Redakcja Bieganie.pl
Ultra Trail du Mont Blanc (UTMB)
dystans: 166km
przewyższenie: +9400m
start: 28.08.2009, godz. 18:30
miejsce: Francja, Chamonix, Alpy
Wpadam ze skrajności w skrajność. Dwa tygodnie temu byłem na super biegu gdzie wystartowało 25 osób, a teraz jadę na UTMB, gdzie startuje 2300 zawodników… I to TYLKO 2300, bo taki jest limit, chętnych jest kilka razy więcej! Bieg nie jest tani, bo wpisowe wynosi 140 euro i to płatne od razu w momencie zapisów, jednak miejsca rozchodzą się w dwa dni! A zapisać się nie jest łatwo. Zapisy są już w styczniu, czyli osiem miesięcy wcześniej, tylko przez internet. Trzeba się wcześniej zarejestrować w systemie, który rejestruje tylko tych, którzy mają wymaganą minimalną ilość 4 punktów kwalifikacyjnych, uzbieranych wciągu dwóch lat poprzedzających bieg. Istnieje lista biegów kwalifikujących do UTMB, aby bieg się tam znalazł, trzeba o nim poinformować organizatorów, oni sprawdzają dany bieg i albo go akceptują, albo nie. Bieg musi być biegiem terenowym, o długości co najmniej maratonu, jednoetapowy, musi posiadać stronę www z wszelkimi informacjami o biegu oraz wynikami. Punktacja jest następująca – za każdy kilometr długości oraz za każde 100m przewyższenia jest jeden mały punkt, punkty się sumuje, następnie są nadawane tzw. duże punkty wg skali:
65-89 pkt = 1 PKT (bieg musi mieć co najmniej 65 pkt.)
90-129 pkt = 2 PKT
130-179 pkt = 3 PKT
powyżej 180 pkt = 4 PKT
W ten sposób trzy polskie biegi, które są na liście, są wycenione następująco:
Kierat | 100km | 3500m+ | 100+35=135 pkt | 3 PKT |
Sudecka Setka | 100km | 2000m+ | 100+20=120 pkt | 2 PKT |
Rzeźnik | 80km | 3200m+ | 80+32=112 pkt | 2 PKT |
W przypadku wszelkich niejasności, o przyznanych punktach decyduje ostatecznie organizator UTMB. Trzeba także do końca maja dosłać oryginał specjalnego zaświadczenia lekarskiego, bez którego zapisy przepadają. Kiedyś ten bieg był raczej dla lokalsów – czyli francuzów i włochów, jednak organizatorzy chcą, by był to bieg światowy i ostatnio jest dla nich limit ilościowy oraz promowani są zawodnicy zagraniczni.
Co takiego przyciąga ludzi z całego świata, że chcą w niecałe dwie doby pokonać trasę, która wg przewodników turystycznych jest na 7-10 dni?
Jestem na tym biegu już drugi raz, w tamtym roku niestety musiałem się wycofać na trasie… To był straszny bieg dla mnie, oj straszny! Już po 2 godzinach dopadły mnie jakieś rewelacje żołądkowe, kilka razy musiałem "lądować" w krzakach, do tego osłabłem totalnie, spadło mi morale… ogólnie kiszka! Koniec końców do półmetka dotarłem ledwie żywy, nie wiedziałem jak się nazywam, miałem wrażenie, że nie mam stóp, a psyche to miałem zaoraną na maxa… Takie życie, były ambitne plany, a tu taka porażka… Jedyne co mi pozostało, to zemsta za rok. Jak postanowiłem, tak uczyniłem i zapisałem się na edycję 2009. Mając w pamięci tamte straszne chwile, postanowiłem w tym roku perfekcyjnie się przygotować. W tak trudnym biegu naprawdę każdy, nawet najdrobniejszy, element ma ogromne znaczenie. Podzieliłem więc sobie przygotowania na kilka etapów i zacząłem je starannie analizować oraz realizować. Podział był taki: logistyka, dieta, wyposażenie na bieg, przygotowanie fizyczne.
