeszwowego, trzeszczki palucha, skręceń stawu skokowego, czy nawet kompresyjnych pęknięć kości.
Ale lawinowo wzrosła liczba osób biegających więc i kontuzji musiało być więcej.
To prawda. Być może jestem przewrażliwiony. Niemniej moje przekonania nie biorą się z sufitu. Przez mój sklep od niemal 20 lat przewinęły się tysiące osób i część z nich zostawia u mnie nie tylko pieniądze, ale też swoje historie. Jestem takim trochę filtrem, przez który przepływają doświadczenia własne i innych. Gdy byłem młodszy, czułem się niezniszczalny. Teraz doskonale wiem jak cienka granica przebiega między bieganiem i niebieganiem. Stąd może ta moja nadwrażliwość na zachowania ryzykowne. A z minimalizmem jest trochę jak ciupagą i kierpcami. Nie wystarczy je założyć, aby stać się prawdziwym góralem. Niestety niektórzy wierzą, że zakładając minimalsy na nogi, staną się kenijskimi mistrzami maratonu. No cóż, w homeopatię też wiele osób wierzy. Nawet lekarze z dyplomem.
Myślę, że może nie jesteśmy w stanie jeszcze wszystkiego zrozumieć, moja ulubiona pani doktor, też jakoś wierzy w homeopatię a jest skuteczna i są do niej najdłuższe kolejki. Co jeszcze zaważyło na dzisiejszym kryzysie?
Brak równych szans w rozliczeniach z fiskusem. Zagraniczne firmy są w praktyce zwolnione z podatku dochodowego. Gdyby stroną uprzywilejowaną były małe sklepy, to można by to było sobie jakoś wytłumaczyć. Tymczasem pomocy udziela się bogatym gigantom i to już musi bulwersować.
Ale 5-cioletni okres zwolnienia już dawno minął.
Tak. Tamto zwolnienie już dawno nie działa, a tymczasem zagraniczne sieci handlowe wciąż nie płacą podatku dochodowego, a jeśli płacą, to są to kwoty niewspółmiernie małe w stosunku do obrotów. Można odnieść wrażenie, że wszystkie te firmy działają u nas charytatywnie, a wypracowanie zysku w ogóle ich nie interesuje. W praktyce, nazywa się to „optymalizacją podatkową” i polega na sztucznym generowaniu kosztów. Jest to dziecinnie łatwe, o ile działa się w krajach o różnych systemach podatkowych, a towar kupuje od samego siebie. Problem niestety dotyczy całej Europy, nie tylko Polski. Głośne ostatnio stały się słowa jednego z austriackich polityków, który na forum parlamentu stwierdził, że „jedna wiedeńska kawiarnia wykazuje większy zysk, niż cały europejski Amazon razem wzięty.” Sam zatem widzisz, że świat handlu to dzika, pozbawiona zasad rzeczywistość. Tutaj fair play nie działa. To wielka śnieżna kula, która wraz z globalizmem przetacza się po całym świecie i stopniowo zgniata małych, lokalnych graczy.
Czyli można powiedzieć, że rozczarowałeś się kapitalizmem?
