Redakcja Bieganie.pl
Nazywa się Zalewski – Krystian Zalewski, lecz zdarza się, że mylą go z Karolem. W tym roku z bardzo dobrym skutkiem zadebiutował w półmaratonie, choć sam przyznaje, że wciąż czuje się przede wszystkim przeszkodowcem. Porozmawialiśmy o planach maratońskich, specyfice „belek”, zderzeniu z ulicą i sytuacji biegów długich w Polsce.
Najpierw bardzo dobre starty na ulicy w półmaratonach, dla wielu kibiców dość zaskakujące. Potem mistrzostwo Polski na 10000 metrów z wartościowym wynikiem. Ale zdarzył się też średnio udany start podczas Pucharu Europy na 10000 metrów…
Na Puchar Europy w Londynie jechałem z bardzo dobrym nastawieniem, czułem się jeszcze lepiej przygotowany niż podczas mistrzostw Polski w Białogardzie, gdzie pobiegłem 28:39. Co prawda na 10 dni przed pucharem przeziębienie trochę wykluczyło mnie z treningów, ale jak już dotarłem do Wielkiej Brytanii to czułem się świetnie i liczyłem na mocne bieganie. Skończyło się tak, że po kilkudziesięciu metrach jeden z zawodników nadepnął mi na kolce, rozciął but i jednocześnie skaleczył najmniejszy palec u stopy. Potem walczyłem już głównie z bólem i wysuwającymi się palcami, a nie z dystansem. Był smutek i niedosyt, bo byłem dobrze przygotowany, a walkę o rekord życiowy pokrzyżowały zewnętrzne – nie do końca zależne ode mnie – czynniki.
Które treningi przed Londynem najbardziej dawały znać o wysokiej dyspozycji?
Przede wszystkim przed Londynem cały czas byliśmy w dużym kilometrażu. W akcentach wytrzymałościowych wszystko wyglądało rewelacyjnie.
Jakiś szybki ciągły na niskim tętnie?
Przyznam, że w treningach bardzo rzadko skupiam się na tętnie. Jak mam zrobić dwudziestkę, czy trzydziestkę to bardziej sugeruję się samopoczuciem i wskazówkami od trenera co do zakładanego tempa. Ale jeśli chodzi o konkretne treningi przed Pucharem Europy, które naprawdę dobrze wyglądały, to biegałem 14 kilometrów drugiego zakresu po 3:05, normalnie w butach, po asfalcie, bez paska HR.
Wracając do marcowego półmaratonu w Gdyni… Trasa nie należała do najłatwiejszych. Czy gdyby pierwotny plan startowania w Hadze wypalił, to udałoby się dużo urwać z gdyńskiego 62:34?
Na pewno trasa w Hadze bardziej sprzyjała szybkiemu bieganiu. Zresztą rekord Polski Piotra Gładkiego padł właśnie tam, podobnie jak trzeci wynik polskiej listy wszech czasów w półmaratonie. Haga została jednak w tym roku odwołana i żeby nie tracić wypracowanej formy – podjęliśmy z trenerem szybką decyzję o starcie w Gdyni. Trasa rzeczywiście nie była łatwa, a dodatkowo mieliśmy jeszcze pecha, ponieważ „zając” zszedł po niecałych 4 kilometrach, bo zerwał torebkę stawową. Większą część dystansu musiałem biec sam, walcząc z przeciwnym wiatrem na najdłuższym podbiegu. Na konferencji prasowej w Gdyni padło hasło, że będę atakował rekord Polski i wcale się tego nie bałem, wiedziałem, że jestem bardzo dobrze przygotowany i gdyby tylko była grupa biegnąca na 61:35 to na pewno odważyłbym się z nią zabrać.
Skąd pomysł, żeby spróbować swoich sił w biegach ulicznych i to na tak długim dystansie jak półmaraton?
