W ciemności lepiej czuć zapachy i słychać ciszę. Gdzie oni są? Czy to w ogóle tutaj? Jest czwartek, za piętnaście szósta, a NN Running Teamu nie widać. Pojawiają się za to cienie. Słychać szepty. W świetle telefonu lekko fosforyzują niektóre bluzki i widać zęby w uśmiechu. Cienie dołączą do grupy mistrzów świata, w jakiejś, jeszcze jasno niesprecyzowanej nadziei, że tym razem uda się wytrzymać z przodu do końca. Wszystkich czeka ciężka trzydziestka w terenie.
– I co z tego? – pyta mnie retorycznie Patrick Sang, gdy mówię mu, że przecież w Iten długi bieg odbywa się w soboty. – Nie ma znaczenia, że u nas w Kaptagat robi się go w czwartek. To tylko dni tygodnia, ważniejsze, jakie mają miejsce w całym planie przygotowań. U nas główne treningi robi się we wtorek, czwartek i sobotę. Najpierw sesja na bieżni, potem ten długi bieg i w sobotę fartlek. Pomiędzy nimi są lżejsze sesje.
Sang to wieloletni coach rekodzisty świata w maratonie Eliuda Kipchogego. W kenijskiej odnodze grupy NN Running Team, czyli w obozie w Kaptagat, z największym biegaczem w historii trenują też m.in. mistrzowie świata w maratonie Abel i Goeffrey Kirui, czy rekordzista świata w półmaratonie Geoffrey Kamworor. Do grupy trudno się dostać, ale w jej historii były już przypadki, że Kipchoge czy Sang zauważyli jakiegoś biegacza i pozwolili mu na próbę pozostać w obozie.
Dlatego te cienie za piętnaście szósta. Czekają cierpliwie, by przyczepić się do mistrzów. Ale nie za blisko, by coach lub jego asystent się nie zdenerwował. To i tak wiele znaczy, że w ogóle można za grupą pobiec. To i tak znaczy wszystko, jeśli w tej grupie się będzie dostrzeżonym i cień nabierze własnych kolorów.
Mistrzom na doczepkę
W ten czwartek Long Run ma 30 km. To różna faza przygotowań dla maratończyków w NN Running Team. Wielu z nich ma zaplanowane starty późną wiosną, choć są również tacy, którzy wystąpią na ulicach całego świata już w lutym i na początku marca. Kamworor szykuje formę na mistrzostwa świata w półmaratonie w Gdyni, Kipchogego czeka maraton w Londynie i pojedynek z Kenenisą Bekele. Inni pobiegną w Rotterdamie. W obozie jest teraz prawie 30 biegaczy (w tym kilka osób spoza Teamu startujących na bieżni lub będącymi gośćmi campu). Każdy z nieco innymi celami, na nieco innym poziomie – które menagerowie i trenerzy muszą uwzględniać. Czasem trening zindywidualizować, czasem sprowadzić do wspólnego mianownika.
Sang wydaje się wszystko pamiętać, gdy udziela ostatnich instrukcji o szóstej. W jaśniejącym powietrzu wyróżnia się postawną sylwetką, choć gdy pozwalam sobie zażartować, że trochę mu się przytyło od zakończenia kariery, całkiem poważnie odpowiada, że trzyma formę. Upewnia się, kto z jego zawodników w której grupie pobiegnie, kto pojedzie którym busem, by im asystować.
Patrzy też znacząco na cienie, chyba jako jedyny rozróżniając jeden od drugiego i bez słów przydzielając im miejsce w szeregu. Pomaga mu w tym chudy i tyczkowaty asystent Richard Meto, który porusza się dziwnym wysokim krokiem, jak brodząca czapla, co chwilę niepewnie stawiająca nogę w mokradle. Podobnie jak trener główny, ma na sobie białą kurtkę z literkami NN, dodatkowo na głowie coś jak ręcznik, szmatę, której końce bez przerwy zawija wokół szyi.
Biegacze ruszają bez wyraźnego sygnału, jakby bez ostrzeżenia. Najpierw, 5 minut przed wszystkimi dziewczyny i ci, którzy dzisiaj biegną spokojniej albo są słabsi. Na treningu poza długodystansowcami z okolic Eldoret – jest też kadra Chin. Przyjechali jednym busem i wysypali się z niego znienacka.