Problem w tym, że kapitalizmu już dawno nie ma. W Ameryce skończył się ponoć w latach 70-tych. Dzisiaj Kowalski nie konkuruje już z Nowakiem. Jego przeciwnikiem jest wielka korporacja i własny rząd sprzyjający obcemu kapitałowi. Zbudowanie dzisiaj firmy od zera jest prawie niemożliwe. Choćby się skrzyknęła cała rodzina, to ze „Stonką” i tak nie wygra. To, co dzisiaj mamy, należałoby raczej nazwać neofeudalizmem lub epoką skrajnej chciwości. Firmy, które w ubiegłym stuleciu wypracowały sobie mocną pozycję, dzisiaj, dzięki informatyce przechodzą fazę klonowania. Ich oddziały zalewają cały świat i pomału przejmują kontrolę nad całym handlem. Mówiąc obrazowo, gdyby w taki sam sposób działał świat sztuki filmowej, to Pan Clooney, Di Caprio i cała rzesza tuzów światowego aktorstwa, wszyscy oni zostaliby sklonowani w tysiącach egzemplarzy. Rozesłano by ich po całym świecie do pracy przez 12 godzin dziennie i przez 7 dni w tygodniu. Ze względu na mniejsze obciążenia fiskalne, oraz własny talent z łatwością mogliby zdominować np. naszą polską kinematografię. Braliby wszystko. I film, i reklamę, i telewizyjne tasiemce. Wielu z nas uznałoby to za cudowną perspektywę. Niektórzy by się nawet ucieszyli, że bracia Mroczkowie zmuszeni są poszukać innego zajęcia. Z drugiej jednak strony, co by było z Karolakami, Żmijewskimi i całą plejadą wspaniałych polskich artystów? Obawiam się, że w takim świecie istnienie narodowych szkół aktorskich nie miałoby jakiegokolwiek sensu. Dzisiaj cieszymy się z naszych centrów handlowych, wygodnych zakupów pod jednym dachem, z marmurów, neonów i całego tego anturażu. Tyle że nigdy w życiu nie dowiemy się, jak wyglądałyby nasze rodzime sklepy i krajowe firmy, gdyby ktokolwiek dał im szansę rozwoju na równych prawach.
To o czym mówisz nie napawa optymizmem.
Staram się tego nie oceniać. Nie ocenia się czegoś, na co nie mamy żadnego wpływu. Mnie się akurat udało, bo wcześnie zacząłem. Działam niemal „od zawsze”. Ludzie znają mój adres. Szkoda mi tylko tych wszystkich młodych ludzi, którzy zderzają się z rzeczywistością. Okazuje się, że można wychodzić z siebie, stawać na głowie, biegać z transparentem reklamowym podczas jednego z maratonów, otrzymać plakietkę „Najlepszy Sklep Biegowy Roku”, by po 5-u latach rzucić to wszystko w cholerę i wrócić na etat. Niestety, na całym świecie trwa proces zanikania klasy średniej. Połowa majątku całego świata znajduje się już w rękach mniej niż 1 % społeczeństwa. Rozwarstwienie narasta. To, że do władzy dochodzą populiści tacy jak Trump lub Orban, to między innymi pochodna upadku klasy drobnych przedsiębiorców. Dziś działa się albo z rozmachem, albo wcale. Wolny rynek wcale nie jest wolny. To bardziej wolnoamerykanka. Liberalizm gospodarczy doprowadził do tego, że młodzi ludzie mają już tylko 2 drogi życiowe – albo praca w korpo dla zdolnych, albo praca „na kasie” w Stonce dla tych mniej zdolnych. Praca na własny rachunek jest już prawie niemożliwa, bo jaką jeszcze niszę da się wymyślić?
Jaki jest zatem przepis na sukces?
Dla mnie samego jest to zagadka. Moim sukcesem jest już to, że przez tyle lat wciąż działam. Można się oczywiście zastanawiać, czy samo trwanie, to w ogóle jest jeszcze powód do dumy? Póki co, myślę że tak. Sam jestem sobie sterem i żeglarzem. Nie muszę się użerać z przełożonymi. No i przede wszystkim robię to co lubię. Gdy dzisiaj się zastanawiam, skąd u mnie tak duża grupa wiernych fanów, to przychodzi mi do głowy kilka wariantów. Być może moi klienci to też sportowcy i tak samo jak ja są uczuleni na ciosy poniżej pasa? Być może w naturalnym odruchu kibicują słabszym? Może to też kwestia zaufania i przychodzą do mnie nie jak do sprzedawcy, lecz jak do starszego kolegi, by upewnić się we własnych wyborach. A może prawda jest jednak bardziej prozaiczna i to wszystko jest bez znaczenia? Może po prostu przychodzą, bo mam dobre ceny?
