Redakcja Bieganie.pl
Rob Krar. Jeden z najsłynniejszych biegaczy ultra. Wybrany „ultrasem roku” 2013 w Stanach Zjednoczonych. Nieźle radzi sobie też na ulicy – legitymuje się życiówką 1:05 w półmaratonie. Jak trenuje? Jak motywuje się do wielogodzinnych, ekstremalnych zawodów? Między innymi o to postanowiliśmy zapytac! Osobiście.
Rob Krar: Dzięki! To wielka radość, ale i wielkie zaskoczenie, mówiąc delikatnie. Ciągle nie mogę w to wszystko uwierzyć!
To był dopiero drugi sezon ultra w Twojej karierze, prawda? Ale wcześniej biegałeś już w terenie?
Rok 2013 to był mój pierwszy pełny sezon w biegach ultra. W 2012 roku koncentrowałem się głównie na krótszych wyścigach, a pierwsze ultra pobiegłem w listopadzie. Tu we Flagstaff mamy świetny cykl biegów w terenie, od kiedy zamieszkałem tu w 2005 roku często biorę w nich udział.
Cofnijmy się jeszcze bardziej. W liceum i na studiach byłeś niezłym zawodnikiem. Dlaczego nie kontynuowałeś kariery na bieżni lub na ulicy? Czy 3:44 na 1500m albo 1:05 w półmaratonie nie dawało szans i nadziei na powodzenie w płaskich biegach?
Podobało mi się bieganie na studiach, ale pod koniec tego okresu potrzebowałem przerwy. Odpuściłem na kilka lat, a potem trenowałem trochę pod kątem biegów ulicznych. Czułem satysfakcję, póki zdrowie dopisywało, ale nie słuchałem własnego organizmu i skończyło się kontuzjami, które odebrały mi całą radość biegania.
Jak „trafiłeś” do biegów w terenie/biegów górskich? Co było Twoją motywacją, by spróbować biegania po szlakach i jak ta motywacja zmieniała się w ciągu lat? Co teraz inspiruje Ciebie i każe biec w góry?
Mimo że przed kontuzją wziąłem udział w kilku biegach w terenie, to dopiero w 2012 roku – kiedy wróciłem do biegania z nowym, zmienionym nastawieniem i filozofią – poczułem się na szlaku jak w domu. Mieszkamy w pięknym miasteczku położonym w górach na wysokości 2100m n.p.m. W pobliżu są setki kilometrów niesamowitych szlaków – w takim miejscu łatwo o inspirację.
Pogadajmy o rekordzie w Wielkim Kanionie. W Polsce, pomysł na samotne ustanawianie rekordów przejścia/przebiegnięcia jakiejś trasy (z ang. FKT – fastest known time) nie jest mocno rozpowszechniony wśród biegaczy. Skupiają się raczej na uzyskiwaniu życiówek w atestowanych biegach i bezpośredniej rywalizacji z innymi biegaczami. Czym różni się próba ustanowienia FKT od tradycyjnego wyścigu? Jakie dowody udanej próby należy przedstawić? Czy możesz podzielić się wrażeniami z takiego samotnego wyczynu?
Idea FKT zaskarbiła sobie w Stanach sporo uwagi i uznania w ciągu kilku ostatnich lat, ponieważ podjęto kilka znakomitych prób na dobrze znanych, oznakowanych i wymierzonych trasach. Osobiście uwielbiam wyzwanie samotnego zmagania się z otoczeniem, mając ku pomocy jedynie własne ciało i umysł. Zawody to wspaniała sprawa, rywalizacja pozwala mi dać z siebie naprawdę wszystko, ale jest coś wyjątkowego w spokoju samotnego wyścigu z czasem na szlaku, co przyciąga mnie jak magnes.
FKT opierają się na wzajemnym zaufaniu, to sprawa honoru. Oczywiście, dokłada się wszelkich starań, żeby właściwie udokumentować dokonania, przedstawiając ślady GPS, materiały fotograficzne i filmowe oraz potwierdzenia naocznych świadków – te wszystkie narzędzia służą udowodnieniu autentyczności próby.
Na Western States debiutowałeś w biegu na 100 mil. Jak się czułeś, biegnąc swoją pierwszą „setkę” w tak kultowym biegu?