Jeden z wielu w peletonie
Główna grupa, w sumie 50-60 zawodników zaczyna trening jakieś 10 minut po szóstej. Wsiadam szybko do busa z dwoma dziennikarzami. Z przodu kierowca, Sang i Meto. Obok nas zmieścił się jeszcze jeden biegacz, którego roli na razie nie rozumiem. Po chwili okazuje się, że to jakiś Robert, Robert Cheseret, jak mi się przedstawia. Jest przejęty swoją rolą, bo ma podać jednemu zawodnikowi picie w trakcie treningu.
– Muszę siedzieć tu przy drzwiach, mam bidon dla brata – mówi. – Twój brat jest z NN Running? – pytam. – Nie, dołączamy tylko do niektórych treningów, znamy się z Patrickiem, na co dzień mieszkamy w Stanach („Stejts” – powiedział faktycznie z amerykańskim akcentem). – Tak, gdzie? – pytam jako wielki, samozwańczy znawca amerykańskich biegów, gdy nasz bus wreszcie rusza i zaczyna trząść niemiłosiernie na kamienistej drodze. – W Tuscon, w Arizonie.
Coś mi przeskakuje w głowie i łączę fakty: Tuscon, Arizona, dużo braci. Byłem tam kilkanaście lat temu, biegałem po pustyni i pamiętam, że miał tam dom…
– Twoim bratem jest Bernard Lagat? – Tak, tak, Bernard! Biegnie tam, w zielonej koszulce i białej czapeczce.
Lagat to legenda bieżni. Drugi człowiek w historii 1500 m (PB 3:26.34), który jeszcze w barwach Kenii staczał epickie boje z Hichamem El Guerroujem, a po tym, jak zaczął reprezentować USA, bił wszystkie możliwe rekordy Ameryki. Teraz, mając 45 lat nadal się rusza, do tego całkiem żwawo, jak na swój wiek. Kilka sezonów temu debiutował w maratonie i mimo, że jego życiówka na razie nie powala (PB 2:12:10), myśli realnie o amerykańskich kwalifikacjach do Tokio, które odbędą się pod koniec lutego w Atlancie.
On jest szalony
Tacy biegacze są dzisiaj w pierwszej, dużej grupie. Czekamy na nich przy skrzyżowaniu, 8 km za obozem, gdzie nierówny dukt na chwilę przechodzi w chropowaty asfalt. Świt wstał od razu na obydwie nogi, choć nadal jest chłodno.
W oddali pojawia się zwarty peleton, przed nim dwóch uciekinierów.
– Ja go znam, on jest szalony – kręci głową Sang widząc lidera, który wysforował się przed główną grupę – On zawsze tak robi, chce się pokazać, ma coś z głową. Jeszcze w poniedziałek pisał do mnie, że boli go noga i że nie przyjdzie na bieżnię – trener pokazuje mi telefon i wiadomość, jakby próbując znaleźć we mnie sojusznika-psychiatrę.
Tak to jest, gdy na Long Runie pojawiają się dziennikarze i ludzie z NN Running. Każdy chce się tym bardziej pokazać przed Sangiem i Meto, wydobyć choćby na krótki moment z tłumu, zapaść w pamięć, może wyglądać lżej niż zwykle. Za dobre wrażenie na kilku treningach można trafić na terminowanie do obozu. Za dobre trenowanie w obozie, można wystartować na jakimś biegu. Za wygraną w jednym europejskim wyścigu, można kupić samochód. Za zwycięstwo w jednym średniej klasy maratonie, można zbudować dom i wyżywić rodzinę, która często zainwestowała oszczędności w szkołę i trening bezimiennego biegacza. Każdy krok zbliża do legendy, takiej jak legenda Eliuda. Coś, czego już nie rozumiemy w sytym świecie.
Rajd busem na kolejne spotkanie. Na jednej z nierówności uderzam głową w sufit. Pęka jakaś sprężyna lub resor pode mną. Patrick mówi, że powinniśmy być już niedaleko następnego punktu i popędza kierowcę.
