Redakcja Bieganie.pl
Czy bieganie przez dobę może nie być nudne? Czym jest świt żywych trupów? Ile par butów przydaje się na trasie wyścigu dobowego i ile czasu spędza się w toi-toiach? Jak przygotować się do wysiłków zdecydowanie dłuższych niż maraton? Rozmawiamy o tym z Andrzejem Piotrowskim, szóstym zawodnikiem ostatnich Mistrzostw Świata i nowym rekordzistą kraju w biegu 24-godzinnym.
W weekend 26-27 października we francuskiej miejscowości Albi odbyły się Mistrzostwa Świata w Biegu 24-godzinnym. Polacy mieli na nich swoją silną reprezentację. Tradycyjnie wysoko punktowały panie, które drużynowo zajęły drugie miejsce. Trzecią zawodniczką zawodów została nasza eksportowa ultraska i była rekordzistka świata Patrycja Bereznowska.
Poziom mistrzostw wszyscy uczestnicy oceniali jako wysoki. Został pobity i to w spektakularnym stylu rekord świata kobiet. Amerykanka Camille Herron, mimo dojmujących problemów z biegunką pokonała 270 km i 116 metrów. Wśród mężczyzn zwyciężył z rezultatem 278,973 km Litwin Aleksandr Sorokin.
W gronie Polaków najlepiej spisał się Andrzej „meloniq" Piotrowski, który zajął wysokie szóste miejsce i pobił rekord Polski wynikiem 267,964 km.
Jak oceniasz trasę we Francji? Pętla miała około 1,5 kilometra – trochę było tego kręcenia…?
Trasa w Albi była ciężka nie ze względu na liczbę okrążeń, ale liczbę uczestników (startowało 205 mężczyzn i 147 kobiet – przyp.red.). Myślę, że czołowi zawodnicy mogli nadrobić w sumie jakieś 10 km. Na pewno zrobiliśmy dużo więcej, niż to było w oficjalnych wynikach. Biegaliśmy prawie cały czas po zewnętrznej, a nie wewnętrznej stronie łuków. Po prostu trudno było trzymać się optymalnej linii. Pętla była ciekawa, bardziej płaska w porównaniu do trasy z ostatnich mistrzostw Polski w Supraślu. Częściowo wbiegało się na bieżnię, co dawało trochę ulgi mięśniom. Można było trochę odetchnąć, skontrolować prędkość.
Pogoda nam we Francji „siadła”. Pierwszych 6-8 godzin w słońcu trzeba było się pilnować, by trzymać wolniejsze tempo – aby się zbytnio nie odwodnić. A Ty biegłeś równo?
Moje tempo, z tego co pamiętam, lekko spadło około 12 godziny. To też wiązało się z tym, że w ostatnich miesiącach ze względu na wychodzenie z kontuzji – zespołu pasma biodrowo piszczelowego, nie miałem dłuższych zawodów, gdzie mógłbym przetestować ciało i głowę. Zjazd energetyczny zaliczyłem około 17 godziny.
Początkowo starałem się trzymać mniej więcej prędkość 5.00-5.10/km, tempo zmieniało się jednak w trakcie biegu. Trzeba się w takich startach mocno wsłuchiwać w organizm, kiedy na przykład można sobie te pół minuty na kilometr odpuścić na jakiś czas, by potem wrócić silniejszym…
Na takim biegu można się w ogóle odrodzić?
O tak! Maraton, czy nawet 100 km są zbyt krótkimi dystansami, żeby można było wrócić i coś nadrobić, jeśli się zaczęło za szybko. Te biegi są zbyt krótkie, by się pozbierać. W biegu dobowym każdy zawodnik zalicza wzloty i upadki.
Poprawiłeś rekord Polski o niecałe 800 metrów. Kontrolowałeś cały czas, jak daleko Ci do niego brakuje?
Założenia przed zawodami miałem na jeszcze lepszy wynik. Rekord był wisienką na torcie, poza spełnieniem założeń przedstartowych i szóstym miejscem mistrzostw świata.
