Z Magdą Łączak z teamu Salomona, reprezentantką Polski na mistrzostwa świata w długodystansowych biegach górskich, rozmawia Igor Błachut.
Pamiętasz swój czas na kilometr z podstawówki?
No coś ty, ja unikałam w podstawówce wuefu jak ognia…
A z liceum w takim razie?
W liceum to miałam już zwolnienie… Jak widzisz, nie byłam bardzo zaangażowanym uczestnikiem zajęć.
No, ale jakoś musiałaś chyba zacząć?
Do pierwszego biegania zmuszał mnie Paweł (Dybek, narzeczony Magdy – przyp. IB). Było to okupione strasznymi kłótniami, bo uważałam, że to zupełnie bez sensu. Kilka kłótni i dałam się w końcu namówić na to bieganie. To było przy okazji jakichś wędrówek po górach.
Czyli jednak wcześniej chodziliście po górach, więc z tą aktywnością nie było tak źle.
Tak, ale to były takie wypady turystyczne. W czasie liceum dużo czasu spędzaliśmy w górach.
Jak zatem nastąpiła ta odmiana, że z marszu przeszłaś w bieg?
Zaczęłam biegać na potrzeby rajdów przygodowych. Jakoś tak wyszło, że po którymś rajdzie – chyba już po pierwszym Adventure Trophy w 1999 roku – okazało się, że jak się nie biega, to ciężko o dobry wynik. Wtedy byliśmy umówieni z Flekmusem (czyli właśnie Pawłem Dybkiem – przyp. IB) że całą trasę przejdziemy.
A ja pamiętam Wasz bieg w stronę mety, już na ostatnich metrach…
No właśnie, bo Flekmus mnie namówił, żeby przebiec tę końcówkę. Potruchtaliśmy, trzymając się za ręce, ale po wszystkim strzeliłam focha – obrażona, że Paweł złamał umowę. Ale po tym wszystkim zaczęłam trochę biegać na potrzeby rajdów… Czyli była już ze mnie wtedy panna duża.
Ale specjalistką od biegania to Cię wtedy raczej trudno było nazwać. Z mojego punktu widzenia, zdecydowanie wyróżniałaś się, jeśli chodzi o jazdę na rowerze.
No bo biegałam trochę, ale raczej bez przyjemności. Rowery dużo bardziej mi leżały, wtedy (początek zeszłej dekady) dużo startowałam w maratonach rowerowych.
Też Paweł naciskał?
Nie, to raczej ze względu na rajdy i sama chciałam. Ja zresztą dużo więcej od niego w tych maratonach startowałam.
Czyli mamy taka sytuację, że są rajdy – jeździsz na rowerze, ćwiczysz inne sporty, nie bierzesz zwolnień z wuefu… ale skąd kolejna wolta, żeby skupić się głównie na bieganiu?
Pierwsze rajdy to na zwolnieniu z wuefu… Ale zostawmy moją niechęć do ćwiczeń w szkole…A to jest dobre pytanie. Ktoś mnie pytał, kiedy pierwszy raz wystartowałam w biegach górskich, ale tak szczerze, to nie mam pojęcia. Chyba to był Mountain Marathon u Pawła Fąferka, zdaje się Kotlina Kłodzka. Nie pamiętam już, czy to wynikło z problemów ze składem na rajdy, czy imprez żadnych nie było i to był taki substytut… W każdym razie, tam nie było szałowych wyników, ale nie było też problemów z bieganiem, jakoś tak przyjemnie poszedł mi ten start. Może coś zaskoczyło, może byłam już wystarczająco duża na to bieganie po górach…
W każdym razie przekonałam się, że w górach bieganie jest przyjemniejsze. Bo trenowanie w okolicach Mielca, gdzie jest płasko i nieciekawie, to słabsza sprawa… Pewne dlatego tak długo się nie mogłam zachęcić do biegania.
Zdajesz sobie sprawę, jak teraz pojechałaś po psychice trenujących na co dzień na Mazowszu czy w Wielkopolsce?
Nie, no… Ja staram się pokazać, że to ma głębszy sens, ta katorga na płaskim, bo jak już pojedziemy na weekend w góry, to dopiero jest przyjemnie…
No dobra, niech będzie. To teraz poważniej – czy trzy lata temu, kiedy zaczynałaś biegać intensywnie, kalkulowałaś, że uda Ci się dotrzeć aż tak daleko?
Nawet dzisiaj to dla mnie nie do uwierzenia, że to się tak potoczyło… Tu trzeba jednak powiedzieć, że zawdzięczam bardzo dużo Izie Zatorskiej. Na początku to było nie tyle bieganie, co takie sobie tuptanie. Chyba w 2010 roku złożyło się dość przypadkowo, że się poznaliśmy z Izą. Co ciekawe to był bieg na Śnieżkę, którą w sobotę będziemy zdobywać. Jechaliśmy razem na te zawody i poznawaliśmy się. Iza jak usłyszała, ze jadę na zawody ale nie miałam czasu biegać w ostatnim tygodniu, po dojechaniu do Karpacza wygoniła mnie potruchtać, kazała zrobić przebieżki. Wtedy dodałam do słownika słowo przebieżka, wcześniej nie miałam pojęcia, że tak trzeba…To ona zaczęła podpowiadać, co robić, żeby było lepiej – no i jest lepiej. Mam plan treningowy, który ma ręce i nogi, dzięki czemu da się poprawiać wyniki. Ale gdyby mi ktoś trzy lata temu powiedział, że taki będzie scenariusz, to bym się od razu z nim założyła, że nie ma takiej możliwości. Że się komuś w głowie pomyliło.
Może i pomyliło, ale jesteś tu, gdzie jesteś – w reprezentacji Polski na MŚ w długodystansowych biegach górskich.
I cały czas jestem w szoku, że tak się stało… Ale, w przeciwieństwie do innych osób, które mocno trenują tylko pod ten bieg, jestem realistką i wiem, na co mnie stać. Zdaję sobie sprawę, że nie zrobię oszałamiającego wyniku. Co nie zmienia faktu, że staram się, jak najlepiej potrafię, choć nie wystartuję najszybciej, jak mogę. Bo nie dobiegłabym w miarę rozsądnie… Będę się musiała dobrze nastawić mentalnie. Jeśli pogoda się nie zmieni (czyli upały) – to trzeba będzie zachować dużo więcej chłodu w głowie, niż w bardziej sprzyjających warunkach pogodowych. Chcę utrzymywać równe tempo, ewentualnie przyspieszyć w drugiej połowie. Nie mogę za szybko zacząć się ścigać, choć to może być bardzo trudne.
Tak słucham tych planów taktycznych na mistrzostwa… Izie podziękowałaś, ale bez Pawła to chyba też byś się tu nie znalazła?
No właśnie, Flekmusowi też muszę podziękować, gdyby nie on, wszystko to nie miałoby przecież miejsca. Ciekawe, że on nie się nie czuje ojcem tego sukcesu, w każdym razie nie było takiej refleksji z jego strony – muszę mu nadmienić.
Że jest ojcem?
No może nie, że jest ojcem, bo taka informacja może zrujnować komuś start… (Paweł też biegnie w MŚ – przyp. IB). Więc może jednak po mistrzostwach…