„Pytają mnie, ile kilometrów biegam” – rozmowa z Anną Kiełbasińską
Jeszcze kilka lat temu była polską królową 200 metrów. Imponowała uniwersalnością. Potrafiła na jednych mistrzostwach kraju zdobywać medale na 100, 200 i w sztafecie 4×100 m. Na hali startowała z powodzeniem na płotkach. Gdy zdecydowała się na rozpoczęcie przygody z jednym okrążeniem wydawało się, że jest za późno, by dostać się do – opromienionej już sukcesami – reprezentacyjnej sztafety 4×400 m. A jednak ponownie udowodniła, jak wszechstronną jest sprinterką. Z wicemistrzynią świata Anną Kiełbasińską rozmawiam na hali w Monte Gordo: o umieraniu na 400 m, szkołach treningowych, fotograficznej pasji, chorobie i otwartości.
Jak zostałaś sprinterką – w pełni uniwersalną?
W zasadzie zawsze to planowałam, po prostu odwlekałam decyzję w czasie. Gdy byłam juniorką, miałam nawet epizod, gdy pobiegłam na hali 400 m, ustanawiając halowy rekord kraju. Nadal należy do mnie. (54.16 – przyp. red.). To był pomysł „z czapy”. Powiedziałam mojemu ówczesnemu trenerowi o zwariowanym pomyśle na to moje, pierwsze w ogóle, halowe 400 m. Jemu wizja się spodobała, na ostatnią chwilę się zgłosiliśmy, musieliśmy jeszcze płacić za to karę. Po zawodach wiedziałam, że będę kiedyś biegała ten dystans. Jedni mówią, że zbyt późno się zdecydowałam. Ja uważam, że po prostu tak miało być.
Ale czekaj, nie przerażała Cię wizja częstszego zderzania się ze słynną „ścianą” na ostatniej prostej?
No chyba czterystumetrowcy się tego najbardziej boją. Wiedzą, że już to przeżyli, nie umarli – a i tak zawsze jest ten strach. Może to normalne, rodzaj instynktu samozachowawczego, kiedy czujesz, że twoje ciało nie chce, byś doprowadzał je do takiego stanu. Ale to nieuniknione. Czy pobiegnę 51 sekund, czy 53, to „bomba” i tak nadejdzie. Najgorzej jest od czwartej do trzydziestej minuty po biegu. Wtedy zaczyna się piekło, a tego kibice nie widzą (śmiech). Że my gdzieś leżymy, umieramy i zastanawiamy się: „Czy ja jeszcze kiedykolwiek poczuję się lepiej?”
Czyli teraz będziesz głównie umierać na 400 m? Co z 200-tką?
Na pewno nie będę wracała do tego dystansu, by startować na mistrzostwach Polski czy walczyć o krótką sztafetę. Z jednej strony czuję się usatysfakcjonowana tym, co zrobiłam przez tyle lat, a z drugiej strony wiem, że mogłabym śrubować swoje życiówki, zarówno na 100 i 200 m. Ale na to musiałoby się złożyć wiele rzeczy. Przy latach prób ciągle coś było nie po mojej myśli – jak była forma, to na starcie wiatr wiał w twarz. Wiesz, fajnie jest się poprawiać dla siebie, ale w pewnym momencie sama chcesz coś więcej osiągnąć, mieć owoce swojej pracy. W tym przypadku międzynarodowe medale. Stwierdziłam więc, że idę dalej. A że dziewczyny na 4x400m wskoczyły na genialny poziom, to jeszcze bardziej zachęciło mnie to do zmiany dystansu i wejścia do tej sztafety. I to się na razie nieźle udaje (śmiech).
Nie jest tak, że medal w sztafecie jest mniej satysfakcjonujący, niż ten zdobyty indywidualnie?
Mimo, że teraz zdobywam medale w sztafecie 4×400 m, co kiedyś było dla mnie abstrakcją, to jednak lekkoatletyka jest przede wszystkim sportem indywidualnym. Większość lekkoatletów to indywidualiści. Jeżeli długo pracuje się na swoje konto, to oczywiste jest, że ten indywidualny sukces smakuje inaczej, lepiej. Wiesz – że w całości zależało to wszystko od ciebie. Sukces zbiorowy jest super, no ale ten indywidualny – to już esencja.
