Kilka lat temu z uwagą śledziliśmy relację z pobytu w Kenii spisaną przez pewną blondynkę – Aleksandrę Szmigiel Wiśniewską. Masa ciekawych zdjęć, wywiady i opis tego wyjazdu wciąż dostępny jest na naszej stronie (tutaj). Teraz zachęcamy was do śledzenia relacji rudej, czyli Agaty Dziubałki, która razem z Jackiem Ksiąszkiewiczem wyjechała odwiedzić byłego rekordzistę świata w maratonie.
Poniższa relacja jest opisem na gorąco, nie zaplanowanej w szczegółach wyprawy do Wilsona Kipsanga – czyli spontan po polsku.
Niedziela, 18 października 2015
1:00 a.m. Siedzimy w matatu z Poznania do Berlina.
3:00 a.m. Właśnie mieliśmy spotkanie z dzikiem na autostradzie. Wszystko ok, udało się go ominąć, ale nie spodziewaliśmy się takich przygód już na wstępie. To tylko mały dzik, a w Kenii przecież czekają na nas słonie…
7:00 a.m. Jesteśmy w Berlinie, w samolocie. Za pół godziny start do Paryża. Wszystko przebiega sprawnie. No to teraz możemy w końcu iść spać.
8:40 a.m. Jesteśmy w Paryżu. Za nami przyjemny lot nad chmurami. Tutaj tylko 8 stopni i pochmurno. Idziemy na samolot do Nairobi. Pisaliśmy do Kipsanga, nie odpowiada. Damy znać jak dolecimy około 20.
9:00 p.m. Jesteśmy w Nairobi! Wszystko ok. Wychodzimy z lotniska i szukamy Petera (nasz kenijski przewodnik), który nas zawiezie do hotelu. Mega zmęczeni. Na dworze 24 stopnie 🙂
Poniedziałek, 19 października 2015
9:00 a.m. Jemy śniadanie na dachu hotelu. Znajomi dobrze się nami wczoraj zajęli. Czekali na lotnisku. Dziś w planach sierociniec słoni i centrum żyraf.
Nasze pierwsze oryginalne ugali.
Nasi przewodnicy uświadomili nam, że nie wszyscy Keniole to przeraźliwie chudzi biegacze.
6:00 p.m. Wszystko super, dziś mieliśmy świetny dzień, byliśmy w sierocińcu słoni i centrum żyraf.
Yacool poszedł na całość.
Ale się przeliczył.
Teraz siedzimy z naszymi kenijskimi znajomymi na dachu hotelu i pijemy Tuskera 😉
7:00 p.m. Fotki wrzuciłam na fejsa. Jutro o 8:30 jedziemy autobusem do Eldoret, a stamtąd do Iten. Powinniśmy tam być po południu.
SMS kosztuje nas 2 zł, połączenie z Polską 7 zł wychodzące, a 4 zł przychodzące, wiec dzwonić nie będziemy.
Wtorek, 20 października 2015
7:30 a.m. Załatwiliśmy prepaida na lokalne połączenia. Dzwoniliśmy do Kipsanga, ale wciąż nie odbiera. Jedziemy w ciemno.
8:30 a.m. Siedzimy w busie do Eldoret. Jest niezły folklor i głośna muza. Kur i kóz brak. Czeka nas 6 godzin jazdy. Ciepło i pochmurnie, ale nie pada.
8:00 p.m. Mamy łącze z netem.
Spacerując po Iten wpadliśmy na jednego z naszych biegających znajomych, Josphata Kiptisa, który wygrał w czerwcu półmaraton w Ołomuńcu i biega w RunCzech Team. Właśnie kończył swój trening. Zaprosił nas do swojego wynajmowanego mieszkania. Dwa pokoje z kuchnią i paleniskiem i prostą łazienką. Ale za cenę 60 USD miesięcznie. Podobno można też taniej, jeden pokój za 20 USD. On biega, je i śpi. Jego żona mu gotuje i sprząta.
