XIII Bieg Rzeźnika – refleksja
Przed tegorocznym Biegiem Rzeźnika rozpętała się prawdziwa burza związana z problemami na linii organizatorzy – Bieszczadzki Park Narodowy. W tej sprawie powiedziane i napisane zostało już prawie wszystko, a może nawet i zbyt wiele. Środowisko biegowe otrzymało sporą dawkę informacji, na podstawie których każdy może wyrobić sobie własne zdanie. W szczególności warto przeczytać opinię Parku na wniosek organizatora oraz odwołanie przygotowane w odpowiedzi. Dość powiedzieć, że ostatecznie poprowadzenie biegu oryginalną trasą okazało się niemożliwe.
W tej sytuacji organizator musiał przygotować rozwiązanie zastępcze. W dyskusjach środowiska biegowego pojawiały się głosy, że organizatorzy powinni mieć zawczasu przygotowane alternatywne trasy, ale należy również zrozumieć specyfikę Rzeźnika – od dwunastu lat ten bieg wiedzie czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk Górnych i nikomu nigdy nie przyszło do głowy, że mogłoby być inaczej. W tym roku jednak niemożliwe stało się faktem.
Przypomnijmy, że sporny fragment trasy to ok. 20 kilometrów, dwa ostatnie etapy, czyli Połonina Wetlińska ze Smereka do Berehów Górnych i Połonina Caryńska z Berehów do Ustrzyk. Połoniny to rzecz jasna symbol Bieszczadów, miejsca niezwykłe i przecudnej urody – ze zrozumiałych względów stanowią najbardziej smakowity kąsek dla uczestników, tym bardziej, że są jednocześnie sporym wyzwaniem dla zmęczonych biegaczy. Specyfika oryginalnej trasy Biegu Rzeźnika jest bowiem taka, że z kolejnymi kilometrami robi się coraz trudniej i nie bez kozery kultowy „rzeźnicki” zespół Wiewiórka na Drzewie śpiewa:
O! Caryńska! Coś ty mi krwi napsuła!
Eh! Caryńska! Zabrałaś siły me
Mam już dość udręki tej, mocy we mnie coraz mniej
Ty zabierasz to co chcesz, ile chcesz, kiedy chcesz
Ile potu, ile łez i czy męki znajdę kres?
Połoniny jako skarb przyrody leżą na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, który nie wyraził zgody na aktywność biegaczy na swych terenach w formule zamierzonej przez organizatora. Dlatego też Jacek Gardener wyznaczył nowy wariant trasy, od ok. 45 kilometra, czyli za zbiegiem z Fereczatej. Tam, gdzie do tej pory skręcało się w lewo na osławioną „drogę Mirka” – 8-kilometrową drogę asfaltowo-szutrową, prowadzącą do wsi Smerek, tym razem droga prowadziła w prawo, tą samą szutrówką, tylko w przeciwnym kierunku. Biegacze podążali drogą wzdłuż strumienia Smerek, a następnie – po odmeldowaniu się na punkcie kontrolnym – szlakiem na południe w kierunku granicy polsko-słowackiej, by tam skręcić na zachód i grzbietem granicznym udać się na Przełęcz nad Roztokami Górnymi, gdzie zlokalizowany był ostatni punkt kontrolny. Końcowy etap wiódł dalej szlakiem granicznym, który skręcał na północ. Po zbiegnięciu z grzbietu i przekroczeniu Solinki biegacze finiszowali drogą w Żubraczem.
Po opublikowaniu alternatywnej trasy a jeszcze przed biegiem toczyły się rozmowy na temat nowego przebiegu Rzeźnika. Zastanawiano się, czy nowa trasa będzie trudniejsza, czy łatwiejsza oraz czy pod względem widokowym zrekompensuje choć w części utracone połoniny. Z analizy śladu GPS oraz profilu trasy wynikało, że tegoroczny Bieg Rzeźnika będzie dłuższy (oryginalna trasa – ok. 77 km, nowa – ok. 82 km), przewyższenia będą bardzo podobne, aczkolwiek końcowe etapy będą miały nieco inny charakter. Do tej pory biegacze musieli pokonać dwie potężne „sztajchy”, by potem biec w miarę płaskimi grzbietami połonin i musieli się zmierzyć z jednym trudnym technicznie zbiegiem do Berehów. W tym roku uczestnicy mieli jedno trudne podejście – na górę Paportną – a potem biegli pofałdowanym terenem i ciułali kolejne metry przewyższeń pokonując wiele drobnych górek i pagórków. Trasa wydawała się więc nieco łatwiejsza, ale z drugiej strony była oczywiście dłuższa.
Ja sam z ciekawością oczekiwałem „nowości” za Fereczatą. To było mój czwarty start w Biegu Rzeźnika (choć w ubiegłym roku musieliśmy wycofać się z Szymonem w Cisnej z powodu mojej kontuzji) i dobrze pamiętałem połoniny. Obawiałem się, że tym razem będzie to w całości „bieg po krzakach”, jak to pieszczotliwie określił mój przyjaciel Krzychu.
Zanim podzielę się swoją opinią na temat nowej trasy, jedną sprawę należy wyjaśnić: żadna alternatywa nie mogła się równać z oryginalnym przebiegiem Rzeźnika. Po pierwsze, pierwotna trasa jest naturalna i logiczna – to fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego (poza wariantem drogą Mirka). Po drugie, została „uświęcona” mocą koleżeńskiego zakładu członków OTK Rzeźnik, który stał się mitem założycielskim całej imprezy. Po trzecie wreszcie, nie bez przyczyny połoniny leżą na terenie Parku i są najtłumniej odwiedzanym miejscem przez turystów – po prostu oferują najbardziej atrakcyjne widoki, najpiękniejsze panoramy. Poza nimi ogromna większość Bieszczadów jest zalesiona i poza drzewami niewiele widać. Nowa trasa musiała więc być pod tym względem gorsza – i była, choć w dużo mniejszym stopniu, niż się spodziewałem.