Długi sezon sprzyja eksperymentom, mistrzostwa świata będą dopiero na przełomie września i października – to po pierwsze. Po drugie, szukaliśmy z trenerem nowego bodźca, czegoś co pchnie mnie na wyższy poziom na przeszkodach. Skutkiem treningu, który wykonałem pod półmaraton ma być szybsze bieganie na 3000 z przeszkodami. Nie ukrywam też, że w przyszłości planuję zadebiutować w maratonie. Debiut na królewskim dystansie to odległa perspektywa?
Myślę, że najpóźniej stanie się to po igrzyskach olimpijskich w Tokio.
Czyli to wciąż przeszkody są kluczowe i priorytetowe?
Zdecydowanie. Główny cel na ten moment to występ w Tokio na 3000 metrów z przeszkodami (rekord życiowy Krystiana na 3000 z przeszkodami to 8:16.20 i jest to 5 wynik polskiej listy wszech czasów – przyp. red.).
Spotkałem się z opinią, że jesteś ostatnim polskim przeszkodowcem i rzeczywiście sprawdzając wyniki z ostatnich kilku sezonów pierwszy na listach jest Krystian Zalewski a następny Polak co najmniej 20 sekund dalej. Dlaczego tak się dzieje?
Faktycznie tak jest, że poziom na przeszkodach w ostatnim czasie spadł. Ja jeszcze pamiętam lata kiedy wynik 8:34 nie dawał medalu mistrzostw Polski, a dziś jeśli ktoś potrafi tyle pobiec, to jest niekwestionowanym mistrzem kraju. Dlaczego tak się dzieje? Ciężko mi się wypowiadać, bo nie znam treningu młodych przeszkodowców. Nie wiem, co na treningu robią juniorzy, a nie chciałbym podważać kompetencji ich trenerów. Ale prawda jest taka, że z przykrością patrzy się na to, co się dzieje. Mamy wielkie tradycje przeszkodowe, poczynając od Bronka Malinowskiego, Bogusława Mamińskiego, później byli tacy zawodnicy jak Krzysztof Wesołowski, Jakub Czaja, Tomasz Szymkowiak, Radosław Popławski – oni wszyscy są olimpijczykami. Gdzieś to wszystko się w międzyczasie rozpadło. Na przeszkody patrzę z sentymentem i jest mi zwyczajnie przykro.
Może po prostu jest to zbyt trudny dystans, do którego ciężko jest się przygotować…
Jest to trudna konkurencja, bo nie dość, że trzeba szybko pokonać 3000 metrów to jeszcze na drodze stoją przeszkody i jest ich całkiem sporo, bo 35 w tym 7 rowów z wodą…
A przeszkoda się nie przewraca…
Niestety. Jest to zupełnie inny bieg niż wyścigi płotkarskie, w których zawodnicy uderzają w płotki i są w stanie biec dalej. Przeszkoda waży niecałe 100 kilogramów, więc żeby ją przewrócić to naprawdę trzeba się postarać i mieć dużo szczęścia. Mówi się, że 2 kilometry z przeszkodami przebiegnie każdy, ale już 3 kilometry to dystans z którym poradzi sobie niewielu. I często było tak w historii, że dobrze zapowiadający się młodzi przeszkodowcy biegali 2000 bardzo szybko, ale gdy trzeba było dobiec ten kilometr więcej, to nie byli w stanie.
Jest w internecie słynny filmik z udziałem Aleksandry Lisowskiej, która podczas Młodzieżowych Mistrzostw Europy w Ostrawie w 2011 roku miała dość nieprzyjemny wypadek na rowie z wodą. Tobie zdarzały się podobne sytuacje?
