Aleksandra Bazułka
Biegaczka górska HOKA Garmin Team, romansująca z biegami asfaltowymi. Z zawodu dziennikarka i specjalistka od komunikacji. Przed biegiem progowym zwykle pozwala sobie na czipsy.
Kombinacja norweska, kolarstwo górskie i teraz biegi po górach? Taki zestaw kojarzy się tylko z jednym nazwiskiem: Adam Cieślar. Jeszcze kilka lat temu startował na najważniejszych światowych imprezach: mistrzostwach świata i igrzyskach olimpijskich. W dorobku ma m.in. sześć złotych medali Uniwersjady. Niedawno do tej kolekcji dołożył srebrny medal mistrzostw Polski w biegach górskich w Szczawnicy. O nowej sportowej drodze rozmawia z nim Aleksandra Bazułka.
Aleksandra Bazułka: Ostatni raz przed tegorocznymi mistrzostwami Polski w biegach górskich w Szczawnicy widziałam cię kilka lat temu w Szczyrku. Nie były to zawody biegowe. Jak potoczyła się twoja ścieżka po zakończeniu kariery sportowej kombinatora norweskiego?
Adam Cieślar: Kombinacja norweska to mało popularny sport w Polsce (połączenie biegów i skoków narciarskich – przyp. red.). Kadra nieco się rozsypała, pojawił się problem ze sponsorami. Później pojawiła się rodzina, dzieci i trudno było kontynuować profesjonalną ścieżkę sportową. Podjąłem zatem decyzję o zakończeniu kariery. Niedługo potem przytrafił mi się dosyć poważny wypadek, podczas którego prawie straciłem oko…
Szczerze mówiąc o tym w pierwszej kolejności pomyślałam, widząc cię wchodzącego na scenę po odbiór srebrnego medalu mistrzostw Polski. Wzbudziło to we mnie jednocześnie podziw i zdziwienie, że po takim wypadku można tak sprawnie poruszać się w terenie.
O tyle dobrze, że nie straciłem tego oka, choć prawie wcale na nie nie widzę. Wiadomo, że mnie to ogranicza. Zwłaszcza, gdy jest ciemno i deszczowo. Wtedy obraz nieco się zlewa i muszę bardziej uważać. Trochę czasu już minęło i zdążyłem przyzwyczaić się do tego dyskomfortu. W większym stopniu już mi to nie przeszkadza.
Po wypadku miałem półroczną przymusową przerwę od jakiegokolwiek ruchu. Spędziłem wówczas w szpitalu około miesiąca. Zaraz po zakończeniu kariery byłem zatem całkiem uziemiony. Później dostałem się do zawodowej grupy kolarskiej jako mechanik i sam zacząłem bawić się w kolarstwo górskie. Bez większego ciśnienia, ale jednak z małym głodem rywalizacji. Ciągle ograniczały mnie zresztą problemy ze wzrokiem.
W końcu pojawiło się bieganie.
Kiedyś biegałem w okresie przygotowawczym, choć trudno było zgrać to czasowo z moim treningiem. Skoki narciarskie z bieganiem nie do końca się łączą.
Teraz zamierzasz nadal startować w zawodach biegowych, a może jednak bardziej ciągnie cię w stronę kolarstwa górskiego?
Jazda na rowerze w tej konkurencji wiąże się z dużym ryzykiem. Do biegania zawsze czułem większą chęć, choć w czasach kombinacji norweskiej nie miałem zgody na starty ze strony Polskiego Związku Narciarskiego. W górach jako biegacz zacząłem pojawiać się częściej w zeszłym roku. Spodobało mi się.
Jak obecnie wyglądają twoje treningi? To ustrukturyzowany plan, a może po prostu czerpanie radości z ruchu.
Na ten moment trenuję pół na pół – trochę na serio, trochę dla przyjemności. W związku z moją pracą ograniczają mnie wyjazdy na zawody kolarskie. Nie zawsze mogę zrobić trening. Na ważniejsze starty dostaję wolne z teamu.
W Szczawnicy spodziewałeś się, że włączysz się do walki o medal?
Nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać. Wcześniej byłem chory i nie biegło mi się optymalnie. Nie nastawiałem się za mocno na wynik. Finalnie oczywiście cieszę się z tego rezultatu. Nie podchodziłem do tego tak, że celem jest zdobycie medalu, czy nawet dostanie się na mistrzostwa świata. Na luzie.
Z perspektywy profesjonalnego sportowca, jak oceniasz próg wejścia do konkurencji, jaką są biegi górskie? Śledzisz największe imprezy biegowe na świecie i czołowych graczy na tym podwórku?
Jestem świeżakiem. Widać, że poziom z roku na rok jest coraz wyższy. Czy siebie widzę w tym gronie za parę lat? Sam już ich trochę na karku mam. Wiem, ile musiałbym poświęcić, żeby być w takim miejscu. Na ten moment chcę postartować z luźną głową. Mam na myśli konkretne zawody. Zamierzam wystartować na dystansie 25 km podczas Tatra Fest. Celuję w krótsze dystanse. Lubię się ścigać. Cały czas biec mocno.
To zrozumiałe, że lubisz czuć krew w ustach, mając za sobą tyle startów na nartach, podczas których liczyła się każda setna sekundy. Od tego można się uzależnić. Ale chyba twoje plany w tym sezonie nie kończą się na biegu w Tatrach?
Wraz z każdym startem w głowie kreują się kolejne plany. Może pojawię się w Lądku-Zdroju. Wtedy w okolicy mam zawody z kolarzami. Być może uda mi się wyskoczyć podczas piątkowej przerwy w startach zespołu, w którym pracuję.
Czyli powalczysz o złoty bilet!
Fajna impreza! Z roku na rok bieganie robi się popularniejsze. To wciąga.
Jak oceniasz ten nowy dla ciebie świat? Masz za sobą starty na najważniejszych imprezach sportowych – igrzyskach olimpijskich, mistrzostwach świata. Ponownie wpadłeś w wir rywalizacji. Oczywiście nieporównywalnie innej i na innym poziomie. Nie jesteś teraz uzależniony od decyzji związku sportowego, sam decydujesz o swoich treningach i startach. Podoba ci się taki układ?
Tu jest zdecydowanie więcej swobody. Wcześniej miałem wyznaczony z góry kalendarz startów, obozów na cały sezon. Miałem konkretne wytyczne od sponsorów i związku. Teraz żyję na luzie. Sam o wszystkim decyduję, nie muszę się z niczego rozliczać. Presja nie jest już narzucana z góry.
Czujesz, że po ostatnim sukcesie, bo medal mistrzostw Polski to zawsze sukces, sprawił, że ktoś w tym biegowym świecie spojrzał na ciebie trochę bardziej serio? Masz już za sobą kilka startów na różnych imprezach. Kilka lat temu wskoczyłeś między innymi na podium w wyzwaniu Red Bull 400. Czujesz, że teraz dałeś o sobie znać, że jesteś?
Trudno powiedzieć. Z pewnością niektórzy mnie obserwują.
Może ta rozmowa otworzy nieco jakąś ścieżkę. Tego ci życzę!