To było przeżycie prawdziwie magiczne, które nawet po wielu latach będzie powracało do mnie jako jedno z najcenniejszych wspomnień. Podszedłem do biegu z wielkim respektem i pierwszą połowę biegłem naprawdę zachowawczo, żeby przekonać się, jak mój organizm zareaguje na upał i dystans. Trasa, klimat biegu, wolontariusze, wspaniała atmosfera na punktach kontrolnych, a także koledzy-rywale – wszystko to razem wywołało we mnie stan niemal euforyczny. Ukończyłem swój pierwszy bieg stumilowy w dobrym zdrowiu i samopoczuciu, z dobrym wynikiem. To było naprawdę niezwykłe przeżycie.
Potem był UROC i TNF 50 Mile, którymi to biegami zamknąłeś sezon i przypieczętowałeś tytuł najlepszego amerykańskiego ultrasa. Jak się z tym czujesz?
Western States dało mi pewność siebie i poczucie, że jestem na właściwym miejscu, a także przekonanie, że moje dotychczasowe sukcesy nie były ślepym trafem albo szczęściem początkującego. To z kolei pozwoliło mi osiągnąć wyższy poziom w treningu do UROC. Włączyłem do planu treningi szybkościowe, osiągnąłem też rekordowy kilometraż w tamtym roku. Ta pewność siebie znalazła odzwierciedlenie w strategii na UROC – od początku trzymałem się czołówki i nie wahałem się zaatakować we wczesnej fazie rywalizacji, żeby wykorzystać swoją przewagę na szybszych fragmentach trasy. Stawka była znakomita, a stanąć na starcie ramię w ramię z Kilianem Jornetem, to była czysta przyjemność. Bieg był ciężki, przeżyłem kilka ciężkich chwil, ale ostatecznie udało mi się pozbierać. Zakończyć sezon zwycięstwem na TNF 50 Mile i tytułem „ultrasa roku”, to coś niesamowitego. Mam wrażenie, że nie zasłużyłem na to wszystko, trudno mi w to uwierzyć.
Odłóżmy na chwilę na bok zawody i zdobyte tytuły. W bieganiu górskiego ultra wydaje się występować jakaś wyjątkowa więź między biegaczami. Zawodnicy służą sobie często pomocą jako pacerzy (pacer dotrzymuje biegowego towarzystwa zawodnikowi podczas wyścigu, ale nie może mu fizycznie pomagać), wybierają się na wspólne wyprawy na szlak, itd. Wielu prowadzi blogi, z których płyną słowa pełne pokory, szacunku dla przyrody i innych ludzi, wiele pozytywnych myśli i emocji. Czy uważasz, że jest to cecha specyficzna dla biegaczy terenowych/górskich, w odróżnieniu od ulicznych? Czy górskie biegi ultra przyciągają innych ludzi, niż biegi uliczne?
Nie ująłbym tego tak, że przyciągają innych ludzi. Powiedziałbym, że raczej przyciągają osoby, które myślą podobnie. Nigdy nie uważałem się za zawodnika elity w czasach kariery na bieżni i ulicy, ale byłem zanurzony w to środowisko na tyle mocno, bym teraz mógł z pełnym przekonaniem stwierdzić, że społeczność, w której przebywam od dwóch lat – górskie ultra – to właściwe miejsce dla mnie.
Jesteś biegaczem i farmaceutą. Od pewnego czasu biegasz w drużynie The North Face. Nie stanowi tajemnicy fakt, że w biegach górskich nie ma wielkich pieniędzy i nawet najlepszym zawodnikom trudno jest utrzymać się z biegania. Jakie są możliwości, żeby zostać profesjonalnym ultrasem i jaka w tym rola TNF?
Mam indywidualny plan pracy – pracuję siedem nocy z rzędu, a potem mam tydzień wolnego. Ten układ sam w sobie niesie pewne wyzwania, ale ma też niewątpliwe zalety. Bardzo bym chciał jeszcze mocniej zaangażować się w trening, pod względem nakładu czasu i sił, co mogłoby otworzyć zupełnie nowe możliwości. Wspaniale jest mieć zaufanie i wsparcie od North Face. Sprawia ono, że rośnie szansa, bym mógł zrezygnować z pracy i poświęcić się bieganiu „na pełen etat”.