A wracając do twojej oferty, to zwróciłem uwagę, że wybór firm nie zmienia się u ciebie od lat. Widzę że jesteś wierny tym samym markom. Skąd to przywiązanie?
Gdy byłem dzieciakiem, wydawało mi się że jedynym producentem porządnych butów sportowych jest Adidas. Do dzisiaj w naszym języku jest to synonim wszelakich butów sportowych. Wszystko zmieniło się jednak gdy zacząłem zajęcia w hali warszawskiego AWF. Obok mnie trenowali nasi słynni olimpijczycy i gwiazdy ówczesnej kadry. Ja oczywiście musiałem zwrócić uwagę na ich buty i byłem nieźle zaskoczony tym, co zobaczyłem. Nie wszyscy biegali w Adidasach. Niektórzy mieli na nogach Tiger’y, Mizuno, New Balance. Dzisiaj to rzecz naturalna, lecz wtedy, jedynym dostępem do markowych butów była wyłącznie Kadra, a tą sponsorował Adidas. Jeżeli zawodnik inwestuje bezcenne dewizy w jakieś nikomu nieznane marki, chociaż Adidasa mógłby mieć za darmo, to dawało to sporo do myślenia. W mojej głowie stworzył się nieco snobistyczny mit marek zarezerwowanych wyłącznie dla wyczynowców. W gruncie rzeczy, podobnie jest chyba w każdej innej dziedzinie. Profesjonalny majster z łatwością odróżni swojego kolegę po fachu, od zwykłego majsterkowicza. Wystarczy że spojrzy na jego wiertarkę. Podobnie było ze mną. Coraz bliższe było mi hasło „pokaż mi swoje buty, a powiem ci kim jesteś”. W latach 90tych otworzyły się granice dla wszystkich producentów. Tłumy rzuciły się na Adidas, Nike, Puma, Reebok, ale mało kto używał ich zgodnie z przeznaczeniem. Najczęściej był to jedynie dodatek do gustownego dresiku. Dlatego do tych marek bardzo szybko przywarła etykieta „dresiarstwa”. Moje przeczucia z lat młodości w pewnym sensie znów się potwierdziły. Istniał oddzielny świat butów związany z modą sportową, oraz świat butów zaprojektowanych z myślą o całkowicie innej klienteli. Dlatego gdy zaczynałem, wiedziałem, że idę dobrą drogą. Niestety, wziąłem też na barki ciężar edukacji i reklamy. Tylko ja i tylko mój autorytet gwarantował wówczas jakość i klasę tego sprzętu. W powszechnej świadomości takie firmy po prostu nie istniały. Byliśmy trochę jak Rosjanie – wyrafinowana znajomość wódek i blade pojęcie o motoryzacji. Gdy zapytałeś takiego o jakim samochodzie marzy, to każdy odpowiadał jednakowo – „ tolka Mjersedes”. Normalna sprawa. Jak się czegoś nie używa, to skąd brać szeroką wiedzę o sile poszczególnych firm? Minęło raptem 20 lat, a doświadczenia narodów zmieniły myślenie o lata świetlne. Dziś na moskiewskich ulicach częściej spotkasz „japończyka” niż Mercedesa, a i u nas nikomu już nie trzeba reklamować japońskich butów do biegania.
Wierzę, że wtedy nie było łatwo. Jednak w dzisiejszych realiach, tylko 3 marki? To nie rzuca na kolana. Niektóre sklepy proponują znacznie szerszy wybór.