Wracając musieliśmy się spieszyć, by zdążyć przed zmierzchem do hotelu. Tu jest od razu ciemno, ok. 18:30. Pani w recepcji w końcu dodzwoniła się do Wilsona, okazało się, że zmienił nr tel. Właśnie się z nim widzieliśmy. Ponegocjowaliśmy i mamy dobrą cenę na kolejne 3 tygodnie pobytu. Spotkany wcześniej chłopak zaprasza nas na ugali – więc damy radę. Jutro jedziemy na trening z Wilsonem o 7 rano. Chłopaki biegają, a my w aucie będziemy starać się za nimi nadążyć i filmować. Iten sprawia bardzo pozytywne wrażenie. Jest tu przyjaźnie i dużo czyściej i spokojniej niż w Nairobi, gdzie na ulicach jest syf. Wszędzie biegacze. Biali też.
Środa, 21 października 2015
Wczoraj w Kenii było święto narodowe z okazji odzyskania niepodległości. Święto bohaterów i bohaterek. Podobno to dlatego było na drogach do Eldoret tyle patroli. Najlepszą była tablica informująca, że wjeżdżamy do strefy korupcyjnej i pouczenie, by nie dawać nikomu żadnych pieniędzy…
Po spotkaniu z nami Wilson zszedł do swojej hotelowej dyskoteki i bawił się w DJa. Nawet mu to szło. W lokalu sami pijani biegacze… no ale jak się zarzekali na drugi dzień mieli iść na trening. Kilku z nich to partnerzy treningowi Mo Faraha. Ma być w Iten w listopadzie. Może go poznamy.
Spało się super mimo głośnej muzyki i ulewy, która była w nocy. Rano słońce i ciepło. O 7 przyjechał po nas Wilson pickupem i zabrał na miejsce zbiórki, gdzie czekał już jego biegowy team. Chłopaki pytali czy jestem w formie 🙂 zaczęliśmy w truchcie, fajnie było tak biec w ich stadzie. Ludzie nam się przyglądali. Najpierw długi zbieg asfaltem potem wbiegliśmy na ich czerwone ścieżki i tempo wzrosło. Po 18 min miałam dość. Złapała mnie kolka i czułam, że braknie tchu. Tu jest 2400 m n.p.m., to jak bieganie po Rysach! Cały czas z góry i pod górę. Trasa niczym na motorowych zawodach krosowych. Jak odpadaliśmy to wsiadaliśmy do pickupa. Po odpoczynku wysiadaliśmy na kilka minut biegu i znowu do auta. Taka zabawa. Dla nich to było easy tempo. Dla mnie tempo szybsze niż na zawodach. Biegli poniżej 4 min/km przez ok 1:20h. Tereny piękne, podobne do naszych górskich wsi. Jacek na ich tle wyglądał na grubasa z wielkim tyłkiem! Haha. Ja pewnie też 🙂 potem chwilą rozciągania. Jacek pokazał im swoje ćwiczenia na koordynację i oczywiście zagiął ich nimi. Teraz to my się śmialiśmy. W hotelu czekało na nas owocowe śniadanie. Jeden z chłopaków zainteresował się przerobionymi butami Jacka. Ma przyjść potem ze swoimi butami, nożem i kombinerkami. Też chce mieć takie i je przetestować. Gorzej jak wszyscy się tu zjawia.. .jak do szewca. Chcemy się przejść na skraj Rowu Afrykańskiego.
Okazało się, że ci biegacze mieszkają tu tymczasowo. Rodziny mają gdzie indziej. Tu wynajmują pokoje lub chatki i mają spokój do biegania. Bo w domach mają inne obowiązki np. opiekowanie się swoimi krowami… a tu tylko bieganie i spanie. Wilson jest inny. Oprócz biegania prowadzi biznesy i ciągle się uczy nowych rzeczy. Ostatnio studiował statystykę, teraz zagłębia techniki szacowania wieku w antropologii.
10:00 a.m. Odpoczęliśmy trochę po porannym bieganiu, jest piękna pogoda, zaraz idziemy na spacer po okolicy. Wczoraj zamówiliśmy bransoletki dla naszych synów, dziś będą gotowe, chłopak potrzebuje ok. 2 godzin na zrobienie jednej.