Na imprezach lekkoatletycznych pojawił się mikst 4 x 400 m. Jak biegało Ci się sztafetę mieszaną?
Genialnie! To duże urozmaicenie, nie tylko dla kibiców, ale też dla nas. Jesteśmy jakby nowi w tej branży, ciekawi, eksperymentujemy. Nie wiemy, kto będzie biegł na naszej zmianie. Pojawiają się myśli – czy ścigać będzie cię facet, czy cię prześcignie, a jeśli tak, to czy masz się go trzymać? Co prawda, przyjmuje się raczej jedną taktykę biegu, ale w Dosze Polacy i Japończycy zrobili to nieco inaczej. I owszem, było to ryzykowne, ale uważam, że opłacalne. W naszym przypadku, było to najrozsądniejsze rozwiązanie. Poza tym, zaskoczyliśmy i jeszcze bardziej zainteresowaliśmy przez to kibiców. Wszystko, co nowe, jest ciekawe i budzi pozytywne emocje – bo chcesz to odkrywać.
Odkrywanie nowych pasji, ostatnio fotografii, to chyba kolejna dziedzina, w której chcesz być mistrzynią?
Fotografia pojawiła się dopiero, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo marnotrawię czas na social media. Mnie zawsze ciekawiło wiele rzeczy. Nie lubię po prostu siedzieć i nic nie robić, patrzeć w sufit. A zaczęło się to od wakacji, dwa lata temu na Islandii. Pojechałam tam z moim chłopakiem, który też ma pasję fotografowania. Ja robiłam zdjęcia telefonem, a on, gdy zobaczył, jak te zdjęcia wychodzą, stwierdził, że mam oko i że muszę kupić aparat. Męczył mnie o to przez pół roku. Aż wreszcie wsiąkłam… Dla mnie fotografia to taka dziedzina, w której nie ma momentu, że możesz powiedzieć, że wiesz wszystko. Całość zależy od twojej wyobraźni. Tego, jak chcesz daną rzecz ukazać. Dzięki temu, że trenuję, mam okazję zobaczyć wiele niesamowitych miejsc. Tak jak właśnie Monte Gordo – to była dla mnie dotychczas nudna miejscowość, do której przyjeżdżają tylko emeryci, gdzie tylko trzeba trenować i nic się nie dzieje. Z czasem w moim życiu wiele się zmieniło, dojrzałam i teraz doceniam to miejsce – jest cicho, szeroka plaża, szum fal, wschody i zachody słońca. Mogę wyjść z aparatem i zacząć odkrywać to wszystko na nowo, przeżyć fajne chwile. To mnie rozwija, uspokaja i wycisza, idealnie równoważy sport, dynamikę, agresję – gdzie muszę przecież wyrzucać wszystko z siebie.
A nie powinnaś skupić się na treningu? Dla Ciebie byłoby to zbyt ograniczające?
Byłoby, zdecydowanie. Gdybym była zafiksowana tylko na tym, szybko bym się wypaliła, a zanim by doszło do sezonu, to nie miałabym już siły. Zawsze czułam, że muszę mieć równowagę, że nie mogę myśleć tak natrętnie o bieganiu. Ale to nie znaczy, że nie podchodzę do trenowania profesjonalnie – dużo rzeczy mam uporządkowanych. Chcę być lepsza w tym, co robię. Nawet poświęciłam połowę swojej walizki, by przywieźć tu na obóz swoje jedzenie… To są małe – duże rzeczy, które rzutują potem na efekt końcowy. Ja nie zawsze mam wpływ na to, co będzie podane w restauracji hotelowej. A przez to, że miałam problemy zdrowotne i że uprawiam sport, nauczyłam się, że należy dbać o to, co jem, jak jem, kiedy jem. Jak już się w ten sport bawić, to robić to tak, by to było profesjonalne. Przywiozłam ze sobą matę do jogi. Gdy nie jestem rano zbyt sterana, to ćwiczę przed śniadaniem – by usprawnić ciało i lepiej wejść w dzień.
Jeśli chodzi o te problemy zdrowotne… Jakiś czas temu opowiedziałaś o swojej chorobie – żałujesz tej decyzji?(Anna 3 lata temu opowiedziała publicznie o chorobie autoimmunologicznej, która ją dotyka – przyp. red.).