Masz rację. Pozornie wydaje się, że wybór nie jest zbyt duży. Lecz gdy spojrzysz na mnie i na Marka, mojego współpracownika jak na dwóch „szczególarzy”, którzy zanim zamówią jakiś model, przyglądają mu się 5 razy szukając mocnych i słabszych punktów, dokonując w ten sposób selekcji, to może się okazać, że wcale nie chodzi o zasypywanie klienta butami. Może chodzi właśnie o wyszukanie tych najlepszych i najciekawszych w danym sezonie. Jeżeli proponujesz klientowi 4 różne pary i 3 mają wysoki potencjał, to jest to sytuacja o wiele bardziej komfortowa, niż gdy rzucisz przed nim 10 różnych par i z każdą będzie coś nie halo. Być może gwoździem do trumny niektórych sklepów biegowych było właśnie to, że ofertę przygotowywały w oparciu o dane z komputera, a nie o rzeczywistą wartość poszczególnych modeli. Dzisiaj, każda poważna firma wypuszcza corocznie kilkadziesiąt modeli z rodziny Run, z których co najwyżej 30 % faktycznie nadaje się do biegania. Obecny rynek zdominowały pseudobiegówki. Bardzo łatwo o pomyłkę.
Skąd to przekonanie?
Ano stąd, że zmysł praktyczny w butach sportowych w pewnym sensie powraca. W ostatnich sezonach obserwujemy rozrost modeli mocno „nijakich”. Gruba, słabo oddychająca cholewka, przeciętna amortyzacja, waga ani super niska, ani przesadnie wysoka. No po prostu buty nie wiadomo do czego. I w tej nijakości kryje się największa wartość tych butów. One zostały stworzone dla szerokiej grupy uczniów, którzy jednej pary używają do wszystkiego. Chcą w nich chodzić na co dzień, dobiec do autobusu, gdy będzie taka potrzeba, a nawet zagrać w kosza na WFie. Dzisiaj szuka się przede wszystkim wszechstronności. But mega przeciętny biegowo, stał się szalenie cenny w swej uniwersalności. Dla biegaczy nie stanowi większej wartości, lecz w centrach handlowych sprzedaje się znakomicie.
Czyli konsekwentnie od lat trzymasz się swoich ulubionych marek.
Tak. Poza tym bywam też czasami na imprezach biegowych w Europie. Na Expo maratonu w Amsterdamie, Sztokholmie, Wiedniu czuję się jak u siebie w sklepie. Te same marki i ta sama ocena ich wartości. Poza tym, przy wyborze firmy partnerskiej grają też emocje. Pewnych marek nigdy nie wprowadziłbym do swojej oferty.
Można kogoś nie lubić z zasady?
Ja tak mam niestety. Wewnętrznie wciąż pozostałem sportowcem i wciąż jestem wrażliwy na grę nie fair. Między firmami nie ma już rywalizacji. To co widzę, bardziej przypomina zimną wojnę. Metody zdobywania dominacji przestają się liczyć. Najlepszym tego przykładem jest funkcja tzw. ambasadora marki. Przyjęło się, że z niektórymi wybitnymi sportowcami firmy podpisują kontrakt sponsorski na reprezentowanie danego brandu w określonej dyscyplinie. Rzecz w zasadzie zrozumiała. Tylko co w takim razie myśleć o firmie, którą w jednej tylko dyscyplinie reprezentują setki ambasadorów? Czy to jeszcze jest reklama, czy może już korupcja i przekupstwo? A może jest to chwyt socjotechniczny i manipulacja? Wszystko wskazuje na to, że to zmasowany atak na nasze głowy. Nazywamy to reklamą agresywną. W świecie handlu to dzisiaj standard, lecz mnie jako sportowca drażni taki styl. Najbardziej bezbronne są dzieciaki. Włącza się u nich coś na kształt owczego pędu. Wystarczy zajrzeć do dowolnej podstawówki w mieście, by się przekonać jakie spustoszenia w głowie może czynić reklama i tym podobne zabiegi. A dzisiejsze gwiazdy sportu to trochę marionetki w rękach sponsora. Stali się niewolnikami umów. Wolałbym, aby producenci sportowi ścigali się na jakość swoich produktów. Aby te miliardy wydawane na wizerunek spożytkować raczej na poprawę butów, ich jakości i ceny. Atakowanie dzieciarni, która jest nieodporna na takie zabiegi, wydaje mi się co najmniej nieeleganckie.