Potrzebujemy pewnie trochę czasu, by się zaaklimatyzować na tej wysokości. To jednak co innego niż bieganie u nas. Rano piał kogut. W Nairobi na drzewach siedziały olbrzymie prehistorycznie wyglądające ptaki, obrzydliwe marabuty, wyszukajcie je sobie w necie. Są okrutnie brzydkie i podobno robią wielkie, trudno zmywalne z szyb samochodów gumowate kupy…
1:00 p.m. Wróciliśmy ze spaceru po Iten. Pogoda super, ciepło, ale bez upału. Poleżeliśmy sobie na skraju wielkiego Rowu Afrykańskiego. Super widok! Kupiliśmy dwie kiści bananów w tym czerwone, bardzo słodkie, ok 40 gr za banana. Pomarańcze i mango w tej samej cenie. Wyglądają brzydko. W naszym sklepie w Polsce nikt by ich pewnie nie kupił. Odwiedziliśmy też inne hotele. Ceny maja bardzo europejskie. Wygląda na to, że do Europy jeszcze nie należymy…
Teraz odpoczywamy, ale za oknami w patio obsługa hotelu je lunch. Podglądam ich zza firanki co mają na talerzach. Wygląda średnio, ale pachnie tak że mi ślinka leci 🙂 idę coś zamówić.
Pani w recepcji widząc mnie w koszulce na krótki rękaw zdziwiła się czy mi nie zimno. Dla nich tu jest zimno. Chodzą w swetrach i kurtkach… Dziwne, bo yacool raptem przez kwadrans gapił się w to całe Rift Valley i spalił sobie twarz na słońcu.
Czwartek, 22 października 2015
Wilson ma tu prawdziwą tanc budę. Wczoraj znowu była dyskoteka i głośna muza do rana. Aż trzęsły się ściany. Do tego przelotne ulewy, a rano przyjemna bryza i słońce. Wstaliśmy przed 7 i potruchtaliśmy w kierunku stadionu Kamariny, na którym tutejsi biegacze trenują swoją szybkość.
Po dotarciu zrobiliśmy 2 kółka dookoła. Stadion był jeszcze pusty. Trenowali pojedynczy Kenijczycy. Ich dirty track jest świetny do biegania, miękko, nie to co tartan. Wróciliśmy na śniadanie do hotelu i szybko się zbieraliśmy znowu na stadion, bo umówiliśmy się z Wilsonem, że będziemy nagrywać jego trening do późniejszej analizy. Byliśmy spóźnieni, bo pani w restauracji obsługiwała nas z wrodzoną powolnością. Pod hotelem zatrzymaliśmy przejeżdżającego motocyklistę. Zgodził się nas podwieźć. To była moja pierwszą przejażdżka motorem, trzymałam się go kurczowo. Jechał wyjątkowo ostrożnie jak na tutejsze standardy. Po drodze minęliśmy biegnącego z butami w rękach biegacza. Yacool zdążył krzyknąć, że chłopak ma fajna sprężynkę. Okazało się, że to nasz Geoffrey Ronoh! Cały czas jest w treningowym teamie Kipsanga. Na miejscu wyściskaliśmy się, szczęśliwi ze spotkania. Kipsang przyjechał z ekipa swoim pickupem, spóźniony dobre pół godziny. Mówi, ze chodzi spać około 1 w nocy i 5-6 godzin snu mu zupełnie wystarcza.
