Redakcja Bieganie.pl
Do biegania trafił z biathlonu i już w drugim roku trenowania zdobył brąz mistrzostw Polski na 5000 metrów. W kolejnych sezonach stał się krajowym multimedalistą, włączając do kolekcji dziewięciu krążków – złoto halowych MP na 3000 metrów. Od tego roku współpracuje z nowym trenerem Michałem Bartoszakiem. Cel? Najpierw poprawić życiówki na krótszych dystansach, następnie zadebiutować w maratonie. Z Dawidem Maliną rozmawiamy o olimpijskich aspiracjach, biathlonowych początkach i zdziwieniu innych biegaczy, gdy niepozorny i nikomu nieznany chłopak, z dnia na dzień zaczął rywalizować z najlepszymi w Polsce.
Zacznijmy z grubej rury – kiedy maraton?
Jak „połówka” będzie mocna, a więc jeszcze czeka mnie trochę pracy. Na pewno nie w przyszłym roku, ale… Jest to cel, do którego dążę.
Mocna „połówka”, czyli?
Przynajmniej połamanie 1:05:00. Wydaje mi się, że z mojej życiówki na dyszkę jest to realne (29:27 na 10000 – przyp. red.). Jednak, żeby to było realne, to musi wpaść na zawodach, a nie jedynie wynikać z treningów.
Wydaje się, że w Pile w 2017 byłeś na odpowiednim poziomie, żeby atakować maraton. Pobiegłeś wtedy 1:07:09, ale to była ta słynna edycja z przekręconym licznikiem…
Tak, przebiegliśmy wtedy chyba ze 300 metrów więcej, poza tym ja biegłem przede wszystkim na miejsce, a niekoniecznie na najlepszy czas. Od 8 kilometra prowadziłem stawkę, później się urwałem, a potem ustaliliśmy z trenerem, że lecę już tylko po to, żeby zostać wicemistrzem Polski. Tam był wtedy zapas, zwłaszcza, że jakoś szczególnie się do tego startu nie przygotowywałem. Liczyłem, że jak już zacznę trenować pod „połówkę”, to będzie dużo lepiej… Jak na razie się nie udało, ale myślę, że to jest kwestia czasu.
Kiedy dokładnie zakończyłeś współpracę z trenerem Maciejem Ciepłakiem? Patrząc z boku można było odnieść wrażenie, że wszystko się dobrze układa, poprawiałeś życiówki, zdobywałeś tytuły mistrzostw Polski…
Na początku tego roku. Od połowy marca zacząłem trenować z Michałem Bartoszakiem.
Możesz powiedzieć, czym była podyktowana ta decyzja?
Z czasem nasze podejścia do treningu – moje i trenera Ciepłaka – zaczęły się rozjeżdżać. Ja wolałem bazować na tym, co robiliśmy wcześniej, trener zmieniał. Zaczęło mi brakować innych bodźców niż tylko zwiększanie objętości. Sprzeczaliśmy się o różne rzeczy, typu – roztrenowanie. Trener raczej był zwolennikiem trenowania cały rok. Pomijaliśmy trening na siłowni. Miałem sporo kontuzji, chciałem się wzmacniać siłowo, ale on nie był szczególnym fanem takiego treningu. Ogólnie – nasze pomysły na trening zaczęły się w pewnym momencie rozmijać. Jednakże jestem trenerowi Ciepłakowi bardzo wdzięczny za lata współpracy. To z nim zdobyłem sporo medali mistrzostw Polski, w tym Mistrzostwo Polski na 3000 metrów w hali i to za „jego czasów” mam aktualne życiówki na wszystkich bieganych dystansach.
Po najlepszym sezonie 2017, kiedy zrobiłeś m.in. życiówkę na 10000 przyszło zatrzymanie i rok 2018 już nie „progresował”. To jakoś przyśpieszyło Twoją decyzję o potrzebie zmian?