Kosztowało mnie to strasznie dużo, ale nie żałuję absolutnie, że to zrobiłam. Przymusiła mnie trochę do tego moja sytuacja. Byłam w takim stanie, że nie dało się nic ukrywać. Miałam do wyboru – albo udawać, że wszystko jest okej, a ludzie i tak swoje by gadali – albo po prostu załatwić to sama, by uniknąć pytań. Tym bardziej, że mam tę chorobę od dzieciństwa i nie lubiłam poruszać tego tematu, nawet sama przed sobą. Czasami, gdy jest remisja, wszystko wydaje się ok, a czasami, jak kilka lat temu, jest tak źle, że wypadają mi wszystkie włosy. Wiesz, dla mnie jako kobiety, to było bardzo słabe. W szczególności, gdy startuję na zawodach i biegam sprinty, a tam nie da się niektórych rzeczy ukryć. To było wszystko zresztą męczące, niszczące od środka. Codziennie przed wyjściem na trening stałam przed lustrem i kombinowałam. W pewnym momencie po prostu usiadłam, spłakałam się, wiedziałam, że muszę o tym powiedzieć głośno. Bałam się reakcji ludzi… Wielokrotnie jest tak, że jak jesteś w towarzystwie, to widzisz, że twoi znajomi śmieją się z ludzi, którzy mają coś innego, wytykają, że jest dziwny. A jak ty siedzisz z nimi i wiesz, że w sobie też coś takiego masz… Jeśli nie jesteś jeszcze do końca dojrzałą osobą lub nie masz wokół siebie kogoś, kto ci z tym pomoże, to zwyczajnie się boisz. Zderzyłam się z rzeczywistością. Niektórzy dwuznacznie to odebrali. Dzwonili do mnie dziennikarze, że źle, że za mało o tym wszystkim napisałam. A ja napisałam tyle, ile uważałam za słuszne. Po tych kilku latach to była dla mnie olbrzymia ulga. Nawet teraz, gdy mnie o to pytasz – mogę mówić o tym spokojnie. Wielu ludzi mnie zrozumiało. Dostałam wiele ciepłych słów, po których płakałam już tylko ze wzruszenia. Mogę teraz skupić się na tym, co mam do zrobienia.
A tak bardziej ogólnie – myślisz, że sprinter w Polsce, może być dobrze rozumiany przez amatora biegania?
Wiadomo, sprinterzy nie są tak cenieni wśród amatorów. Jeśli ktoś biega amatorsko, no to zazwyczaj biegi długie, uliczne. Być może ten sprint jest bardziej profesjonalny, mniej dostępny, może też ekstremalny, pod tym względem, że ludzie go po prostu po amatorsku nie wykonują. Dużo osób pyta mnie, ile kilometrów biegam, bo wydaje im się, że ja tylko to robię na treningach – a robię mnóstwo innych rzeczy. U nas, w przeciwieństwie do biegów długich, liczy się moc i dynamika. A tę moc musisz gdzieś stworzyć, nie zrobisz tego tylko biegając. Więc trzeba chodzić na siłownię, robić skoczność. Ale wiesz, co? W sumie nigdy się nad tym nie zastanawiałam, czy ktoś nas rozumie… (śmiech)
Możesz dziś porównać dwie szkoły trenerskie: tradycyjną trenera Edwarda Bugały, z którym trenowałaś raczej krótkie sprinty w barwach AZS AWF Warszawa i bardziej nowoczesną, trenera Michała Modelskiego, związanego głównie ze SKLA Sopot. Jakbyś je opisała?
