Ruda jedzie do Kenii – część VI
Sobota, 7 listopada
Decyzja zapadła, jutro wyjeżdżamy z Iten. Dwa dni wcześniej niż wstępnie planowaliśmy. Chcemy jeszcze pojechać w rejon Mount Kenya, zobaczyć z bliska najwyższy szczyt Kenii. Chłopaki z Kavaluku pomogli nam zorganizować wszystko na miejscu. Ja sobie wstępnie wymyśliłam plan tego tripu i potem z Kenem negocjowałam warunki i stawki. Jutro po śniadaniu jedziemy do Eldoret, potem do Nakuru, następnie do Nanyuki. Czeka nas cały dzień podróży w matatu. Tam nocleg, a w poniedziałek całościowy rowerowy trip po Parku Narodowym u podnóży Mount Kenya. We wtorek rano przejazd do Nairobi i popołudniowe safari w Nairobi Nationale Park. Taki jest plan. Ile z tego uda się zrealizować? Zobaczymy. Nauczyłam się już, że w Kenii ciężko się cokolwiek planuje. Nawet dziś rozmawiając z poznanym Australijczykiem, który prowadzi tu pizzerię, swoją drogą podają najlepszą margheritę jaką w życiu jadłam, wymieniliśmy doświadczenie, że oczekując od Kenijczyków punktualności i terminowości można popaść w ogromną frustrację. Lepiej do wszystkiego podchodzić na luzie.
Rano wybraliśmy się na ostatni trening w Iten. Zrobiliśmy naszą małpią trasę, która bardzo przypadła mi do gustu. Wyszło 45 minut biegu. W związku z decyzją o jutrzejszym wyjeździe, yacool rzucił w eter hasło o ostatnim treningu na Kamariny, a ja pojechałam motorkiem do banku po kasę. Chłopaki na motorkach doskonale pamiętają moje imię, jest ich tu wielu, ja nie kojarzę twarzy, za każdym razem wydają mi się nowi.
Z chłopakami umówieni byliśmy na 14, wyszliśmy wcześniej, bo chciałam jeszcze pochodzić po lesie i zapolować z aparatem na małpy. Jak na złość pochowały się. Ale ja jestem uparta, jak sobie coś wymyślę to muszę to zrealizować. Tak więc yacool wrócił na stadion, a ja się dalej włóczyłam. Zaczynałam tracić już nadzieję, był środek dnia, pomyślałam, że może faktycznie małpy śpią schowane gdzieś wysoko w koronach drzew. Przemknęła mi myśl, że fajnie by było gdyby nagle pojawiły się na ostatnim drzewie. I wierzcie lub nie, ale tak właśnie się stało! Zaczęłam sama do siebie się śmiać. Kto szuka ten znajdzie! Przeskakiwały z drzewa na drzewo tuż przede mną i zmykały do lasu. Przedzierałam się przez chaszcze robiąc im foty i kręcąc filmy aparatem. Las był pełen dźwięków i zapachów. W tym momencie po raz pierwszy pomyślałam, że bardzo mi będzie tego brakować, tych potężnych drzew, obcowania z inną naturą, krów leżących na środku drogi, dzieci biegnących za mną i wołających: mzungu, how are you? Tych błotnistych, czerwonych ścieżek, widoków zapierających dech w piersi, wszystkich znajomych z hotelu i naszych biegowych kumpli. Tego poczucia, że nic nie trzeba, że mam czas, że nic nie muszę, poczucia wolności.
Wróciłam na Kamariny. Na stadionie było stadko owiec i yacool z chłopakami. Czekali na mnie i na jeszcze jednego biegacza. Yacool im dziś dowalił koordynacyjne układy. Coraz lepiej je łapią, nie musiałam dziś być wzorcem, więc sobie z boku siadłam i po prostu chłonęłam tę atmosferę. Przyjechał autobus z dzieciakami z Eldoret. Chłopcy grali w piłkę, a dziewczyny przysiadły się do mnie i zaczęły zadawać mnóstwo pytań, jak jest w Polsce czy mam męża i dzieci, czemu tylko jedno, to są ich standardowe pytania, gdzie pracuję, jak mi się podoba Kenia, jak wygląda śnieg?
Kilka z nich marzy o wyjeździe do Europy, jedna wymyśliła sobie, by jechać do Norwegii, ale jak jej powiedziałam, że tam jest zimno, to zmieniła destynację na Hiszpanię.
Ze stadionu wygoniła nas popołudniowa burza. Schowaliśmy się pod dachem trybuny. Jak przestało, zaprosiliśmy chłopaków na pożegnalną pizzę, do znajomego Australijczyka. Ross przysiadł się do nas, chyba brakuje mu trochę kontaktu z białymi. Każdy z nas zjadł po pół pizzy, chłopaki byli najedzeni. Ja nie. Śmiałam się, że ja dopiero zaczynam jedzenie. Zamówiliśmy sobie jeszcze chapati, są podobne do naleśników, ale robione na słono, bardziej twarde. Smakowały super ze świeżo zrobionym sosem pomidorowym. Rueben mianował się "chairmanem" i zaordynował, by każdy z chłopaków powiedział coś od siebie na pożegnanie z nami. To było bardzo osobiste i wzruszające. Na końcu mówiłam ja i Jacek. Ten czas jaki wspólnie spędziliśmy był niesamowity, myślę że obie strony czuły niedosyt. Czule się że sobą pożegnaliśmy, zrobiliśmy ostatnie zdjęcia. Chłopaki poszli do swoich domów. Nas odprowadził do hotelu Ross. Zapomniałam, że tu o 18 robi się ciemno, a była już 20. Na dworze zupełne ciemności, cykady i rozgwieżdżone niebo. To był cudowny spacer przy świetle latarki w komórce, żeby gdzieś nie wpaść w dziurę.
W hotelu zapowiedzieliśmy, że jutro wyjeżdżamy, wszyscy mówią, że będą tęsknić, proszą nas o mailowe kontakty.
Jest 22, idziemy spać. Nie wiem czy tam, gdzie jedziemy będzie internet więc być może odezwiemy się dopiero za kilka dni już z Polski.