Byłem świadomy tego, że wyniki kiedyś muszą się zatrzymać, ale uważałem, że jeszcze nie teraz. Trenowałem coraz mocniej, a wyniki albo stały w miejscu, albo się pogarszały. Przykładem jest bieg podczas Memoriału Kusocińskiego, gdzie 3000 pobiegłem w okolicach 8:30. Tyle zdarzało mi się pobiec samemu na treningu. Na dodatek w grudniu 2018 roku – po raz pierwszy od niemal 4 lat – nie udało mi się połamać 32 minut na 10 kilometrów. To był największy impuls do zmiany. I jeszcze jakby na dobicie – ostatniej zimy wypadłeś z trenowania przez kontuzję.
Roztrenowanie zrobiłem sobie sam, a potem szybko weszliśmy na bardzo duże obroty i te problemy z kaletką mogły być tego pokłosiem.
A jeśli chodzi o Twoją przynależność klubową, nie zmieniła się wraz ze zmianą trenera?
Nie, dalej jestem zawodnikiem TL ROW Rybnik i mam nadzieję, że to akurat się nie zmieni. Chcę reprezentować swój macierzysty klub, z którym generalnie jestem w bardzo dobrych relacjach.
Jak na długodystansowca dużo startujesz na bieżni. Od 2013 roku często biegasz półtoraka, trójkę, czy nawet 800 metrów.
Tak, uważam, że zapas prędkości zawsze się przydaje. Choćby na finiszu. W moim przekonaniu mając zapas z bieżni, biega się potem łatwiej dłuższe dystanse.
Celujesz w jakąś konkretną życiówkę na 1500 czy 3000? Jak na razie 3:55 na 1500 i 8:15 na 3000.
Półtoraka nie mam zamiaru specjalnie żyłować. Ale tę trójkę to na pewno byłoby fajnie pobiec w okolicach 8:10.
Ty w ogóle lubisz sprawdzać się na krótszych dystansach, które paradoksalnie potrafią mocniej boleć niż maraton. Myślę o Eliminatorze w Ustroniu – jak te zawody wspominasz? 1700 metrów ciągłego podbiegu…
I tak cztery razy. Po każdej rundzie odpada 25 procent ostatnich zawodników. Najpierw przerwa jest godzinna i po każdym kolejnym etapie się skraca.
Można jakoś zestawić zmęczenie po takim podbiegu, ze zmęczeniem, chociażby po półmaratonie?
Ciężko to porównać. Przede wszystkim Eliminatora nie nazwałbym bieganiem (śmiech). Ja pewnie 3/4 trasy maszerowałem. Dla mnie bieganie po górach nigdy nie było jakimś problemem. Moim zdaniem bieganie na tempo, na bieżni, na 5000 czy 10000 jest dużo większym wysiłkiem niż wyścigi górskie. W górach możesz sobie dać chwilę luzu, a na płaskiej trasie te kilkanaście minut – jeśli biegnę „piątkę” – to jest od początku do końca bardzo ciężki wysiłek.
W wywiadzie dla bieganie.pl z 2017 roku wspominałeś, że nie przepadasz za treningiem tempowym, że nie mogłeś spać ze stresu przed trzysetkami po 43-45 sekund. Dalej tak jest?
Tak, dalej wolę biegać drugie zakresy i też mam wrażenie, że takie treningi mi najwięcej dają.
To jest o tyle ciekawe, że zwyciężając na 3000 podczas halowych mistrzostw Polski w 2017 roku, ograłeś na końcówce chłopaków z życiówkami – chociażby na 1500 metrów – dużo lepszymi od Ciebie.
Sam byłem mega zaskoczony. Nie zrobiłem wtedy praktycznie żadnego treningu tempowego pod te zawody. Po prostu wystartowałem w mistrzostwach Śląska na 2000 metrów, poszło dobrze, więc stwierdziłem, że pojadę na mistrzostwa Polski. To był bardziej wyjazd przygodowy, niż z myśleniem o jakimkolwiek medalu. Pamiętam, że na końcówce zrobiłem wtedy swoje życiówki na 200 i 400 metrów. Ostatnią czterysetkę pobiegłem w 55-56 sekund, co mi się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Rok później znowu wystartowałem w mistrzostwach Polski w hali i to już nie był tak udany występ. Co ciekawe, wtedy z kolei trenowałem pod halę, jeździłem specjalnie do Ostrawy w Czechach, żeby zrobić konkretne jednostki. Skończyło się gorzej, niż rok wcześniej, gdy przygotowań pod halę w ogóle nie było. W przyszłym roku na pewno będę halę omijał.
