Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Bardziej kręci ją „półtorak” ale to na dychę zdobyła swoje pierwsze seniorskie złoto mistrzostw Polski. Sylwia Indeka opowiedziała nam o kulisach rywalizacji w Goleniowie, żużlu, który hartował charakter, problemach z odżywianiem, przez które rok temu chciała skończyć ze sportem, oraz maratońskim wecie, jakie postawiła swojej trenerce. Zapraszamy na rozmowę ale też momentami „godkę”, bo w rodzinnym domu obiecującej długaski, obowiązuje gwara śląska.
Krzysztof Brągiel (bieganie.pl):Przede wszystkim gratuluję złotego występu na 10000 metrów w Goleniowie.
Sylwia Indeka: Bardzo dziękuję. Cieszę się, że udało się wygrać. Myślę, że byłam w najbardziej komfortowej sytuacji ze wszystkich dziewczyn, które pobiegły ze mną w serii. Byłam najmłodsza, dycha nie jest moim dystansem docelowym, bo celuję w piątkę, jestem nieobiegana, życiówki też nie miałam jakiejś super, żeby być faworytką. Biegłam z czystą głową. Po prostu. Żeby się trzymać i ile Bóg da sił w nogach.
Kiedy poczułaś, że możesz to wygrać? Stawka była mocna, same klasowe seniorki.
Przede wszystkim niskie ukłony dla maratonek. Jak one dały radę tydzień po maratonie pobiec jeszcze dychę? To jest niesamowite. Moim zadaniem było trzymać się czoła stawki ile dam radę. Udało się wytrzymać do końca. Na ostatnich dwóch okrążeniach, jak zobaczyłam kto koło mnie biegnie, to przeszło mi przez myśl, że mogę wygrać. Wiedziałam, że mam w sobie trochę szybkości, bo jeszcze do niedawna trenowałam pod 1500 metrów. Miałam asa w rękawie. Ale z drugiej strony przez większość biegu kompletnie nie czułam się pewnie. Nie wiedziałam kiedy mogę sobie pozwolić na przyśpieszenie. Chciałam finiszować wcześniej ale bałam się, że wtedy mnie „kopnie” i padnę. Wyczekałam do ostatnich 600 metrów, bo czułam, że właśnie taką końcówkę mogę wytrzymać (Sylwia zatrzymała zegar na nowej życiówce: 33:24.16 – red.).
Mówisz, że czułaś się niepewnie, ale obserwując bieg z boku, sprawiałaś wrażenie bardzo spokojnej. Cały czas przy bandzie, żadnego obiegania. Dziewczyny co jakiś szarpały, zmieniały pozycję. A ty zupełnie niewzruszona, pilnowałaś krawężnika.
Moja trenerka Marzanna Helbik krzyczała mi na każdym kole czas, z kolei jej mąż Joachim, który można powiedzieć, że jest moim trenerem mentalnym, dawał mi wskazówki, żebym starała się odpoczywać: „luźno ręce” i tak dalej. Pamiętam, że miałam kryzys na siedem kółek do mety, kiedy na prowadzenie wyszła Ania Bańkowska. Za nią ruszyła Iza Paszkiewicz, a ja spadłam na trzecie miejsce. Poczułam się na tyle zmęczona, że chciałam odpuścić. Zaczęłam się koncentrować na technice biegu, skupiałam się na tym, żeby wytrzymać chociaż jeszcze jedno kółko i ostatecznie przetrwałam ten kryzys. Dla mnie bieganie na dychę to jest niesamowite wyzwanie dla głowy.
Ponoć Twoja trenerka bardzo żywiołowo reaguje na zawodach. Co krzyczała, poza międzyczasami?
Najwięcej mi dało, jak powiedziała, że do przebiegnięcia jest jeszcze jedna cyfra, a nie dwucyfrowa liczba kółek. Rozbawiło mnie też jak powiedziała: „Sylwia, ty wiesz, co masz zrobić”. Chciałam jej odpowiedzieć: „A ja właśnie nie mam pojęcia co robić” (śmiech). Ale to było fajne, że trenerka dała mi wolną rękę. Pomyślałam, że skoro zdaje się na mnie, jeśli chodzi o rozegranie ostatnich okrążeń, to rzeczywiście jest dobrze.
Dużo waży pierwszy seniorski złoty medal mistrzostw Polski?
Dodał mi pewności i wiary w to, że jestem w stanie dobrze biegać. Będę to podkreślać, ale jeśli chodzi o biegi długie to wciąż jestem młoda, mam 24 lata. Tutaj jednak trzeba wybiegać swoje kilometry. Ten medal pokazał, że stać mnie na to, żeby rywalizować z najlepszymi dziewczynami. Uwierzyłam, że skoro one robią świetne wyniki, to ja też tak mogę. Wcześniej moja pewność siebie nie była taka wysoka.
Już w zeszłym sezonie we Włocławku zdobyłaś srebro na 5000 metrów. Tamten bieg nie dał Ci przekonania, że możesz się liczyć w seniorskim bieganiu?