Co ważne, jako że dla wielu biegaczy start w Rzeźniku był okazją do zgromadzenia punktów I-TRA, koniecznych do kwalifikacji na niektóre zawody, takie jak biegi festiwalu UTMB w Chamonix, pojawiły się pytania, co z punktami. I właśnie dlatego, żeby uczestnicy nie byli stratni, należało przygotować trasę podobną do dotychczasowej pod względem dystansu i przewyższeń, tak by I-TRA przyznała tę samą liczbę punktów za jej pokonanie. Tak się stało i punkty I-TRA zostały przyznane.
Z punktu kontrolnego wychodziło się w las, podchodząc na Paportną. Było to zdecydowanie najtrudniejsze podejście w drugiej części trasy, a obok podejścia na Małe Jasło z Cisnej – najtrudniejsze w całym biegu. Szlak był stromy, a w lesie panował duszny upał. W rozmowach po biegu słowo „Paportna” (albo „Paprotna”, bo to przekręcenie nazwy wydawało się tak naturalne) pojawiał się bardzo często i zwykle towarzyszyło mu westchnięcie albo grymas cierpienia. Trudy wynagradzał jednak piękny widok z polany pod szczytem i nieodparte wrażenie, że człowiek znalazł się właśnie w prawdziwie dzikich górach, „na końcu świata”. Pamiętam, ze jeszcze kilka lat temu tak właśnie mówiono o Rzeźniku i połoninach – obecnie Bieszczadzki Park Narodowy odwiedza wielu turystów i próżno szukać tam samotności. W paśmie granicznym można było jednak jej trochę zaznać – trzeba się było tylko podzielić nią z innymi biegaczami.
Niedaleko za Paportną czekał na uczestników najpiękniejszy moim zdaniem odcinek całego biegu, w rejonie Dziurkowca i Płaszy (Płaszej?). Za Dziurkowcem rozciągał się widok nie ustępujący niczym połoninom – i na polską stronę, w kierunku połonin, i na słowacką, z urokliwie wyglądającą wioską Runina w dolinie. Z góry Płasza można było natomiast podziwiać pełną, 360-stopniową panoramę otaczających gór. Dalej jeszcze szlak cudnie meandrował wśród niskich drzewek, by zbiec w las i dalej w kierunku mijanego już raz po drodze Okrąglika. Na tym etapie teren był urozmaicony, a przebieg trasy bardzo ciekawy i atrakcyjny widokowo. Ostatni etap był już łatwiejszy pod względem ukształtowania terenu i mniej ciekawy – oczywiście było „ładnie”, ale nie pojawiły się żadne nowe atrakcje.
Wielu biegaczom dopiekły końcowe 3 kilometry twardą, szutrową, a później asfaltową drogą na metę. W dodatku cała trasa okazała się ostatecznie jeszcze dłuższa, niż podawał organizator. Wskazania zegarków nieco się różniły, ale myślę, że bezpiecznie jest przyjąć, że tegoroczny Bieg Rzeźnika miał 83 kilometry.
Ku mojemu zaskoczeniu na ostatnich kilometrach i w bliskim otoczeniu mety zebrało się mnóstwo kibiców, którzy głośno dopingowali umęczonych uczestników. Mimo nerwów przed rozpoczęciem biegu w trakcie samych zawodów atmosfera była doskonała.
Po pierwsze, wolontariusze spisali się wspaniale i zostawili w Bieszczadach całe swoje serce. Po drugie, turyści okazywali wielką sympatię i wsparcie biegaczom – uprzejmie schodzili ze szlaku, uśmiechali się, pozdrawiali i oklaskiwali. Owszem, wiele kilometrów pokonywało się samotnie lub w wyłącznym towarzystwie towarzyszy „niedoli”, natomiast każde spotkanie z ludźmi, czy to z obsługi, czy turystami było bardzo miłe i dawało zastrzyk pozytywnej energii, tak potrzebnej do dalszego napierania.
Podsumowując: trasa alternatywna spełniła swoje zadanie. Nie mogło nim być „przebicie” oryginalnej – to było zwyczajnie niemożliwe. Miała jednak dać uczestnikom możliwość zmierzenia się z podobnymi trudnościami oraz pokazać przy okazji tę dzikszą i mniej znaną część Bieszczad. Tę rolę alternatywa wypełniła świetnie, dając przy tym kilka okazji, by nacieszyć oko pięknymi widokami.
Tegoroczne problemy organizatorów każą jednak zadać pytanie: co dalej z „kultową” dotąd imprezą? Nie można oprzeć się wrażeniu, że festiwal biegów w Bieszczadach wokół Biegu Rzeźnika rozrósł się już tak bardzo, że po pierwsze, nieco stracił ze swej nieformalnej, luźnej, koleżeńskiej atmosfery; po drugie, zaczęło się pojawiać coraz więcej przypadków zachowania kojarzonego dotąd raczej z masowymi biegami ulicznymi, a które można podsumować jako „egoizm i brak poszanowania czegokolwiek i kogokolwiek poza samym sobą”; po trzecie wreszcie, organizacyjnie wymyka się nieco spod kontroli, co da się zauważyć w chwilach nieoczekiwanych problemów.
Wydaje się, że możliwe są dwie drogi: dalszy rozwój wydarzenia w ilości uczestników i stopniowe zatracanie „rzeźnickiej” atmosfery albo zmiana kierunku i poczynienie kilku kroków wstecz – czas pokaże, która opcja zwycięży.