Odkąd trenujesz z Michałem Bartoszakiem, co się najbardziej zmieniło w porównaniu z wcześniejszym okresem?Przygotowania są spokojniejsze. Nigdy wcześniej nie miałem całego tygodnia, który polega wyłącznie na spokojnych wybieganiach. Aktualnie mam trzy tygodnie wybiegań i dodatkowo siłownię. To przygotowanie, by później móc mocno potrenować.
A jeśli chodzi o takie konkrety, jak objętość?
Wcześniej nie miałem żadnej periodyzacji pod tym względem. Wchodziłem na bardzo wysoki kilometraż, który był dla mnie mocno kontuzjogenny, praktycznie co roku miałem kontuzję…
Bardzo wysoki, czyli…?
Dla mnie wysoki oznacza 160 kilometrów tygodniowo, tak to się maksymalnie wahało 140-160. Wydaje mi się, że taki kilometraż był dla mnie zabójczy. Z Michałem współpracujemy nieco inaczej, robię 100, 120, 150 a potem schodzę znowu na setkę. Nie ma tego ciągłego biegania na wysokiej objętości, dostaję czas na regenerację.
Dla niektórych amatorów, objętość na poziomie 160 nie będzie specjalnie „kosmiczna”.
No to są kwestie indywidualne. Ja przy bardzo dużej objętości mocno tracę na dynamice i zaczynają się też kontuzje. Skoro nie przygotowując się do hali potrafiłem wygrać na końcówce z chłopakami, teoretycznie szybszymi, to gdzieś tę szybkość i dynamikę mam. Szkoda to tracić przez bardzo wysoki kilometraż. Wcześniej w moim treningu rządziło przekonanie, że trzeba biegać bardzo dużo i nie ma innej drogi. A wydaje mi się, że jest inna droga i znajdziemy ją z Michałem.
Początek macie ciężki, rok 2019 chyba trochę na straty? Zima z kontuzją, wiosna bez poważniejszego startu…
To prawda. W czerwcu zrezygnowałem z Biegu Ursynowa, gdzie czułem się naprawdę dobrze przygotowany. Ale jednak sprawy prywatne trochę mi skomplikowały plany. Później nie wystartowałem w półmaratonie w Krakowie, bo złapałem wirusa. Dwa biegi, do których najbardziej się przygotowywałem, odpadły.
Jakie plany na 2020?
Chcemy zacząć od przełajów, do których zimą będziemy się przygotowywać i sprawdzać w cyklu City Trail. Jeśli wszystko będzie w porządku, to w następnej kolejności mam zamiar szykować się na Karpacz i mistrzostwa Polski na 10000 metrów. Będę chciał tam powalczyć o życiówkę.
A potem? Półmaraton jesienią?
Nie, później chciałbym się skracać. Mocna piątka czy trójka. W kontekście maratonu wypadałoby się może już zacząć wydłużać, ale ja chciałbym jeszcze poprawić niektóre wyniki z bieżni. Szczególnie, że przyszły rok będzie rokiem olimpijskim, więc i tak żadne minimum nie wchodzi w grę, ale może za cztery lata… Choć to jest tylko takie gdybanie, bo przecież jeszcze ani jednego maratonu w życiu nie przebiegłem.
Czyli myślisz poważnie o minimum na igrzyska w Paryżu 2024? Wtedy trzeba by pewnie biegać w okolicach 2:11…
Na razie faktycznie, nawet mój wynik z półmaratonu przemnożony razy dwa takiego czasu nie daje, ale mam jeszcze 4-5 lat i wierzę, że to się zmieni. Trzeba mieć jakiś cel długoterminowy, no i trochę żyć marzeniami.