Pamiętam bieg Aleksandry, oglądałem go z trybun. Ja dwukrotnie miałem dość nieprzyjemne wypadki na zawodach. Kiedyś podczas Festiwalu Sztafet w Bydgoszczy na ostatnim rowie odjechała mi noga i po prostu wpadłem do wody, ratując się uderzyłem rękoma o tartan. Wstałem, dobiegłem do mety, ale mogę powiedzieć, że miałem wtedy dużo szczęścia. Drugi wypadek był poważniejszy. Na Drużynowych Mistrzostwach Europy w Brunszwiku w 2014 roku już po 300 metrach zderzyłem się nad przeszkodą z innym zawodnikiem i uderzyłem kolanem w belkę. Gdy wstałem z bieżni byłem ostatni i przez kolejne 2700 metrów walczyłem z bólem, żeby dobiec na jak najwyższym miejscu i zdobyć punkty dla reprezentacji. Po biegu okazało się, że kolano mam tak opuchnięte, że nie widać rzepki. Początkowo lekarze stwierdzili, że rzepka jest pęknięta i mogę zapomnieć o mistrzostwach Europy, które miały odbyć się miesiąc później w Zurychu… Po 7 dniach wróciłem jednak do treningów, a 30 dni później zostałem wicemistrzem Europy. Ludzie śmiali się, że wszystko zagoiło się na mnie jak na psie. Skoro już jesteśmy przy Zurychu… To chyba najważniejszy punkt zwrotny w Twojej karierze. Można powiedzieć, że medal takiej imprezy jak seniorskie mistrzostwa Europy zapewnia sportową nieśmiertelność? Jak dużo dał ten sukces w kwestii warunków do trenowania, sytuacji materialnej?
Medal był przede wszystkim potwierdzeniem, że robię coś dobrze i jestem na właściwej drodze. A jeśli chodzi o dostęp do zgrupowań i generalnie sytuację materialną to myślę, że w każdym sporcie jest tak, że gdy są medale, to zawodnik dostaje lepsze szkolenie, większe stypendium z ministerstwa, a jak nie ma medali, to dostaje się mniej. Po zdobyciu srebra mistrzostw Europy nie mogłem narzekać na opiekę ze strony Polskiego Związku Lekkiej Atletyki i zresztą potwierdziłem, że warto we mnie inwestować na mistrzostwach świata w 2015 roku, gdzie jako jedyny Europejczyk dostałem się do finału i z rekordem sezonu zająłem 9 miejsce.
A jak jest teraz, czujesz się ważnym i docenianym członkiem reprezentacji Polski?
To są trudne tematy. Jak zawodnik ma słabszy rok, to też słabsze jest szkolenie ze związku. Jeśli chodzi z kolei o stypendium z ministerstwa to nie jest tajemnicą, że za zajęcie siódmego miejsca na mistrzostwach Europy – a takie zająłem rok temu w Berlinie – dostaje się około tysiąca złotych. Dla zawodnika w moim wieku, który poza trenowaniem musi jeszcze utrzymać rodzinę – mówimy o śmiesznych pieniądzach. Startując w tym roku na ulicy zobaczyłem sport trochę z innej perspektywy. Okazało się, że zaledwie po kilku startach ulicznych stałem się rozpoznawalny i doceniany. Wcześniej jakbyś szedł ulicą i zapytał przechodnia, czy zna Krystiana Zalewskiego, to najprawdopodobniej padłaby odpowiedź – a kto to jest? Jest duże zainteresowanie biegaczami ulicznymi nie tylko wśród kibiców, ale też sponsorów. Mam wrażenie, że czasami osoby trenujące półamatorsko mogą liczyć na lepsze warunki niż profesjonaliści, którzy nie zawsze są objęci szkoleniem centralnym. Ja w tym momencie bardzo dużo zawdzięczam swojemu klubowi UKS Barnim Goleniów. Trafiłem też w tym roku do grupy sportowej PKN Orlen, dzięki czemu mogę spokojnie przygotowywać się do igrzysk. Wpierają mnie też dwie firmy lokalne OMEGAir Cargo z Goleniowa i Paneldoor, co dodatkowo ułatwia mi funkcjonowanie. W związkach sportowych wszystko jest bardzo wymierne. Jeśli ktoś chce otrzymać stypendium to musi być na miejscach 1-8 na mistrzostwach Europy, świata, czy igrzyskach. Jeśli ktoś jest dziewiąty, to poza szkoleniem nie ma nic.