Opowiedz co nieco o sprawach technicznych. Po pierwsze, trening. Jaki masz tygodniowy kilometraż i sumę przewyższeń? Jakie kluczowe treningi wykonujesz? Czy robisz trening uzupełniający?
Określam swój trening jako „układany na co dzień”. Nie lubię cyferek i nie prowadzę żadnego dzienniczka treningowego. Skupiam się na cechach charakterystycznych zbliżającego się wyścigu i na tym, jak powinienem do niego trenować, żeby w dniu zawodów być jak najlepiej przygotowanym. Kiedy przygotowuję się do biegu, robię średnio 110-160km tygodniowo. Mieszkam na wysokości ponad 2100m n.p.m., a więc większość treningów wykonuję w górskich warunkach, ale nie skupiam się na jak największych przewyższeniach. Moim ulubionym treningiem, który często wykonuję są mocne odcinki 1, 2 i 3-mile (1,6km, 3,2km i 4,8km) na stosunkowo krótkich przerwach. Ułożyłem sobie też domowy trening obwodowy, który robię dwa razy w tygodniu. Schemat mojego treningu jest bardzo płynny, wciąż się zmienia, dzięki czemu jestem świeży i nie nudzę się.
Po drugie, opowiedz jakiego sprzętu, szczególnie butów, używasz.
Cenię prostotę i biegam z minimalnym obciążeniem. Biorę bidon do ręki, kilka żeli w kieszeń i w drogę! Przez ostatnie dwa lata biegałem w wielu modelach obuwia, mam kilka par, których używam na zmianę. W związku ze współpracą z North Face próbowałem ostatnio ich butów, z których przypadł mi do gustu model Ultra Guide.
Po trzecie, powiedz kilka słów o piciu i jedzeniu podczas zawodów.
Na szczęście mam odporny żołądek, który nie sprawia mi problemów podczas wyścigów. Skupiam się na tym, by wyprzedzać głód i pragnienie, ponieważ kiedy już popadnę w deficyt, ciężko mi się z niego wydobyć. Mam określony typ napoju i żelu, z którym rozpoczynam rywalizację i który podaje mi moja ekipa na punkach kontrolnych, ale też z ochotą jem i piję cokolwiek dają na punktach. W przeszłości z powodzeniem próbowałem różnego rodzaju pożywienia, w tym masła orzechowego i arbuza, żułem także imbir i przegryzałem solonymi migdałami w czekoladzie.
Jakie masz plany na kolejny sezon? Czy wyprawisz się przez ocean, by spróbować europejskich szlaków?
Nie zwykłem planować startów zbyt daleko wprzód, ale zobowiązałem się wystartować w Tarawera 100k w marcu, w kwietniu mam biec w Lake Sonoma 50m, a w lipcu w Western States. Kwestia reszty sezonu pozostaje otwarta, jeszcze nie zdecydowałem.
Na koniec muszę zadać „to” pytanie. Nawet mimo panującej obecnie mody na brodę, Twoja wychodzi przed szereg. Opowiedz jej historię, bo przecież musi takowa być, czyż nie?
A jakże! Poznałem swoją przyszłą żonę w 2009 roku na 6-dniowym, etapowym wyścigu TransRockies. Ona też świetnie biega, ale w tamtych czasach nie gustowała w hardkorowych biegaczach, raczej w „ludziach gór” – sama jest jedną z nich. Musiałem użyć wszystkich swoich atutów, żeby zdobyć jej względy i pomyślałem, że zapuszczenie brody może mi w tym pomóc. Nie mam włosów na klacie (właściwie to mam – CZTERY) i to, jak udało mi się wyhodować brodę przekracza moje możliwości pojmowania, ale jesteśmy już razem (z brodą) od dawna i nie wyobrażam sobie bym miał w najbliższej przyszłości się z nią rozstać!
Dzięki za wywiad. Przyjmij najlepsze życzenia powodzenia na życiowych szlakach, nie tylko biegowych.
***
Rob Krar nie wystartował niestety w Tarawera – na drodze stanęła kontuzja. W Lake Sonoma był drugi, przed Sage’em Canaday’em, a za Zach’iem Millerem, który do biegu przygotowywał się, trenując na… bieżni mechanicznej, jako że w tym czasie pracował na statku rejsowym (!).