Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Mam znajomości w Radomiu. Mówię teraz zupełnie poważnie. Radom miastem zaprzyjaźnionym ze mną jest, nawet jeśli wcale o tym nie wie. Opowiem może pewną historię. Zimą na przełomie roku 2006 i 2007 zostałem zaproszony przez rodowitego radomianina do swojego domu na Dzierzkowie. Przedstawił mnie rodzicom i rodzeństwu, pościelił w pobliżu szafki z telewizorem, podał schabowego na kolację, krótko mówiąc – zajął się jak należy.
Następnego dnia przed południem radomski kolega zabrał mnie na „Żeroma”. Niewtajemniczonym w życie Radomia i okolic wyjaśnię, że „Żeroma” to popularna w mieście ulica imienia Stefana Żeromskiego. Ulica absolutnie niezwykła, na której po zmroku – ponoć – dzieje się magia. „Ileż tu już zginęło portfelów i cnoty” – objaśniał rodowity radomianin, kierując mój wzrok na gęsto rozsiane bramy kamienic przy „Żeroma”. Bramy, które dużo widziały, ale mało wiedzą i przez to dobrze się w nich śpi.
Cała ta akcja, którą roboczo możemy nazwać – zwabieniem Bogu ducha winnego Krzysia do Radomia, miała swój jasno określony cel, zaplanowany na sobotnie popołudnie. Mój radomski kolega był mianowicie kibicem wszystkiego co radomskie – radomskiej piłki nożnej, radomskiej koszykówki, radomskiego szczypiorniaka, radomskiego hokeja na radomskim lodzie, radomskich skoków narciarskich, radomskich panczenów, a także radomskich papierosów i radomskiej siatkówki. Traf chciał, że akurat z tym ostatnim mieliśmy coś wspólnego.
W sobotnie popołudnie sezonu 2006/2007 Jadar Radom mierzył się z krzysiowym Mostostalem Azoty Kędzierzyn-Koźle, a ja miałem wszystko obserwować z perspektywy trybuny gości w hali gospodarzy.
„Idź tędy, tam są krzesełka dla kibiców gości” – wyjaśnił mój radomski kolega, uśmiechając się przy tym dyskretnie.
Stałem na wąskiej i ciasnej trybunie przeznaczonej gościom sam. Zupełnie sam. Aż z boku jakiś radomianin w piątym pokoleniu rzucił: „Te Zbyszek, zobacz ilu ich przyjechało, cały jeden, hehe-hue”.
Ale ja dalej stałem twardo, niczym skała sprzed milionów lat, zupełnie niewzruszony na radomskie złośliwości posłane z piątego pokolenia. Mecz się zaczął. Cały siatkarski Radom przywitał gromkimi oklaskami swoich ulubieńców. Jeden jedyny ja, posłałem przyjezdnym „Mostostal Azoty!” prosto z serca.
Na zagrywkę poszedł Jakub Jarosz i wtedy usłyszałem za plecami swojskie „To my chłopcy ze Śląska, zna nas cała Polska! Za Mosto, za nasz KS pójdziemy aż po życia kres!”. Jednak przyjechali. Od tej chwili w Radomiu nie byłem już sam.
Ten obrazek wraca do mnie co jakiś czas. Wszystko zapowiadało się bardzo absurdalnie, a skończyło happy-endem. Trochę jak w bieganiu. Czasami na placu boju zostajemy sami i wydaje się, że nic nie ma prawa się udać. Ale jeśli przeczekamy ten trudny czas, nagle i nie wiadomo skąd pojawia się wsparcie i wraca wiara, że jednak może udać się wszystko.
Tak się dziwnie składa, że dokładnie 33 lata temu przyszedł na świat wasz ulubiony/znienawidzony (niepotrzebne skreślić) felietonista akrobata. „Urodziłem się dwudziestego siódmego o świcie, teraz mam 27 lat i to jest moje życie” – napisał kiedyś Leszek Kaźmierczak. Ze mną było trochę inaczej. Urodziłem się dwudziestego trzeciego w piątkowy wieczór i nic dziwnego, że w głowie mam bardziej robienie głupot niż żmudną pracę u podstaw.
Jeśli miałbym sobie na te Chrystusowe – a więc idąc tym tropem ostatnie – urodziny czegoś życzyć, to przede wszystkim tego, żebym zawsze robił swoje, a wsparcie przychodziło w odpowiednim momencie.
____________________
Krzysztof Brągiel – biegacz, tynkarz, akrobata. Specjalizacja: suchy montaż i czerstwe żarty. Ulubiony film: „Pętla”. Ulubiony aktor: Marian Kociniak. Ulubiony trening: świński trucht. W przyszłości planuje napisać książkę o wszystkim. Jeśliby się nie udało, całkiem możliwe, że narysuje stopą komiks. Bycie niepoważnym pozwala mu przetrwać. Kazał wszystkich pozdrowić i życzyć miłego dnia.