LOGISTYKA
Do Chamonix jest 1500km, co daje ok.20 godz. jazdy autem. To dużo i jeśli się odpowiednio nie wypocznie, to zmęczenie wyjdzie na pewno podczas biegu. Tak miałem w tamtym roku, przyjechałem na miejsce w czwartek (start jest w piątek) i spałem tylko jedną noc, czyli ledwo odespałem długą podróż, a nie "naspałem" się na bieg. Poważny błąd. W tym roku bezpośrednio przed biegiem solidnie wypoczywałem na urlopie, na plaży nad adriatykiem, kilka dni nic nie robiłem, tylko dużo spałem i jadłem. Następnie tylko kilka godzin podróży autem i byłem w czwartek na miejscu, wypoczęty, wręcz głodny biegania. Na miejscu, podobnie jak w tamtym roku zainstalowałem sie na polu namiotowym.
DIETA
Do tak długich biegów dobrze jest, by glikogen wylewał nam się uszami, więc kilka dni przed biegiem rozpocząłem tzw. "hard-core-carboloading", czyli makaron, ryż, makaron, ryż. Tempo na takich biegach względnie jest małe, więc można zjeść ostatni posiłek nawet 1h przed biegiem. Warto też wcześniej zażyć co-nieco witamin oraz minerałów. Bardzo ważne jest, aby na biegu też mieć ze sobą izotonik, minerały, magnez czy witaminy, ponieważ podczas tak długiego wysiłku wypłukujemy je z siebie w ogromnych ilościach, a ich brak może skutkować bolesnymi skórczami oraz niepotrzebnym osłabieniem.
WYPOSAŻENIE
Ciuchów biegowych mam już sporo, więc tu nie było specjalnie co korygować. Co do wyposażenia to największa nowością był zakup ultralekkich kijków RaidLight. Napalony na nie byłem już od dawna, waga 120g/szt. robiła na mnie wrażenie, a start w UTMB był dobrą okazja na zakup tego drogiego cacka (sprawdziły się rewelacyjnie). W połowie biegu jest przepak, warto z niego skorzystać i przygotować sobie drugi komplet odzieży oraz buty na zmianę.
Na szczytach w okolicach 2500mnpm jest raczej zimno i ostro wieje, dlatego rękawiczki, czapka i wiatrówka na pewno się przydadzą.
PRZYGOTOWANIE FIZYCZNE (trening, starty)
Od kiedy w tamtym roku zakończyłem bieg, schodząc w połowie z opuszczoną głową, pałałem chęcią zemsty! Nie wiedziałem jak się nazywam, ale wiedziałem, że za rok tu wrócę i się zemszczę! Dlatego też, od razu po powrocie, zabrałem się za ogólne planowanie treningów i startów. Wszystkie moje przygotowania były podporządkowane celowi nr 1 – startowi w UTMB 2009.
BIEG
Ktoś kto tu jest po raz pierwszy musi być w ciężkim szoku! Ja jestem już drugi raz i dalej jestem pod ogromnym wrażeniem. Chamonix po prostu oszalało na punkcie tego biegu. Przez te kilka dni wszystko dzieje się pod dyktando biegu i biegaczy. Biegacze opanowali totalnie to małe miasteczko. To tak jakby do Zakopca oprócz zwykłych turystów przyjechało jeszcze dodatkowo 5000 biegaczy wraz z rodzinami. Knajpki, sklepy, parkingi opanowane przez ludzi paradujących w koszulkach oraz bezrękawnikach finischerów z poprzednich edycji. Współczynnik wyżyłowanych łydek na 1m2 jest na pewno największy na świecie. W sklepach sportowych, których w Chamonix jest chyba więcej niż w całej Polsce, zawodnicy mają od razu 10% zniżkę. Dwa największe parkingi są przez ten weekend za darmo dla zawodników, podobnie jest na niektórych kempingach. Przed biegiem trzeba się zarejestrować w biurze zawodów, gdzie wydają nam numer startowy, koszulkę, torbę na przepak, plombują nam plecak oraz czipa na rękę. W hali sportowej trzeba też zdeponować rzeczy na przepak, przy czym miejsce to robi wielkie wrażenie na wszystkich – ogromna sala sportowa, a w niej kilka tysięcy toreb poukładane równiutko w kilkudziesięciu rzędach… większość robi sobie tam zdjęcia pamiątkowe.