Oczywiście tamten medal też mnie cieszył, ale wtedy byłam zawiedziona tym, co wydarzyło się po mistrzostwach. Po Włocławku startowałam w Ostrawie na Złotych Kolcach. Celowaliśmy w życiówkę (RŻ Sylwii na 5000 m to 15:57.86 – red.), a pobiegłam dużo słabiej. Bardzo mi na tym zależało, żeby wykręcić tam dobry czas i potwierdzić się, że rzeczywiście weszłam na wyższy poziom.
Potem była zima, a ja bardzo lubię startować w hali. Wciąż rajcuje mnie półtorak, to jest najpiękniejszy dystans. Ale, że nie mam do niego do końca predyspozycji, bo jestem typem wytrzymałościowca, to chciałam pod dachem startować na trójkę. Miałam walczyć o minimum na mistrzostwa Europy, bardzo chciałam doświadczyć takiej imprezy, zwłaszcza, że była w Toruniu. Niestety przytrafiła się kontuzja. To był dla mnie ciężki czas, bo marzyłam o tych zawodach. Dużo pomogli mi wtedy trenerzy i mój klub LKS Pszczyna. Pamiętam, jak trener powtarzał: „Sylwia, to jeszcze nie jest Twój czas, poczekaj”. Widocznie tak miało być.
Prześledziłem Twoje wyniki na przestrzeni ostatniej dekady i moją uwagę zwróciły lata 2015-2016. Sezon 2015 – sztos. Mistrzostwo Polski juniorek z życiówką i prowadzeniem od startu do mety. Ale już rok 2016, mimo że byłaś starszym rocznikiem, dopiero 4 miejsce ze słabym czasem. Co tam się wydarzyło?
W klasie maturalnej zmagałam się z zaburzeniami odżywiania. Zaczęłam się drastycznie odchudzać. Jeśli przyjmowałam tysiąc kalorii, to było dużo. Nic nie jedzenie – to była najlepsza metoda na zrzucenie wagi. Byłam na tym bardzo skoncentrowana i zdeterminowana. To, że nie miałam siły na treningu i nie mogłam się skupić na lekcjach, w ogóle mi nie przeszkadzało. Piłam hektolitry kawy i jakoś dawałam radę. Nawet miałam bardzo dobry sezon halowy. Zrobiłam życiówkę na 1000 metrów, czułam się super. Pamiętam, że celowałam wtedy w rekord Polski, ale już zabrakło startów. Schody zaczęły się, im bliżej było do matury. Zaczęłam zajadać stres. W okresie intensywniejszej nauki przed egzaminami, jadłam kompulsywnie. Oczywiście od razu miałam wyrzuty. Robił się efekt jojo. Błędne koło. To wszystko odbiło się na sezonie letnim 2016, o którym mówiłeś. Potem wcale nie było lepiej… Nie wiedziałam, co chcę robić w życiu. Nie wiedziałam czy chcę dalej biegać, wybrać studia sportowe czy iść odrębną ścieżką. To się wiązało ze stresem, na który reagowałam, jak reagowałam.
Jak rozwiązałaś kwestię studiów? AWF?
Na początku nie, na początku wybrałam logistykę. Nadal trwały moje zaburzenia z odżywianiem, praktycznie przez całą „młodzieżówkę”. Popaść w to jest bardzo łatwo, ale wychodzenie to długi proces. Myślałam, że poradzę sobie sama i dlatego trwało to dłużej. Studiując logistykę przytyłam. Z poziomu 48 kilogramów, przybrałam do 60 kg.
Przy jakim wzroście?
164 cm. U mnie od razu po twarzy widać, że przytyłam, bo robię się wtedy pączkiem. Ciężko było mi to zrzucić. Trenerzy w kadrze patrzyli na mnie krzywo. Studia też ciężko było dzielić ze sportem. Na Uniwersytecie Ekonomicznym mało kto rozumiał, że jestem sportowcem. Po trzech semestrach postanowiłam, że nie podchodzę do kolejnej sesji egzaminacyjnej. Rzuciłam te studia i poszłam na AWF. Teraz żałuję, że nie zrobiłam tego od razu. Ale po maturze – przepraszam, że to powiem – gardziłam AWF-em.
Dlaczego? Bałaś się, że zabije Twoją sportową pasję?
Dokładnie. Lubiłam mieć balans. Pójść do szkoły, robić coś zupełnie niezwiązanego ze sportem, a później na treningu móc te emocje wybiegać. Ale teraz z perspektywy czasu widzę, że jeśli uprawia się sport zawodowo, to dobrze jest też mieć teoretyczną wiedzę na ten temat. AWF to był strzał w dziesiątkę.
Jaki jest finał Twoich problemów z odżywianiem? Konieczna była terapia?