Rozmazany Kipchoge
Biegacze mają za sobą około 15 km. Niezrównoważony lider i dziewczyny zostały już dawno dopędzone i wyprzedzone. Pierwsza grupa zbliża się do nas od frontu, jakby w zwolnionym tempie, stopniowo potężniejąc i doganiając dźwięk własnych kroków. Dopiero gdy są obok – naraz czuć prędkość, i zapach, i siłę, i już ich nie ma.
To znaczy widać było przez chwilę czerwone lycry Kipchogego, i czapeczkę Lagata, i nawet malutkiego Philemona Rono, potem na dłużej pojawiły się zacięte miny pogoni, nieprzeniknione twarze dwóch Chińczyków. Ale to się już zatarło. Teraz bardziej plecy. Tupanie zastyga.
Patrzę za nimi próbując policzyć, ilu zostało. Wbiegają na kolejne ze wzniesień, choć jak mówi Meto, dzisiaj trasa jest bardziej płaska niż przed tygodniem. Przesiana przez sito tempa grupa zaczyna gubić różnokolorowe kropeczki.
Wsiadamy, wsiadamy! Pędzimy za nimi na łeb na szyję. Znowu festiwal skoków i hałas rozklekotanych resorów naszej Toyoty Hiace. Robi się duszno, w busie można uchylić okno, ale na szczęście dla nas i dla nich jest zbyt wcześnie, by wilgotna ziemia pyliła się pod kołami i stopami. Na wąskiej drodze, wyrzeźbionej w łuk, podwozie co chwila haczy o wystające kamienie. Zastygłe koleiny są uskokiem dla auta, wąwozem dla biegaczy. Zwalniamy tyko trochę. Mijamy ich na odległość lusterka, trąbiąc na tych, którzy trzymają się zbyt blisko środka. Przedzieramy się znowu na front, zaglądając w twarze kolejnych mijanych zawodników i spychając ich na wertepy, na pobocze. Niemal wpadają na druty, które w tej okolicy ogradzają każde pole i najmniejszą działkę, jakby ziemia była najdroższym ze skarbów Kenii.
Robert uśmiecha się dumny, bo udało mu się podać już dwa razy picie Bernardowi – brat trzyma się tuż za czołówką. To jedyny pijący na Long Runie. Sang twierdzi, że pobiegli dziś na czczo, jak na większości treningów. W trakcie 30-tki też nie przyjmują napojów. Gdy pytam go, czy nie myśli, że potem na wielkich biegach mają przez to problem z braniem bidonów na punktach odżywczych, tylko się uśmiecha – jakby na takie szczegóły żal było w ogóle strzępić język. Cała teoria o regularnym przyjmowaniu węglowodanów w trakcie wysiłku i odpowiednim nawodnieniu chwieje się jak ta Toyota na popękanej glinie.
Powyżej granicy
Zaczyna się robić naprawdę wąsko, teren jest, o ile to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej pofałdowany. Na czele grupy zostaje kilkunastu zawodników, na ostatnim punkcie kontrolnym jest już ich szóstka, w tym Kipchoge, którego pierwszy raz widzę oddychającego ustami. Zawijasami docieramy do dużego skrzyżowania tuż przed nimi. Patrick pokazuje mi czarną koszulkę palcem. To chyba ten sam „szalony”, który był samozwańczym liderem w pierwszej części treningu.
– Widzisz? Jego nie było z nimi do tej pory. On po 15 kilometrach odpadł, a potem skrócił, żeby znowu tutaj być z przodu. He is crazy! – trener nie umie powstrzymać oburzenia.
Ostatni raz patrzymy z tyłu na oddalającą się gepardzią czołówkę. Inni pojedynczo lub w małych grupkach starają się już nie gonić głowy, tylko pozostać jak najmniej z tyłu, w ogonie. Trening skończy mniej więcej połowa. Cienie mistrzów na chwilę nabrały kształtów i w większości gdzieś się rozwiały. Jeden na niebiesko ubrany biegacz tuż przy nas skręca raptownie w prawo, przeskakuje przez kolczaste ogrodzenie i kuca szybko w wysokiej trawie.
Końcówka to ma być już tylko afrykański asfalt, w sumie około 1/5 całej dzisiejszej trasy. Maratończycy pokonują więc te ostatnie 2-3 kilometry w towarzystwie samochodów, motocykli i spalin, wzdłuż jednej z głównych dróg prowincji. Czekamy na nich przy samochodzie. Obok parkuje busik kadry Chin.