A jak wygląda Twoja sytuacja zawodowa? Trenujesz jak zawodowiec, mierzysz wysoko, jesteś w końcu mistrzem Polski, ale z drugiej strony – czy można powiedzieć, że żyjesz z biegania?
Nie powiedziałbym, że żyję z biegania. Nie mam dochodów z biegów czy kontraktów klubowych. Zarabiam na rodzinę poprzez prowadzoną przez siebie firmę. Prawdą jest jednak, że działam w branży biegowej i tyle. Po studiach miałem parę pomysłów „na siebie”. Jeśli chciałem dalej się rozwijać jako sportowiec, to musiałem sam stworzyć dla siebie jak najlepsze warunki. Uważam, że ten wybór pozwala mi dobrze optymalizować czas pracy, czyli wspomaga dalsze mocne trenowanie. Poza tym współpracuję z marką Saucony, która zaopatruje mnie w biegowy sprzęt.
Twoja firma to „Inżynieria Biegania”. Dlaczego akurat „inżynieria„?
Jestem z wykształcenia inżynierem geologii, dokładniej mineralogiem – stąd ta nazwa. Poza tym, że przygotowuję swoim zawodnikom plany treningowe, to prowadzimy też jako firma spotkania biegowe w czterech miastach – w Gliwicach, Rybniku, Katowicach i Rudzie Śląskiej, obozy biegowe oraz razem ze SportsLabem badania wydolnościowe. Prowadzę też zajęcia dla gmin, bardziej ogólnorozwojowe, choć z naciskiem na bieganie. Poza mną w ramach „Inżynierii” działa też paru dodatkowych trenerów, także nie jestem sam.
Fot. Athletics Lifestyle / Artur Czempas
Chciałem zapytać o Twoje początki. Są o tyle ciekawe, że zaczynałeś od biathlonu, a trening stricte biegowy pojawił się u Ciebie dość późno i nagle w ciągu kilku lat zostałeś jednym z najlepszych biegaczy w kraju. Ale od początku – skąd biathlon w Rybniku?
Jeszcze w podstawówce trafiłem pod skrzydła pana Serafina Janika, który był pierwszym trenerem Tomasza Sikory. Córka trenera Janika uczyła w mojej szkole WF-u i jakoś tak się złożyło, że otworzyli u nas sekcję biathlonową. U trenera Janika trenowałem od 3 klasy podstawówki, gdzieś do 20 roku życia – także kawał czasu. Chociaż trudno to było tak naprawdę nazwać treningiem, bardziej zabawą. Czym jest trenowanie zobaczyłem dopiero, gdy zacząłem biegać. Na biathlonie to były zajęcia raz w tygodniu, może dwa razy i tyle. Jeśli chodzi o warunki do tego sportu w Rybniku, w tamtych czasach ze śniegiem zimą nie było wcale aż tak źle. W niektóre weekendy jeździło się też na Kubalonkę do Wisły. Jak był śnieg, to zakładało się narty, a jak nie, to po prostu biegaliśmy albo jeździliśmy na nartorolkach.
Czyli poza zimą, trening biathlonowy generalnie polegał na bieganiu?
Głównie tak. Poza tym mieliśmy też siłownię, dużo ćwiczeń ogólnorozwojowych. Raz na jakiś czas byliśmy też na strzelnicy. Mogę teraz z perspektywy czasu podziękować trenerowi Janikowi, bo dzięki temu, że trening był lekki i nastawiony na ogólny rozwój – mam aktualnie profity.
Właśnie… trener Serafin Janik. Andrzej Witek wspominał o Waszej rybnickiej ekipie biathlonowej podczas wywiadu dla naszego portalu sprzed kilku miesięcy. Ponoć trener jest ciekawym człowiekiem. Możesz opowiedzieć o nim więcej?