Były fazy, że chodziłam do psychologa sportowego, ale w związku z tym, że to był psycholog sportowy, nie był w stanie mi do końca pomóc, jeśli chodzi o odżywianie. Chciałam iść na terapię, ale wiązała się z finansami i nie mogłam sobie na takie regularne spotkania pozwolić. Czytałam dużo książek i myślałam, że poradzę sobie z tym sama. Punktem kulminacyjnym mojej przemiany był tak naprawdę zeszły rok. Podobnie jak tej zimy, znowu miałam kontuzję. Pojechaliśmy z AWF-em w Alpy, jeździłam tam na desce i skończyło się kontuzją mięśnia gruszkowatego. Jak zwykle w sytuacji stresowej zaczęłam podjadać. Wpadłam w dołek. Nie mogłam biegać, przytyłam, znowu musiałam zacząć się odchudzać. Wśród trenerów kadrowych byłam na czarnej liście, że raz tyję, raz chudnę…
Miałam już tego dość. Poszłam do swojej trenerki i powiedziałam, że kończę z bieganiem. Trenerka przy mnie zadzwoniła do specjalisty, jednego, drugiego i powiedziała, że da się to zrobić, że możemy nad tym zapanować, ale nie mogę już robić nic po swojemu. Zgodziłam się na to. Oddałam się w stu procentach w ręce fachowców. Bogu dzięki, że mam taką mądrą trenerkę. Gdyby wtedy przyjęła moją rezygnację, to dzisiaj byśmy nie rozmawiali.
Wróćmy z odżywiania do biegania. Już zasygnalizowałaś, że to półtorak Cię kręci, że dycha w Goleniowie była ciężka, zwłaszcza psychicznie… Ale patrząc na to jak trenerka od lat konsekwentnie Cię przedłuża, wydaje się, że to właśnie te najdłuższe dystanse będą za jakiś czas Twoimi koronnymi. Kiedy maraton? (śmiech)
Powiedziałam trenerce, że nigdy nie przebiegnę maratonu. Ale też jej kiedyś mówiłam, że nie przebiegnę dychy (śmiech). Pamiętam za to, że spodobał mi się pomysł z przedłużeniem się do piątki. Zauważyłam, że na półtoraka mam problem z odpaleniem petardy. Zaczęłam się zastanawiać, czy jednak wytrzymałość nie leży mi bardziej. Piątka była dla mnie dopuszczalna, ale dycha? Boże, ile się nagadałam, żeby tego nie biegać… Pierwszy raz pobiegłam 10 km jeszcze jako młodzieżówka i byliśmy zaskoczeni, że tak lekko poszło. Trenerka podaje mi za wzór Sifan Hassan, która biega dobrze i półtoraka i dychę, więc wzorujemy się na najlepszych.
Marzanna Helbik była kiedyś jedną z czołowych maratonek w Polsce. Sprawdziłem, że w roku 1994 podczas półmaratonu w Lizbonie z czasem 1:11:08 wygrała między innymi z Małgorzatą Sobańską i Wandą Panfil. Pewnie chciałaby, żebyś kiedyś poszła w jej ślady…
Może kiedyś. Na razie skupiam się przede wszystkim na piątce.
Jakie plany startowe na ten rok?
Życiówka na 5000 metrów. Ja celuję w 15:40, trenerka w 15:30. Będziemy szukać dobrego, mocnego biegu. Wiadomo, że są pod koniec maja Drużynowe Mistrzostwa Europy w Chorzowie. Nie ma jeszcze decyzji, kto zostanie powołany na piątkę, a jest sporo kandydatek. Pod koniec czerwca będą z kolei mistrzostwa Polski w Poznaniu. Stawka będzie mocna, dziewczyny wrócą do siebie po maratonach, ale powiem to głośno, że chcę wygrać te zawody.
Jako dziecko regularnie bywałem w Pszczynie, bo rodzice upodobali sobie to miejsce na weekendowe wypady. Powiedz, czy zamek nadal stoi?
No pewnie, jest pikny.
Ale za to widziałem, że wyremontowali Wam stadion. Wcześniej był żużel?
Tak, całe moje juniorskie bieganie było na żużlu. Jak trzeba było zrobić jakiś specjalistyczny trening, to dojeżdżaliśmy pół godziny do Bielska-Białej. Ale od listopada mamy stadion u siebie, co mnie ogromnie cieszy. Marzyłam o tartanie.
Z drugiej strony, żużel to była gratisowa dawka siły biegowej.
To prawda, miał swoje plusy. Ale buty strasznie się niszczyły, zwłaszcza jak było deszczowo, to robiło się bagno. Ale takie ciężkie warunki, myślę, że szlifują charakter.
Jakie treningi lubisz najbardziej?
Łatwiej jest mi powiedzieć, co mnie męczy i czego nie lubię: podbiegów i wszelkiej siły biegowej. Na tych treningach jestem słabiakiem. Nawet przed startem na dychę tak nie płaczę, jak przed przełajami. Ja wiem, że to jest świetny trening, bieganie po górkach, w jakichś bażołach…
Co to bażoły?
U mnie w domu się godo, a nie mówi (śmiech). Jak przyjeżdżam do rodziców na obiad, to automatycznie godka jest inna. Bażoły w gwarze śląskiej to bagna, dziury, górki, ogólnie ciężkie warunki terenowe.
To na koniec muszę koniecznie Cię poprosić o coś po śląsku. Jak powiedzieć: idę pobiegać?
Loto się. Jak wychodzę pobiegać, mówię, że „idę polotać”.
Zdjęcia: Adam Kowalski (KowalskyPhotos)