Różnice są spore. W zasadzie, gdy trenowałam z trenerem Bugałą, nie miałam takiej świadomości treningowej i sportowej, jaką mam teraz. Tam było dużo więcej biegania na pułapie tlenowym, a potem nagle przechodziliśmy na dużo mniej odcinków i szybkie bieganie. Trener Bugała też nie ingeruje w siłownię, bo uważa, że zawodniczki, które mają klasę mistrzowską lub mistrzowską międzynarodową, są już na takim poziomie, że powinny sobie same ten trening na siłowni ustalać. U mnie było chyba więcej talentu niż wiedzy. Dla sprinterki zaczynało to być trochę za mało. Ale myślę, że rozstaliśmy się nie dlatego, że ja nie chciałam z nim pracować, tylko on przeszedł na emeryturę i nie był w stanie być trenerem na takim poziomie profesjonalnym, na jakim obydwoje byśmy chcieli. Wtedy przeszłam do trenera Modelskiego (na zdjęciu poniżej z lewej strony) i zaczęłam robić dużo więcej siłowni, więcej ćwiczeń nawet takich, jakie wykonują wieloboiści, wzmacniających, stabilizujących (Michał Modelski w trakcie swojej kariery zawodniczej startował głównie w 10-boju – przyp. red.). Ja bardzo szybko reaguję na nowe bodźce, dlatego co rok są wprowadzane nowe elementy. Pracujemy dużo na zakwaszeniu, ponieważ 400 m jest dystansem sprinterskim, na którym się po prostu zakwaszasz… Więc wychodzimy z założenia, że nie możemy się „zamulać”. Po pierwsze, musimy pielęgnować szybkość i dynamikę, a po drugie nie zaniedbywać wytrzymałości, choć też nie takiej typowej dla długodystansowców. Jest to raczej wytrzymałość, jakby to opisać… i w rytmie, i w dynamice, i w mocy. Teraz, w grudniu jest taki okres, kiedy wchodzę w trening, więc muszę biegać więcej. I właśnie w tym roku to mój nowy bodziec. No wiesz, na przykład ostatnio biegałam 7×1 km… Także ja teraz to nowe życiówki biję. Czuję się spełnionym sportowcem… (śmiech)
Kolejne życiówki to cel na rok olimpijski?
Nie lubię zbytnio mówić o celach – zawsze to jakaś presja… ale myślę o rekordzie życiowym (na koniec 2019 roku wynosi on 51.51, co jest 11 rezultatem w tabelach All-Time w Polsce – przyp. red.), może jakiś medal mistrzostw kraju. A poza tym, no to oczywiście Tokio, sztafeta. To jest najważniejsze. Rozmawiałyśmy z dziewczynami, że to może się odbyć nawet kosztem startów indywidualnych, by postawić wszystko na sztafetę. Po Tokio są mistrzostwa Europy w Paryżu, a że ja już młodsza nie będę i prawdopodobnie to mogą być moje ostatnie ME na stadionie otwartym – to mam nadzieję, że je wykorzystam.
Mówiłaś, że przez całą swoją drogę sportową, zmieniało się Twoje myślenie na wielu płaszczyznach. Mówisz w sposób dojrzały, mam wrażenie, że długa kariera, niezamykanie się na jedną konkurencję, również choroba – w jakimś względzie czynią z Ciebie sportowca mającego trochę szerszą perspektywę. Kim dziś dla Ciebie jest mądry sportowiec?
Dla mnie jest to przede wszystkim osoba bardzo świadoma, która nie wykonuje pracy bezmyślnie. Stara się wszystko robić tak, by sobie nie przeszkadzać – a pomagać. Umie zadecydować w danym momencie, że czegoś jest za dużo lub za mało. Słucha swojego ciała. Mam wrażenie, że sporo sportowców ma jakąś chorą ambicję, przez którą nie doprowadza się nawet do sezonu, ze względu na kontuzje, czy przez to, że są przetrenowani. To jest super, że się starasz i że jesteś zaangażowany, że wiesz, że trzeba ciężko pracować. Ale warto jest w tym wszystkim zachować świadomość, odbierać sygnały, które wysyła nam ciało – bo tylko ja o nich wiem, trener już nie… Taki sportowiec, powinien robić wszystko ze zrozumieniem. Wiedzieć, po co to robi. Myśleć przy każdym ćwiczeniu – jak ciało powinno się zachować, jak ten ruch powinien wyglądać. Od początku kariery powinno się pracować nie tylko nad ciałem, ale i nad głową. Nad tym, by znaleźć swój balans. Myśleć, jak spędza się czas wolny i się relaksuje. Nie bezmyślnie, a z jakąś myślą przewodnią.
Biega szybko, biega długo, biega wszędzie, z tym, że głównie z aparatem. Porywa się z nim na słońce i próbuje robić wszystko naraz. Dla rozwijania pasji zbankrutuje, poleci na koniec świata, a i tak wróci z uśmiechem na twarzy, bo jak twierdzi - z pasją albo wcale.