Faktycznie trochę jest tych anegdot, bo trener był specyficzny… dużo wrzeszczał (śmiech). Trener „starej daty”, wszystko trzymał twardą ręką, dyscyplina musiała być. Dużo osób się go bało, ale ja wręcz przeciwnie, zawsze bardzo go lubiłem. Na obozach można powiedzieć, że trzymał wojskowy dryl. Co do historyjek, to pamiętam, jak kiedyś na obozie przez całą noc czatował pod oknem na werandzie, żebyśmy w piątek nie wymknęli się na dyskotekę w Kościelisku. Dodam, że to była jedna z „grubszych” zim w moim życiu (śmiech). W każdym razie bardzo się cieszę, że spotkałem go na swojej drodze, człowiek z wielką miłością do tego, co robi. Z jednej strony miał twardą rękę, z drugiej strony był bardzo pomocny. Wyciągał chłopaków z trudnych rodzin, pomagał finansowo, zabierał na obozy, pomagał tym, którzy nieraz mieli problemy z nałogami i chciał ich resocjalizować właśnie przez sport. Sam teraz widzę tych chłopaków, którzy dziś są już dorosłymi mężczyznami i mogę powiedzieć, że naprawdę trener zrobił świetną robotę.
Czyli nie jest tak do końca, że w biegach ulicznych pojawiłeś się – brzydko mówiąc – „z kapelusza”. Pierwszy raz usłyszałem o Tobie w roku 2013 przy okazji Biegu Koziołków w Kędzierzynie, gdzie zająłeś drugie miejsce. To był chyba jeden z pierwszych Twoich sukcesów niebiathlonowych…
Rzeczywiście podczas tych lat z biathlonem trochę się biegało. Inna sprawa, że poza treningiem w ramach sekcji, ja też dużo biegałem sam, bo po prostu zawsze to lubiłem. Co do biegu, o którym wspominasz, to pamiętam go bardzo dobrze. Pierwszy raz udało mi się wtedy nawiązać walkę z moim kumplem i zarazem synem trenera – Marcinem. To były same początki biegania, może pierwsze pół roku. W ogóle to Marcin namówił mnie, żebym zaczął trenować po tym, jak dobrze pobiegłem akademickie przełaje. Poszedłem do klubu właśnie z myślą, że będę startował głównie w krosie, bo też zawsze mnie pociągały takie klimaty – długo uprawiałem turystykę górską, byłem też przez długie lata w harcerstwie… Także bieżnia mnie w ogóle wtedy nie interesowała, to kręcenie kółek wydawało mi się w tamtych czasach idiotyczne. Jednak trener Ciepłak powiedział „dobra, góry spoko, ale pobiegnij najpierw półtoraka”. No i pobiegłem 1500 w okolicach 4:10. Trener uznał, że jednak zostaję na bieżni. Mieliśmy fajną ekipę w klubie, to było bardzo motywujące i krótko mówiąc dałem się do bieżni przekonać.
W krótkim czasie zacząłeś biegać naprawdę szybko. Spotykałeś się ze zdziwieniem innych ludzi, którzy na przykład pytali na biegu – a kto to jest i czemu tak wyrwał do przodu?
Pamiętam kiedyś taki bieg na 10 kilometrów z Bartkiem Karoniem. Coś tam gadaliśmy po drodze i on się mnie zapytał, jaką mam życiówkę na dychę. Odpowiedziałem, że nie wiem, bo ostatni raz biegłem dawno temu, ale coś koło 36-37 minut. A on mi na to – ale biegniemy tempem na 33… Ja mówię – no wiem, ale tak chcę przelecieć. Ale tak nie przelecisz… Skończyło się na tym, że przegrałem z nim dopiero na finiszu i zrobiłem 33:33. Później, jak zdobyłem pierwszy medal mistrzostw Polski na 5000 metrów, to też było zdziwienie…
Fot. Piotr Dymus, zdjęcie zrobione podczas cyklu CityTrail
Wracając jeszcze do biathlonu. Zastanawiam się, jak to jest z poziomem tego sportu w korelacji z bieganiem. Znalazłem artykuł z 2015 roku na portalu biathlon.pl, zatytułowany: „Biathloniści vs lekkoatleci 0:2”. Dotyczył Twojej podwójnej victorii w letnich mistrzostwach Polski – na krótkim i długim dystansie. Ponoć pokonałeś tam biathlonowych kadrowiczów. Tak było?