Początek jest zawsze miły, pierwsze kilka kilometrów to w zasadzie marsz wśród tłumów zebranych w Chamonix. Organizatorzy poustawiali na początku trasy tabliczki z oznaczeniami kilometrów, ale to chyba w ramach podniesienia morale zawodników, bo w kilka minut truchtem mijam wg tabliczek 3km: ). Jednak żarty szybko się kończą, bo jesteśmy na 1000 mnpm a za chwilę pierwszy podbieg na 1800 mnpm. Te 800m przewyższenia na 7km to byłby mocny bieg górski (coś jak bieg na Żar), a to dopiero rozgrzewka! Teraz mocny zbieg, chwila po względnie płaskim i na 35km się zaczyna esencja tego wyścigu. Typowe podejście – na odcinku 9km jest przewyższenie 1300m! No i pierwszy raz zdobywamy wysokość 2500mnpm (dokładnie 2479). Wieje jak w Kieleckiem i jest bardzo zimno, pewnie w okolicach 10°C, więc trzeba założyć wszystko co się ma. Trzeba szybko uciekać, bo po pierwsze jest tak zimno, a po drugie jak sie szybko biegnie, to sie człowiek rozgrzewa: ) Kolejny mocny zbieg, prawie 1000m w dół na odcinku 6km. Na szczęście to już 50km (a może dopiero??), a tu w Les Chapieux czeka nas prawdziwa uczta!
Niewielkie miasteczko zrobiło wszystko, by dopieścić biegnących i punkt żywieniowy wygląda jak uczta weselna. Jest tu wszystko – owoce świeże, suszone, ciasta, ciastka, chipsy, zupy, wędliny, sery, cola, kawa… no po prostu najeść się i zostać. A tu trzeba napierać dalej i to ostro, bo przed nami 10km podejścia na 2512mnpm, nie ma lekko. Na szczycie znowu szok temperaturowy, wieje i strasznie zimno. Krótkie zejście poniżej 2000 mnpm i znowu podejście, na 2435 mnpm. Ale to jeszcze nic, teraz zaczyna się mordercze zejście do włoskiego Courmayeur, 10km i 1300m w dół. Organizatorzy chyba specjalnie to zejście tak poprowadzili, żeby dobić i odebrać całkowicie nadzieje na ukończenie całości tym, którzy zaczynali mieć chwile zwątpienia. Na szczęście to półmetek, chociaż tylko teoretycznie, bo z odległości i przewyższenia tak faktycznie wychodzi, jednak nie z czasu przejścia. Nie bez powodu limity są tak ustawione, że na półmetku jest limit 19 godzin, czyli na drugą połowę dają nam aż 27 godzin. Jednak na osłodę, w hali sportowej, gdzie jest przepak, zrobiono wszystko, byśmy tam zostali i nie chcieli biec dalej. Wyżerka taka, że po prostu nie da się tego wszystkiego opisać! Do tego materace i leżanki dla zmęczonych, punkt medyczny, gdzie miłe pielęgniarki opatrywały zmasakrowane stopy oraz sala masażu gdzie masażystki delikatnie masowały zmęczone tkanki zmęczonych biegaczy… Po co biec dalej?! Jednak ja, chcąc jakby na przekór wszystkiemu ukończyć cały bieg, uciekłem w miarę szybko z tego raju, przebrałem się tylko, wysmarowałem sudocremem oraz oczywiście się najadłem. Niestety z profilu wynikało, że czeka mnie teraz prawie 20km wspinaczka na najwyższy punkt biegu – Grand Col Ferret na 2537mnpm. Jednak nie było źle, bo jak jak wynika z tabeli międzyczasów, na tym odcinku minąłem 130 osób, czyli łydka całkiem dobrze podawała: ). Ale na szczycie, gdzie byłem ok. 17:30, tak mnie przewiało, że zacząłem się obawiać, czy nie zapłacę za to jakimś solidnym przeziębieniem. No to jestem już w Szwajcarii.