Poruszyłeś wątek biegów ulicznych i tego, że dają duże możliwości, sprzyjają pozyskiwaniu sponsorów, gwarantują większą rozpoznawalność…
Specyfiką biegów ulicznych jest to, że przyciągają amatorów. Mają zupełnie inną, bardziej masową otoczkę, niż zawody na bieżni. Tak naprawdę biegacze amatorzy rzadko interesują się lekkoatletyką jako całą dyscypliną, ale za to śledzą z dużym zainteresowaniem wyniki biegów ulicznych na 10 kilometrów, w półmaratonie, czy maratonie. Ekscytuje ich to, że ktoś złamał 2:30, 2:20 czy 2:10 w maratonie – albo 31 minut na dychę. Ale jeśli usłyszą, że Zalewski biega 8:20, to nikt za bardzo nie będzie wiedział ani na jaki dystans, ani czy to dobry czy słaby wynik.
A nie jest tak, że to właśnie rozwój masowego biegania negatywnie wpłynął na poziom polskich biegów długich, bo zawodnicy szybko uciekają z bieżni na ulicę, gdzie leżą większe pieniądze?
Moim zdaniem główny problem polega na tym, że świat poszedł do przodu. Najlepsi zawodnicy globu robią wyniki w wielu przypadkach nieosiągalne dla Europejczyków. Później przekłada się to na minima do wielkich imprez. Jeśli polski długodystansowiec chciałby poświęcić się treningowi na 10000 metrów, to żeby pojechać na mistrzostwa świata musiałby nabiegać 27:40, czyli o kilkanaście sekund poprawić rekord Polski. Dochodzi do tego problem finansowania takich przygotowań. Trzeba by wyjechać kilka razy w góry, czyli mówimy o kosztach na poziomie 8-10 tysięcy złotych za jedno zgrupowanie. Często jest tak, że związek nie chce szkolić takiego zawodnika, bo nie wierzy, że to się opłaci i przełoży na wynik. Dlatego długasi próbują sił na ulicy, mając w perspektywie maraton i walkę o minimum na tym dystansie.
Wspomniałem już, że mówi się o Tobie jako ostatnim polskim przeszkodowcu, ale po udanych startach w półmaratonie na początku roku, wiele osób pomyślało sobie, że jesteś też ostatnią nadzieją polskich biegów długich.
Spotkałem się z takim stwierdzeniem. Na pewno jest mi bardzo miło, że ludzie pokładają we mnie nadzieję na to, że polskie biegi długie mogą znowu zaistnieć. Szybko pojawiły się też pytania – kiedy maraton i ile byłbym w stanie go pobiec? Jeszcze dużo pracy przede mną do wykonania, żeby dobrze zadebiutować na królewskim dystansie. Na razie skupiam się przede wszystkim na przeszkodach i to jest mój cel numer jeden. Zapas prędkości z bieżni daje dużą przewagę na ulicy?
To na pewno pomaga. Kiedy biegam na 3000 metrów z przeszkodami mówimy o prędkości na poziomie 2:45-2:50 na kilometr, przy płaskiej trójce to już 2:40 i szybciej. Dzięki temu lepiej czuję się przy wolniejszym tempie na przykład podczas półmaratonu. Ale przechodzenie z bieżni na ulicę to nie jest tylko mój przykład, wszyscy długodystansowcy zanim trafili na ulicę, biegali na bieżni. Marcin Chabowski zanim nabiegał 2:10 w maratonie, biegał 3000 z przeszkodami w 8:25. Henryk Szost rekordzista Polski w maratonie, biegał 5000 na bieżni poniżej 14 minut i miał też epizod z przeszkodami. Mówi się, że dobry przeszkodowiec będzie dobrym maratończykiem i widać po wielu osobach, że ta zasada działa.
