– 200 zł za kilka pstryknięć? No chyba pogięło! – Wezmę luszczankę i też takie zrobię. – Ty mi cykniesz sesję, a ja Ci pozwolę udostępniać mój wizerunek w portfolio. – A nie będzie taniej, jak zdjęcia obrobię sam? – Ej, łażenie i klikanie to przecież nie jest taka ciężka robota. – Tylko tyle? A może zgrasz mi wszystkie zdjęcia? – Kiedy będą? Jak Ci idzie? Pamiętasz o mnie? – Ładne zdjęcia, pewnie masz dobry aparat! – A wyślesz mi te, na których jestem? – Ty nam dajesz fotki, a my oferujemy publikację na naszych łamach, pasuje?
Każde z powyższych pytań zdążyło już paść. Pytanie na końcu było zarówno tym pierwszym, jak i tym ostatnio mi zadanym.
To było biegowe ujęcie (serio, inaczej ten felieton nie przeszedłby wstępnej weryfikacji przez szefostwo). Ładna kompozycja, ostrość, wielkie emocje, euforia na nim zapisana i utrwalone jednocześnie ważne wydarzenie. Generalnie tak dobre, że nawet Krzyś B., opisujący swoje cudowne zdjęcie znad Wisły, by się go nie powstydził… Zebrało uznanie, w tym samego delikwenta, który na fotografii się znajdował. Z kolei ja, ucieszona, że nauka nie poszła w las, tylko w nas, zagłębiałam się dalej w gąszczu skrytych na karcie pamięci zarodków dobrych zdjęć.
I wtem, ku zdumieniu swemu, ujrzałam na konkurencyjnym, poczytnym, sportowym fan page’u tę właśnie fotografię. Opublikowana w morzu internetów, bez zapytania, bez jakiegokolwiek mojego sakramentalnego „tak”, zaczerpnięta z niewiadomych źródeł. Moje zdumienie nie było bezkresne, bo tego typu sytuacje zdarzały się nie raz, nie dwa i nie tylko mi. W skrócie więc, zapytałam szanownych redaktorów owego portalu: – Zgoda na udostępnienie jest? – Ni ma!
A zdjęcie na portalu i tak było. Grzecznie nie wszczynałam trzeciej wojny światowej, mimo, że mój prawnik szykował już sądową batalię, mając w zanadrzu definicję utworu fotograficznego według Konwencji Berneńskiej, wyjątki z ustawy o prawie autorskim z 4 lutego 1994 roku i precedensowe wyroki z ostatniej dekady. Jednak ja nadałam tylko lekkie upomnienie na przyszłość. W odpowiedzi usłyszałam szczerą do bólu propozycję:
– A na tę przyszłość, możemy publikować jakieś Twoje zdjęcia w zamian za wspomnienie Twojego nazwiska?
Mówili, że w ten sposób mogą pomóc promować mój profil, bo sami są szanowanym portalem. Że muszę zrozumieć, że ich szacunek do pracy fotografów (w postaci zapytania o zgodę) pozostaje głęboki, ale cechuje ich bardziej serce niż rozum i stąd zapomnieli spytać o zgodę.
I żeby nie było, jeszcze rok temu bym skakała z radości, że jakikolwiek portal chce udostępnić moje zdjęcia, że może ktoś je zobaczy i doceni. I sama pewnie też bym je wysyłała. Ale od tego czasu zmieniło się więcej, niż kiedykolwiek byłam w stanie sobie wyobrazić i zrozumiałam więcej, niż sądziłam, że zrozumiem.
Kiedyś usłyszałam też: „Przepłacamy za te zdjęcia. Co to za filozofia – zrobić podobne samemu?” No więc można zacząć wyliczać: wystarczy kupić aparat, obiektyw, dodatkowe baterie, czasami lampę, program do edycji, dojechać w dane miejsce, mieć na wszystko pomysł i siłę, wykonać swoją pracę jak najlepiej i potem jeszcze kilka godzin spędzić przy postprodukcji. A do tego, wiedzieć nie tylko gdzie kliknąć, ale też jak, kiedy i z jakimi ustawieniami.
My, fotografowie, też wkładamy w to wszystko serce i zaangażowanie. Nie tylko pstrykamy – bo najpierw uczymy się, jak wszystkie parametry manualnie ustawić, by efekt był nie przypadkowy, ale zamierzony. Nie tylko łazimy – bo jedną parą oczu szukamy ciekawych zdarzeń, dobrego światła, wyjątkowych momentów i nieprzewidzianych chwil. Potem bierzemy kredyty oraz pożyczki i inwestujemy to wszystko w nowy sprzęt, by efekt był coraz lepszy. A gdy już te zdjęcia zrobimy – zabawa się nie kończy, a dopiero zaczyna, bo edytując i kadrując, nadajemy wszystkim fotografiom indywidualną duszę.
Ta własność intelektualna nadal nie jest traktowania jako własność, szczególnie w sieci. Nie szanuje się cudzej pracy, a przez to, często my sami nie szanujemy siebie i nie potrafimy odpowiednio wycenić swoich umiejętności.
Mi też się zdarzało i zdarza swojej pracy nie szanować. I wiąże się to zarówno z nieustającym poczuciem, że moje fotografie nie są wystarczająco wybitne, jak i z tym, że częściej myślę o dobru drugiego człowieka, niż o swoim.
Zarazem wiem jednak, że czasami warto tłumaczyć rzeczy dla innych oczywiste i odpowiadać cierpliwie na wszystkie te pytania wymienione powyżej. Bo być może w przyszłości – jeśli nie ja, to ktoś inny – nie zostanie pozbawiony swojego ujęcia. Z drugiej strony być może będzie publikowanych więcej fot podobnych do tej, którą komórką strzelił Krzysiowi B. nad Wisłą naczelny.
_____________________________
Marta Gorczyńska – trochę fotografka, trochę dziennikarka, sportowa. Próbuje robić wszystko naraz, w związku z czym często nic jej nie wychodzi. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata i przez następne miesiące będzie głodować, bo jest typową studentką. Twierdzi, że dopóki nie zdobędzie Grand Press Photo, to nie ma się co bardziej przedstawiać. Swoje dotychczas udane fotografie prezentuje, z regularnością mniejszą lub większą, na Fanpage’u MG Photography.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.