Masz jakąś wizje zmian w branży biegowej?
Zmiany technologiczne przypominają nieco bieganie wokół stadionu. Historia zmian często zatacza koło, by po jakimś czasie wrócić w okolice startu. Mam ciekawy przykład tego zjawiska. Rzecz dotyczy co prawda branży narciarskiej, ale sam mechanizm do złudzenia przypomina to, co zadziało się i u nas z bieganiem. Jak może pamiętasz, na początku XXI wieku wystrzeliła moda na mocno taliowane narty carvingowe. Tym starym nic nie dolegało. Wymagały co prawda nieco więcej pracy nad techniką, ale ci, którzy ją opanowali, świetnie się na nich bawili. Tymczasem branża producentów nart ogłosiła, że udało się wreszcie wyprodukować idealny kształt nart, który już dawno wszedłby do produkcji, gdyby technologia na to pozwalała. Ponieważ dzisiaj jest to już możliwe, stary profil idzie na śmietnik historii i nie ma sensu do niego wracać. Jazda stanie się łatwiejsza, nauka krótsza, a prędkości większe. To był oficjalny przekaz skierowany do klienta. Tymczasem w kuluarach, podczas spotkań ze sklepami usłyszałem nieco inną wersję. Branża znajduje się w kryzysie. Ludzie jeżdżą na nartach po 10 lat i nie mają ochoty ich zmieniać. Fabryki mają potencjał do zwiększenia produkcji, ale nowych zamówień nie przybywa. Musieliśmy wymyślić narciarstwo na nowo, by ożywić branżę. Finał tej historii daje do myślenia. Po latach okazało się bowiem, że była to ślepa uliczka.
Dzisiaj nart mocno taliowanych już się nie produkuje. Znów obserwujemy powrót do ich wydłużania. Okazało się bowiem, że siły odśrodkowe jakie działały na kolana prowadziły do poważnych kontuzji, a jazda w poprzek stoku prowokowała często do tragicznych w skutkach zderzeń między narciarzami. Jak widać, sztuczne kreowanie potrzeb, to istota biznesu. Rzecz w tym, by mieć do nich stosunek krytyczny. Gdy słyszę o jakiejś nowej rewolucji w sporcie, staram się nie nakręcać. Trzeźwo obserwuję ją z dystansu i staram wyrobić własne zdanie. My nie zawsze mówimy jednym głosem. W niektórych kwestiach się różnimy, ale przynajmniej obaj zadajemy pytania. Dopóki istnieją firmy niezależne od nikogo, będzie ferment i będzie dyskusja. Gdy nas zabraknie, korporacje przejmą nad rynkiem pełną kontrolę.
Na koniec, czy chciałbyś czegoś życzyć naszym biegaczom na przyszłość.
Rywalizacja, udział w zawodach, bicie życiówek, to wszystko mocno nas wciąga. Doskonale to wiem, bo kiedyś też łatwo się w to wkręcałem. Chciałbym jednak, aby w motywacji do biegania zmieniły się nieco akcenty i abyśmy skupili się bardziej na aspekcie prozdrowotnym m.in. na mieszaniu biegania z ćwiczeniami ogólnorozwojowymi. Moje doświadczenia wskazują, że im więcej rywalizacji, w tym większe kłopoty pakujemy nasz organizm. A nasze ciało to niestety jednorazówka. Raz się przekroczy barierę i po zawodach. Wolałbym, aby bieganie było dla nas elementem higieny ciała i umysłu. Bez napinki. Czymś, co po prostu wchodzi w nawyk, jak np. codzienne mycie zębów.
Dziękuję i powodzenia na kolejnych co najmniej 20 lat.