No tak, ale wyobrażam sobie sytuację, że jest 23 godzina wyścigu, a tempo pewnie Ci spada. Chciałem spytać, czy to w ogóle miało dla Ciebie znaczenie, miałeś siłę o tym myśleć – że biegniesz na najlepszy w historii wynik?
Czuwał nad tym zespół supportowy, w moim wypadku dwie osoby, Czesław i Karol Macherzyński. Kontrolowali, jakim tempem powinienem biec, by poprawić ten rekord.
A jeśli chodzi o tę 23 godzinę, to muszę ci powiedzieć, że właśnie wtedy tempo na zawodach dobowych lekko wzrasta. Nazwałbym to „świtem żywych trupów”. Widać już koniec, każdy przyspiesza, każdy stara się trochę nadrobić, powalczyć. Najwięcej traci się raczej między 15 a 20 godziną, kiedy jesteśmy już zajechani, a mety jeszcze nie widać. Jaki miałeś w Albi bilans jedzenia, picia?
Takie kwestie planuje się przed biegiem. Finalnie zjadłem 15 bananów, 3 zupy, 4-5 żeli – te ostatnie, żeby się trochę pobudzić, obudzić po nocy. Do tego doszło jakieś 12 litrów płynów.
Sporo tego. A co pijesz na trasie?
Latam na coli zmieszanej z izotonikiem i z dodatkiem glukozy.
Ok, a ile miałeś przerw w trakcie tej doby wysiłku?
Na 24 godziny zawodów uzbierało się może 10 minut przerw. U mnie to były jakieś 3 minuty na dłuższy pobyt w toi-toiu, oraz kilka „półminutówek" na opróżnienie pęcherza. Na takich zawodach nie powinno się robić za długich przerw, żeby nie doszło do zastania mięśni. Do tego doszły w sumie dwa postoje po półtorej minuty na zmianę obuwia.
Każde obuwie po większym kilometrażu się sklepuje, traci swoje właściwości. Ja w Albi miałem 3 pary butów. Zaczynałem cykl od najbardziej startowych, twardych – New Balance v890 – w nich startowałem też już na setkę. I właśnie w nich biegłem do 90 kilometra. Potem były takie pośrednie Brooksy, wreszcie najbardziej miękkie Mizuno. Pozytywna dla mnie jest sama zmiana na całkiem inny but innego producenta, trochę inaczej się w każdym stopa układa, pracują trochę inaczej różne grupy mięśni.
To skoro jesteśmy przy sprzęcie, to wspomnijmy o tym zamieszaniu ze strojami kadrowymi wydanymi Wam w PZLA. Narzekała mocno na ich jakość Patrycja Bereznowska. Ty miałeś ze strojem problemy?
Była mała wtopa z dostarczaniem sprzętu na ostatnią chwilę. Odbieraliśmy stroje na 5-6 dni przed wyjazdem. Wszyscy mieli w PZLA urwanie głowy w związku z mistrzostwami w Doha. Nasze biegi są jednak mniej ważne niż inne konkurencje, więc zostawiono nas sobie na ostatnią chwilę.
W Albi biegałem w stroju kadrowym, zrobiłem w nim 2 treningi, ale przyzwyczajałem się wcześniej do krótkich lycrów biegając w podobnych z Decathlonu. Miałem pewne obawy co do koszulki. Ze względu na doklejone odblaski była trochę sztywna, ale na szczęście zastosowanie wazeliny zapobiegło powstaniu otarć.
Zazwyczaj masz inny styl. Na zawodach wyróżniasz się tym, że biegasz w bojówkach.
Ja w nich też chodzę na co dzień, nigdy mnie nie uwierały, nie obcierały, dlaczego nie miałbym w nich biegać? Ale wracając do kwestii stroju, faktycznie, treningi do startu we Francji polegały też na tym, by przygotować się do biegania w innym rodzaju spodenek.
Andrzej w trakcie wygranego Supermaratonu Kalisia (100 km) w 2018 roku, Fot. Photo Runner
Były we Francji nerwy? W końcu to międzynarodowa impreza mistrzowska…
No ja wolę nie traktować takiego wyjazdu tak stricte, na poważnie. Staram się tym bawić, a na samych zawodach też głupio pożartować z innymi zawodnikami dla rozluźnienia atmosfery. Gdybym był za bardzo zestresowany, pospinany, nastawiony mocno na konkretny wynik, działałoby to na mnie zdecydowanie negatywnie.
