Redakcja Bieganie.pl
Wzrusza. Motywuje. Daje kopa. Podnosi morale, budzi nadzieję. Przywołuje wspomnienia, odciąga uwagę od bólu, od zmęczenia. Podwaja energię. Czaruje i wróży. Uzależnia. Nie przebiegłabym bez niej wielu z tych kilometrów, które jednak warto było przebiec. Moja najlepsza trenerka: muzyka.
Niewiarygodne, jak działa nasze ciało. Wyobrażam sobie tę oszałamiającą maszynę przewodzeń nerwowych, pobudzeń i sprzężeń zwrotnych w moim mózgu, rdzeniu i nerwach obwodowych, dzięki którym dźwięk płynący ze słuchawek zamienia się w energetyczne paliwo, odsuwając zmęczenie i wlewając nowe siły w odnóża. Jak budzi się hipokamp i ciało migdałowate i jak za ich sprawą chce się lecieć. Tak, dosłownie lecieć, odbić i frunąć, znacie to doskonale z met i startów i wszystkich kilometrów pomiędzy nimi.
Biegłam w maratonie, a była to piękna i chłodna wiosna w Katalonii, i ciało było słabe, zaś duch tylko trochę ochoczy. Na całe szczęście był też w ostatniej chwili kupiony w ciemnej budzie chiński ipod i treść, która niosła mnie (do trzydziestki, bo tam się rozładował) i chyba właściwie biegła za mnie. Cierpiałam straszliwie, to był trudny maraton. By nie sczeznąć na trasie, oddałam się muzycznej medytacji, każdy kilometr dedykując osobie, z którą kojarzyła mi się piosenka, jaką losowo wybierał mój dziadowski sprzęt. Ile było wzruszeń, ile wspomnień, ile cichych dialogów, które w prawdziwym świecie nigdy nie stały się rzeczywistymi. Ile łez po policzku, ile śmiechu. Ile żywych obrazów przed oczami. Bo oto zaspane śniadanie z najlepszym somellierem świata Łukaszem przy dźwiękach Myslovitz. Bo Queen z gwatemalskiego etapu mojego życia. Bo Gogol Bordello i tamta mglista noc w cinquecento na trasie Łódź – Mielno. Bo „Hijos de Sanchez” Chucka Maggione, utwór – torpeda, znaczący całą moją licealną młodość i głupotę, zaczątek wielkich przyjaźni. Bo wielu z tych rzeczy, spraw i osób już nie ma, bo zostały wspomnienia, zerwane na równe nogi i wyrysowane grubą kreską i w technikolorze w obliczu tętna wysiłkowego, potu, bólu.
A nogi w tym czasie biegły same, płuca oddychały, maraton biegł się sam. Niosła muzyka.
Od tamtej pory przybyło pozycji na mojej biegowej liście. Żadna nie jest tam z przypadku. Lubię te, które są o bieganiu i z bieganiem, choć nie zawsze dosłownie. Run, until you hurt your pride, mówi Smolik. Przypominam sobie nas wszystkich zgiętych w konwulsjach, rzygających jak jenoty w czeluściach Meksyku. Je n’ai pas peur de la route, faudrait voir, faut qu’on y goûte, a potem Wielka Niedźwiedzica, taksówki do galaktyk i latający dywan, i cała ta oniryczna pogoń za wiatrem, ach, jak wysoko niesie mnie Noir Desir. Dalej jest Roisin Murphy i Ramalama, jej pierwotny, plemienny rytm. I’m gonna show you where it’s dark, but have no fear, śpiewa Kavinsky, a może to trzydziesty szósty kilometr mówi do mnie. Sir Sly przejrzał mnie na wylot: happy, but a little lost, well, I don’t know what I don’t know so I’ll kick my shoes off and run…! A w chwili najgorszego zwątpienia Benjamin Clementine i jego Adios: ten utwór, usłyszawszy po raz pierwszy w australijskim cyrku, ukochałam sobie szczególnie. Wżera się w serce i nie daje spać, a już na pewno nie daje zejść z trasy. The decision is mine, let the lesson be mine.
Choćby na drugi dzień bolało jak sam szatan.
________________________________
Krysia Roszak. Profesjonalna powsinoga. Jeśli gdzieś jej jeszcze nie było, to niedługo będzie. W chwili, w której czytasz te słowa, zapewne zbiera lecznicze zioła na stokach wulkanu, lepi japońskie pierożki, gania owce na końskim grzbiecie, stoi na głowie lub gapi na zachód słońca. Gdzie tylko może, tam biegnie, bo szkoda jej czasu na zwykłą wędrówkę. Tym sposobem przebiegła już pół świata, łącznie z piekłem Miedzianego Kanionu, w co do dziś sama nie wierzy. Gardzi wszelkimi butami, nigdy nie założy garsonki, mieszka na jachcie. Bardzo chce jej się żyć.