Co jest najbardziej charakterystyczne w treningu, który realizujecie z trenerem Jackiem Kostrzebą?
Na pewno szukamy z trenerem różnych bodźców. Nie mamy jednego schematu, który powtarzamy co roku. W tym sezonie zimą i wiosną w związku z przygotowaniami do półmaratonu musieliśmy chociażby wydłużyć czas pracy na treningu. Przygotowując się do przeszkód zasadnicza część trwała 30-40 minut, podczas przygotowań półmaratońskich główną część treningu wydłużyliśmy co najmniej do godziny.
A siła biegowa, jak ważny jest to element w Waszym programie?
Na przeszkodach bardzo ważny. Każde okrążenie to kilka mocnych wybić na przeszkodę, z której potem trzeba jeszcze pewnie wylądować. Każde zachwianie to strata rytmu, a strata rytmu to strata sekund i sił, których potem może zabraknąć na finiszu. Siłę realizujemy z trenerem na kilka sposobów. Korzystam z siłowni, gdzie wykonuję ćwiczenia na mięśnie głębokie i nogi. Dużo biegam w terenie, w krosie, gdzie siła biegowa robi się naturalnie. Do tego dochodzą skipy i podbiegi. Podbiegi w dużej mierze zależą od miejsca, w którym trenujemy. Zdarzało się, że będąc na obozie w RPA wbiegałem na górkę o nachyleniu 15 stopni, więc naprawdę zacnie i najdłuższy odcinek miał kilometr. W Font Romeu na jednym z treningów wbiegałem z wysokości 1820 metrów nad poziomem morza na wysokość 2150 metrów na odcinku 8-9 kilometrów. Wszystko trzeba zrównoważyć i nad tym czuwa trener, a ja jestem od tego, żeby wykonać rozpisany trening. Ufamy sobie nawzajem, nigdy nie neguję jego decyzji, wierzę w jego plan.
Możesz podać jakiś ostatnio wykonany trening tempowy?
Przed Drużynowymi Mistrzostwami Europy w Bydgoszczy moim ostatnim akcentem były trzy odcinki po 1200 metrów na krótkiej przerwie.
Krótkiej, czyli?
Trochę ponad minutę. Biegałem to tempem lekko poniżej 3 minut na kilometr, była to prędkość komfortowa, tyle tylko żeby się dogrzać i pobudzić. Do tego doszły jeszcze na koniec odcinki 2×400 i 4×200 w prędkościach 56 sekund na czterysta i 26 sekund na 200. Typowy trening przedstartowy.
Na koniec chciałem jeszcze wrócić do rozpoznawalności. Przy okazji nieoficjalnych mistrzostw świata sztafet w Jokohamie serwis sportowy telewizyjnej "Jedynki" informując o występie męskiej sztafety 4×400 zamiast zdjęcia Karola Zalewskiego umieścił fotografię Krystiana Zalewskiego… Zdarza się, że jesteście ze sobą myleni?
Niestety bardzo często. Oczywiście nie jest to żadną ujmą, że jestem mylony z Karolem, ale regularnie dostaję zaproszenia na jakieś imprezy sportowe wypisane dla niego. Działa to też w drugą stronę. Kiedyś Karol dostał od fana prośbę o autograf na zdjęciu z moją podobizną. Mylą nas komentatorzy w telewizji. W 2016 roku na mistrzostwach Europy w Amsterdamie w oficjalnym komunikacie zawodów podali, że ukończyłem bieg w sztafecie 4×100 metrów. W ramach pocieszenia mogę więc powiedzieć, że nie tylko nasi komentatorzy i kibice nas mylą, ale zdarzyło się to też europejskiej federacji lekkoatletycznej.
Wszystkie zdjęcia wykonane podczas Drużynowych Mistrzostw Europy w Bydgoszczy 9-11.08.2019 r. – Marta Gorczyńska.