Moje prywatne zdanie jest takie, że kadra Polski w męskim biathlonie nie jest najmocniejsza. Nie oszukujmy się. Powiem tak: Nie mam pojęcia, ile nasi najmocniejsi biathloniści nabiegaliby na ulicy, ale to, że udało mi się z nimi wygrać mając najwięcej rund karnych w całej stawce, wiele pokazuje.
Ale gdyby to był klasyczny zimowy biathlon, to na nartach pewnie by wygrali, czy nie?
Na pewno tak, ale na nartach ważna jest technika, praca rąk, tych zmiennych jest więcej. W każdym razie najmocniejsi biathloniści na świecie biegają dychę w okolicach 30-31 minut, co jest dla Polaków nierealne. Myślę, że nawet 34 minuty mogą być ciężkie do zrobienia. Justyna Kowalczyk nie ma problemów, żeby pobiec mocno na ulicy, nie mówiąc już o fenomenalnych czasach Therese Johaug. Zatem mocni biegacze narciarscy czy biathloniści także na ulicy biegają względnie mocno.
Można się zastanowić, dlaczego mając taki potencjał wcześniej nie trafiłeś do sekcji biegowej…
Byłem wiele razy namawiany właśnie przez Marcina czy trenera Ciepłaka, ale jakoś nie wychodziło. Bliżej mi było wtedy do harcerstwa, turystyki górskiej. To były rzeczy, które mnie pociągały. Na koniec chciałem Cię ponownie zapytać o maraton. Mówisz, że jeszcze nie teraz. Ale czy może już teraz jakoś ten start sobie wizualizujesz, jaką prognozujesz taktykę, miejsce debiutu?
Pewnie polecę negative splitem, jestem zawodnikiem, który lubi dopiero na końcu dać z siebie wszystko. Na pewno chciałbym zadebiutować z wynikiem poniżej 2:20, a na miejsce raczej wybiorę jakiś dobrze obsadzony, szybki maraton w Polsce. Za granicę będę jeździł, gdy już będzie potrzeba szlifowania życiówki.
A co z maratońską ścianą? Boisz się tego mitycznego odcięcia na końcu?
Nie mam strachu. Bardziej czuję podniecenie, że kiedyś pobiegnę maraton. Nie wiem, czy będzie bolało. Strach mam przed półtorakiem, bo to zawsze boli. Nie wiem, co to jest maratońska ściana, nie wiem, co mnie czeka i pewnie dlatego raczej z pozytywnym nastawianiem podchodzę do tego debiutu. To, że nie przebiegłem jeszcze maratonu, nie znaczy, że nigdy nie miałem kontaktu z naprawdę długim bieganiem. Mam na swoim koncie zaliczone dwie setki, także…
Setki?
Stare czasy. Bawiłem się kiedyś w bieganie na orientację i właśnie wtedy zdarzyło mi się dwukrotnie wystartować na 100 kilometrów. Przyznaję jednak, że 40 procent dystansu przeszedłem. Ogólnie jestem zdania, że najbardziej boli bieganie na bieżni, jak ktoś przebiegł 800 czy 1500 na maksa, to będzie wiedział o czym mówię.
Trzeba przyznać, że masz bardzo szerokie biegowe doświadczenia. Twój aktualny trener Michał Bartoszak, też był wszechstronnym biegaczem. Od rekordu Polski na halową milę (3:58.39 pobite dopiero w tym roku przez Marcina Lewandowskiego – przyp. red.) po 2:12 w maratonie…
Śmieję się nieraz, że Michał ma 2:12 w maratonie i to jest jego najgorsza życiówka spośród wszystkich dystansów, na których startował. Jednak chciałbym kiedyś mieć tak „słabą” życiówkę (śmiech). Dodatkowo Michał ciągle ma rekord Polski na 2000 metrów – bodajże 5:01, czyli średnio 2:30.5 na kilometr.