Dalej znowu kolejny wariacki zbieg, kilkanaście kilometrów i prawie 1400m w dół! Kto tą trasę wymyślał? I znowu podejście, na 1500 mnpm, niby krótkie, tylko kilka km, ale miałem wrażenie, że nigdy się nie skończy. I znowu mega wypasiony punkt i super wyżerka. Standardowo najadam się na zapas, uzupełniam wodę, nakładam sudocrem i w drogę. To juz 123km, czyli został jeszcze "tylko maraton"!!:) Normalnie to bym nie robił problemu, jednak w tych warunkach brzmi to jednak strasznie, tym bardziej, że teraz trzy ostre podejścia na 2000 mnpm, a jest już prawie północ. No i stało się to na co czekałem – kryzys! Po 31 godzinach, kilka kilometrów po wyjściu z punktu, na ostrym podejściu pod Bovine. Noc, idę sam, ostre podejście, wąska skalna ścieżka, same kamory, do tego po jednej stronie strome zbocze, a mnie akurat teraz zaczęło "ścinać"! Powieki zrobiły się tak ciężkie, ze nie miałem siły ich otwierać! Kurcze, jak tu iść po tych kamorach, skoro nic nie widzę?? Arek obudź się! Bije się po policzkach, przecieram powieki, gadam głośno do siebie, ale nic to nie daje. Chyba kilka razu urwał mi się film. Dogoniłem jakąś grupę i przykleiłem się do nich, ze strachu, że jak będę szedł w takim stanie sam i spadnę, to mnie przez tydzień nie znajdą. Patrzę tylko na łydki gościa przede mną, pilnuje go, żeby mi nie uciekł, żeby mnie nie zostawił. Ale co on tak dziwnie idzie? Po co sie tak kołysze? Nie! On sie nie kołysze, to mi nawala błędnik! Dobrze, że na szczycie strasznie wieje i jest zimno, to mnie trochę pobudza. Po zejściu, w Trient, nie mogę sie opanować i robie sobie krótką 20-to minutową drzemkę. Nie chcę więcej, bo obawiam się, że jak już porządnie zasnę, to nikt i nic mnie nie wybudzi, że już nie wspomnę o dalszym napieraniu. Ciężko się zbieram, ale jest lepiej, przebudziłem się, idę dalej. Nie jest źle, bo znowu mijam kilka osób. Kolejne podejście na 2000 mnpm i kolejne strome zejście, żegnam Szwajcarię. Jestem w Vallorcine, czyli mam juz 148km w nogach. Pochłaniam ciepły bulion, uzupełniam zapasy, jeszcze zapobiegawczo sudocrem i lecimy dalej. Jest 8:00, piękny ranek, widoki takie, że aż zapiera dech w piersiach. Jak tu nie kochać gór, jak tu nie biegać w takich imprezach?? Nastrój mi dopisuje, bo jeszcze tylko jedno ostre podejście, jeszcze tylko 18km do mety! Tak mnie rozsadza energia, taki jestem podekscytowany, że przyspieszam i na ostatnim podejściu mijam 40 osób. Jest szczyt, więc jeszcze tylko 11km.
Kolejny, ostatni już punkt kontrolny, jeszcze tylko 7km! Już widzę w dole Chamonix, jest prawie na wyciągnięcie ręki. Mijam kolejnych zawodników, ledwo idą, ale widzę uśmiech na ich twarzach, tez już czują nosem metę. Już słyszę dzwonki i okrzyki kibiców w Chamonix, wbiegam na ulice miasta. Ktoś krzyczy, że jeszcze 2km. Przyspieszam. Tłumy ludzi wiwatują, klaszczą, krzyczą, trąbią, totalne wariactwo, totalna euforia! Ostatnia prosta, już słyszę "Conquest of Paradise", już widzę metę, już widzę Żonę z aparatem. I w końcu wpadam szczęśliwy na metę, ktoś mi zabiera czipa, ktoś mi podaje bezrękawnik FINISHERA. Żona mnie całuje, ściska, gratuluje mi. KONIEC!
Nie ukrywam, że wtedy nie jedna łezka zakręciła mi się w oku… Ciężko nazwać uczucie jakie wtedy człowieka ogarnia, te ogromne emocje… Tam na mecie, przez maleńką chwile człowiek czuje się bohaterem, supermenem.
Polecam wszystkim, warto się tyle namęczyć, żeby TO COŚ poczuć!
Ultra Urlop cz.I
__________________________________________________________________________________
Arek "Beskidzki Ultras" Koźmin – z natury leniwy… ale jeśli już
się musi ruszyć, to łazi, ewentualnie biega, po górach 🙂