Chłopcy porozgrzewali się poza stadionem, a potem zaczęli właściwy trening. Dziś robili 600 m w tempie ok 1:35-1:39, na 2 minutowych przerwach, 15 serii, na koniec kilka 100 metrowych przebieżek. W sumie 9 km. My w tym czasie nagrywaliśmy ich i przyglądaliśmy się wielu innym, którzy też tam biegali. Yacool z całego tego tłumu wyłowił raptem jednego ze świetnym ruchem. Reszta po prostu szybko biegala. Po treningu umówiliśmy się na tuning butów że spotkanym wczoraj Ruppertem, ma wpaść do nas popołudniu. Potem zapakowaliśmy się razem z chłopakami na pakę ich auta. Trochę nas wytrzęsło po drodze. Yacool potwierdził sobie, że swoimi 63 kg jest wyjątkowym grubasem. Żeby zrzucić kilka deko ogolił nogi…
Piątek, 23 października 2015
Wczoraj popołudniu, zgodnie z zapowiedzią, przyszedł do nas jeden z chłopaków z teamu Wilsona, Ruben, na przeróbkę butów. Przyniósł też ze sobą narzędzia potrzebne do tuningu: nóż i pożyczone kombinerki. Był bardzo zadowolony z uzyskanego efektu. Przeróbce poddał swoje Adidasy Glide, które maja niewygodne sztywne plastiki wklejone w podeszwy. Też biegam w tym przerobionym modelu, są moimi najlepszymi butami. Dziś miał je przetestować na treningu – czekamy na relację.
Wieczorem znowu była głośna muza. Rano zapytałam w recepcji dziewczynę, do której trwała zabawa i czy tu się codziennie urządza dyskoteki. Odparła, że impreza trwała do 4 i że tak, codziennie jest dyskoteka, ale przecież to jest „nice”. Jesteśmy innego zdania, no ale cóż może musimy jeszcze bardziej wyluzować. Wieczorem i w nocy znowu była przelotna ulewa. Tu chyba to jest normalne. Na chwilę wysiadł prąd i przez moment mogliśmy poczuć się jak w prawdziwej Afryce, zupełne ciemności i cisza. Ale obsługa szybko włączyła korki…
Dziś od rana pochmurnie i bardzo mgliście. Poszliśmy pobiegać po okolicy. Delikatną mżawka przerodziła się w konkretny deszcz. Drogi od razu namokły, porobiły się na nich strumienie czerwonej wody. Do butów przyklejała się gliną, tak że miało się uczucie biegania z obciążeniem i to całkiem sporym. Największy deszcz przeczekaliśmy pod blaszanym daszkiem. Coraz lepiej idzie nam bieganie po tych pagórkach i na tej wysokości. Mijamy miejscowych z radosnym powitaniem „jumbo!” sprawia im to przyjemność. Rano dzieci wędrują do szkół, których jest tu kilka. Maluchy około 3-4 letnie. Jedne ubrane w mundurki: sweterki z logo szkoły, podkolanówki inne w kurtki i kalosze. Jedne patrzą na nas niepewnie inne same pierwsze wołaja: good morning! How are you?
Do tej pory w Iten widzieliśmy jednego psa, małego kundelka. Kotów chwilowo brak. Tu na spacer wychodzi się z krową lub owcą.
Po śniadaniu pójdziemy pokręcić się po Iten, może odwiedzimy chłopaków. Jest cały czas pochmurnie, może to i dobrze twarze nam odpoczną od słońca.
7:00 p.m. Jest 19, za oknem ciemno zupełnie. Czas iść spać, zwłaszcza że jutro jedziemy z Wilsonem i jego bandą na długie wybieganie. Startujemy o 5:30, my tym razem jedziemy autem.