– Oni też trenują ciężko, ale wiesz, jakby za ciężko – mówi mi półgłosem Sang. – Oni chcą aż za bardzo, powyżej granicy – stara się wytłumaczyć zaskakującą różnicę między Azją a Afryką. – Ale trenerze, kto tam jest w pierwszej grupie? – próbuję sam zgadnąć, ale mi nie idzie, bo oprócz bieli NN Running, pokrytej już pomarańczowym nalotem z podłoża, w szóstce są jeszcze dwa czarne stroje. – No Kipchoge… Kamworor, Philemon Kacheran…, Noah Kipkemboi, a ci dwaj spoza NN Running to Elkanah Kibet i Kaan Kigen Ozbilen (reprezentant Turcji, który w Walencji pobił niedawno rekord Europy w maratonie z 2:04:16 – przyp. red.).
Zawodnicy kończą bieg raptownie, jakby nagle ktoś odłączył im zasilanie. Stają w jakimś magicznym miejscu drogi omijani przez auta, obserwowani przez znudzoną krowę, która pasła się na poboczu. Mistrzowie patrzą na zegarki, przybijają sobie piątki. Odwracają się na chwilę, by zobaczyć, kto jeszcze przybiegnie blisko nich. Jak się okazuje, dzisiaj było mniej więcej 30,5 kilometra, można to porównać, jak się bardzo chce, do innych tygodni. Tempo czołówki około 3:22/km, co podsumowuje mi Meto.
Przyklejona kurtka i chińska zguba
Trening zaczynał się pod bramą obozu i kończy niedaleko niej. Biegacze będą jeszcze truchtać około kilometra w mokrych koszulkach, ale to później, za kwadrans. Wcześniej gadają i śmieją się witając następnych na niewidzialnej mecie. Zjawia się tam zaraz Lagat, chyba z Jonathanem Korirem, potem kieszonkowy Rono, za nim niewiele wyższy rekordzista Holandii Abdi Nageeye, potem demokratycznie wybrany na kolejną kadencję prezydent obozu NN Running Laban Mutai…
Uspokojeni, że wszystko poszło według planu Sang i Meto patrzą zaraz uważniej i notują w pamięci, kto dzisiaj był blisko czuba. Tak działa pierwszy stopień rekrutacji. Po paru minutach jest też pierwszy reprezentant Chin, drugi maratończyk w historii kraju Guojian Dong (PB 2:08:28). Gdy docierają kolejni biegacze i biegaczki, Chińczycy zbierają się razem obok swojego busa. Wcześniej każdy idzie dyskretnie na pobocze z kubeczkiem. Wracają potem do kadrowego lekarza z próbką moczu, a ten na wydrukowanej tabeli porównuje jego barwę, oceniając pewnie stopień odwodnienia. Organizacja i dbałość o szczegóły, z której trochę podśmiewuje się, mam wrażenie, Sang.
Żegnamy się długo i po kilka razy. Trener mówi, że nie wie jeszcze, czy w marcu na pewno przyjedzie do Polski na mistrzostwa w Gdyni. Wspólne zdjęcia i uściski z najlepszymi, spoconymi teraz i owiewanymi przez podmuchy, maratończykami na Ziemi. Każdy próbuje stanąć tak, by mieć w trakcie rozmowy słońce za plecami. Jeden biegacz robi coś jak rozkrok, drugi masuje sobie udo, reszta po prostu stoi i gada. Dla mnie to święto, dla nich kolejny dzień w robocie. W ciemnościach, na początku treningu czuć było napięcie, którego teraz nie ma. Słone koryta na twarzy Kipchogego i przyklejona do jego pleców mokra kurtka. Uśmiech, który znam ze zdjęć, wydaje się bardziej ludzki, w sieci zacieków i zmarszczek.
Robi się pusto, już nikt nie nadbiega, jest krótko po ósmej rano. Przy ruchliwej drodze stoi tylko jedna Chinka i rozgląda się nerwowo. Za chwilę trąbiąc nadjeżdża znajomy bus i wciąga zgubę do środka.
Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.