Wyjazd wymagał zebrania środków na zbiórkach społecznościowych. Osobiście organizowałem zbiórkę, by pokryć część kosztów nie własnych, ale moich osób z supportu. Nie była to wielka kwota, około dwóch tysięcy, pomogła jednak trochę odciążyć budżety osób, które chciały mi pomóc.
To jeszcze powiedz o swoich przygotowaniach. Gdzie zazwyczaj biegasz?
Od kilku lat mieszkam w Krakowie. Najczęściej można mnie spotkać na trasie do i z pracy, czyli Prądnik Biały – Rynek – Dębniki. Często też uczęszczam na otwarte treningi organizowane przez stowarzyszenie ITMBW, zwłaszcza na wtorkowe prowadzone przez Tomasza Kawika. To jednak poza przygotowaniami pod konkretne zawody, gdy jest trochę luzu. Zazwyczaj biegam po mieście. Kraków jest zakorkowany. Często biegnę i wracam z pracy, dokładając 2 razy po osiem kilometrów do dziennego dystansu. To jest takie trochę uklepywanie kilometrów, krótkie wybieganie – a nie konkretne jednostki treningowe.
Kiedyś miałem własną firmę, ale stwierdziłem, że dla wolnej głowy muszę przejść na etat. Przed samymi mistrzostwami we Francji – żeby znaleźć czas na treningi i regenerację musiałem zrezygnować z części etatu. Czasu mam niewiele, udzielam się w różnych wolontariatach na imprezach biegowych, co drugi weekend praktycznie jestem gdzieś w górach – na festiwalach biegowych.
Wydaje się, że w Twojej konkurencji trzeba po prostu dużo biegać i nie ma w tym żadnej filozofii. Co jest najważniejsze w Twoich przygotowaniach?
Ogólnie pod bieg 24-godzinny trening nie różni się bardzo od maratońskiego. Co dwa dni jest u mnie mocniejsza jednostka. Przed Albi trenowałem po 3 tygodnie na większym kilometrażu – około 160 km, potem jeden tydzień był luźniejszy – około 100 km. I tak przez kwartał. Z reguły biegałem 6 dni w tygodniu, z jednym dniem na odpoczynek fizyczny i psychiczny – w poniedziałki jeździłem rekreacyjnie na rowerze.
Dłuższe wybiegania robię w tempie szybszym niż startowe, jednak w ostatnim okresie przed zawodami trzeba, przynajmniej u mnie, obiegać się na prędkości docelowej. Żeby się na niej czuć naturalnie.
Robię też akcenty na bieżni, na przykład 800-tki. Zbliżam się wtedy do swojego HR maks, na przerwach tętno wraca mi do 120-130 uderzeń. Tak więc biegam czasem interwałowo i wykorzystuję intensywność bliżej swojego VO2max.
A co jest dla Ciebie najtrudniejszą częścią treningów?
Dla mnie najtrudniejsza jest powtarzalność, z góry narzucony plan. Lubię urozmaicenia, lubię być zaskakiwanym i lubię pracę w grupie. Bardzo rzadko pokonuję przy tym dystans dłuższy niż 40 km na jednej jednostce.
Po takich zawodach jak w Albi – długo cierpisz?
Najgorzej wyglądają u mnie palce u stóp – odciski, no i paznokcie – chociaż u mnie już po poprzednich zawodach mi nie w pełni odrosły… Bólu mięśni aż tak nie czuję, bardziej dostaje się stawom. Pierwsze dni, tygodnie trzeba uważać. W przeszłości za wcześnie, już po kilku dniach, wznawiałem mocniejsze treningi biegowe, teraz jestem ostrożniejszy. Po dobówce zwykła dziura w asfalcie może spowodować poważniejszą kontuzję.
Fot. tytułowe Patrzę Kadrami // Aneta Mikulska