Wilson jest zafascynowany swoją dyskoteka i byciem dj’em. Jacek wpadl na pomysł, by jutrzejszy trening urządzić przy muzyce. Wilson podłapał temat i od razu zgrał sobie ulubione kawałki na pendrive. Zobaczymy jak to wyjdzie. W planie 25 km biegu w tempie po 3:15-3:20/km. To ostatni taki trening Kipsanga przed startem w NY. Wyjeżdża tam w niedzielę rano. Wilson stał dziś znów za konsolą, tym razem nie w kapeluszu, a w czapeczce baseballowej w barwach Kenii, Jackowi się spodobała i wymienił się z Wilsonem za swoją adidasa. Nie wziął tylko pod uwagę, że ma większą głowę od Kipsanga… i to znacznie…
Dziś w południe Jacek odpoczywał, a ja wykorzystałam okazję, że się przejaśniło i poszłam na spacer po okolicy. Przeszłam przez całe Iten. Nasz hotel znajduje się kilkadziesiąt metrów przed wjazdem do miasteczka. Przez Iten prowadzi jedna główna droga asfaltowa i czerwone odnogi. Tu jest spokojnie i przyjemnie, im bliżej „centrum” tym większy ruch i harmider. Po obu stronach drogi ciągi sklepików i różnych mini warsztatów lub usług. Korciło mnie od dawna, żeby zrobić sobie takie warkoczyki jak noszą tutejsze dziewczyny więc zaszłam do małego blaszaka z napisem „hair and cosmetic salon”. Siedzące tam dwie panie nie mówiły po angielsku, na migi wyjaśniłam o co mi chodzi, ale stwierdziły, że z moich włosów się nie da nic zrobić. Jak wyszłam głośno się śmiały.
Idąc ulica co chwila ktoś trąbił i kierowcy aut, matatu i motocykliści. Trudno się domyśleć czy to pozdrowienie, zaczepka czy ostrzeżenie. Doszłam do końca miasteczka i znalazłam tabliczkę z napisem „point view”. Po drodze spotkałam kilku tubylców, zapytałam czy mogę tam pójść. Widziałam wielkie głazy, które wcześniej widzieliśmy z Jackiem z innego punktu widokowego. Jeden z chłopaków zaproponował, że mnie tam zaprowadzi. Po drodze opowiadał mi wiele, ale ją niewiele rozumiałam z jego angielskiego. Na kamieniach wylegiwały się góralki, podobne do świstaków, które na nasz widok rozpierzchły się. Widok z tych głazów był fantastyczny. Okazało się, że to co widzimy w dole to jest jakby półka i na jej skraju dopiero stojąc widzi się całe Rift Valley. Chcemy tam nisko zjechać któregoś razu. Dziś poznałam chłopaka, który był chętny pożyczyć nam swój motocykl. Za niewielką opłatą. Facet od widoków na koniec też chciał kasę, za swoje opowieści. Pół dolara załatwiło sprawę.
Wracając zaszłam na miejscowy ryneczek, szukałam tych czerwonych bananów, nie znalazłam, za to kupiłam 2 duże, słodziutkie jak mnie zapewniała sprzedawczyni, mango, po ok 1 zł za szt. Jutro sprawdzę.
Po drodze zaczepił mnie też chłopak, który trenował z Mo Farahem. Opowiedział swoją historię, szuka jak wielu innych kogoś kto go wesprze finansowo i pomoże w sportowym rozwoju.
Wróciłam do hotelu po 2 godzinach nieźle padnięta. A tam niespodzianka, był u nas Daniel, chłopak który odebrał nas w Eldoret z dworca autobusowego i załatwił przejazd do Iten. Wpadł z wizytą. Jacek go zadręczył swoimi filmikami z techniki biegu. Haha. Kenijczycy są jak dzieci, z reguły takie oglądanie każdego z nich nudziło po 10 min. Daniel był dzielny, Jacek mówi, że się co prawda pokładał, ale wytrzymał 1,5 godziny! Po wyjściu Daniela, który musiał już wracać do swojego miasta, Kapsabet, poszliśmy na drugi tego dnia trening. Umówiliśmy się z kilkoma biegaczami na trening koordynacyjny. Tyle, że yacool napisał im, że zaprasza ich na meeting. W związku z czym wszyscy przyszli ładnie ubrani, spodnie jeansowe lub od garnituru, koszule z kołnierzykiem. Yacoolowi to nie przeszkadzało i urządził im sesje koordynacyjną 🙂 ciężko im szło, maja takie same braki jak my. Jedni łapią szybciej inni wolniej. Zobaczymy, dziś była pierwszą lekcja, kolejna w niedzielę.
Niedawno wróciliśmy z obiadokolacji. Fundnęliśmy sobie ugali z wołowiną, warzywami i zieleniną. Było pyszne! Potem we wspomnianej dyskotece Wilson postawił nam piwo.