Imprezy międzynarodowe i krajowe, biegi dobre, ale i z jakichś powodów ciężkie, wyścigi z podtekstem, niewidocznym dla najbardziej zagorzałych kibiców. Cykl artykułów „Niezły numer” gromadzi wspomnienia czołowych biegaczek i biegaczy startujących na różnych dystansach. Sprawdzamy, co kryje się za suchymi wynikami, jakie było okoliczności towarzyszące zawodom i jak konkretne biegi wyglądały od środka.
Tym razem mamy do czynienia z wszechstronnym zawodnikiem, który potrafi łączyć wyścigi w pionie – z tymi w poziomie. Jest wciąż żywą legendą biegania po schodach – jako mistrz świata i sześciokrotny zdobywca Pucharu Świata w Towerrunningu zdominował wręcz w ostatnich latach międzynarodową rywalizację w tej widowiskowej konkurencji. W swojej karierze próbował swoich sił w nietypowych wyzwaniach górskich – bił rekordy w drodze na Rysy czy na Orlej Perci. Z powodzeniem wkroczył w świat wyścigów przeszkodowych. Potrafi jednak szybko latać również na bieżni i ulicy (PB na 5000 m to 14:36.54, na 10 km to 30:36). Został do tego dwukrotnie lekkoatletycznym medalistą mistrzostw Polski w biegach przełajowych.
O jednym, a właściwie dwóch swoich pamiętnych numerach opowiada nam Piotr Łobodziński.
TEN START ODBYŁ SIĘ.. a właściwie to starty, odbyły się w Niemczech i Francji 12 czerwca 2016 roku. O 10 rano biegałem po schodach na 61 piętro biurowca Messe Turm we Frankfurcie. Natomiast na 20-stą miałem zaplanowany start po wodzie (podczas przypływu) na Passage du Gois niedaleko Nantes – bagatela 1014 km od Frankfurtu.
BYŁEM WTEDY… dość opalony- sądząc po zdjęciach… No, ale byłem wtedy na pewno w gazie. Ważyłem 65-66 kg (przy 184 cm). 4 dni wcześniej na kilku ibupromach zrobiłem na mitingu w Łomży życiówkę na 5000m – 14:36. Dwa tygodnie wcześniej zaliczyłem porządną glebę biegając na orientację na warszawskiej Woli. Zapatrzyłem się wtedy na mapę, kopnąłem w wystającą płytkę chodnikową, taką podniesioną przez korzeń starego drzewa – i wyrżnąłem kolanem o kolejną. Szybko się pozbierałem i ukończyłem zawody. Adrenalina i te sprawy. Z dnia na dzień było coraz gorzej, trenowałem z bólem, ale wiadomo : „jutro przejdzie”. No nie przechodziło, więc musiałem się wykosztować 250 złotych na USG kolana, aby obalić lub potwierdzić samo-diagnozę: pęknięta łąkotka. Na szczęście opis usg mówił tylko coś o silnym stłuczeniu i innych poważniejszych urazów nie stwierdzał. Wniosek był prosty – zielone światło do startowania. Następnego dnia (środa) można było jechać do Łomży, a w weekend na Zachód.
PRZED BIEGIEM… we Frankfurcie byłem dzień przed zawodami i jak co roku w ramach oszczędności spałem na hali sportowej we własnym śpiworze na materacu gimnastycznym. Bardzo wygodnie. Z tej możliwości korzysta zawsze kilku zawodników, więc byłem nauczony doświadczeniem – bez zatyczek do uszu się nie obeszło na wypadek czyjegoś chrapania bądź nocnych eskapad do WC. Czy się wyspałem, nie pamiętam, a dzienniczek treningowy milczy na ten temat, więc zakładam, że nie było źle. Ciekawiej było przed drugim startem tego dnia, co w zasadzie mógłbym również opisać w akapicie piątym pt. „Po biegu”. A więc czasu było bardzo mało. Nie czekałem na dekorację tylko w strugach deszczu pobiegłem (można uznać to za żwawsze roztruchanie) na dworzec Frankfurt Hauptbahnhof. Następnie pociąg na lotnisko, szybko i sprawnie, 15 minut drogi. W toalecie wagonowej dopiero się przebrałem ze stroju startowego zmoczonego potem i deszczem w cywilne ubranie oraz zdążyłem coś przegryźć na szybkości. Generalnie wszystko miałem zaplanowane co do minuty: odjazdy, przesiadki, prowiant, bilety, karty pokładowe. Lotnisko przeleciałem zgodnie z planem, bez kolejek do bramek bezpieczeństwa, ale nawet jeśli by były, nie miałbym skrupułów wepchnąć się przed wszystkich (generalnie nie rozumiem ludzi, którzy z powodu takich kolejek spóźniają się na swoje loty). FRA – CDG (dla niewtajemniczonych Frankfurt – Paryż) około godzinki, punktualnie. Teraz czekała mnie podróż francuskim Pendolino, czyli TGV z Paryża do Nantes. Akurat w tym czasie we Francji odbywał się jakiś strajk kolejarzy, ale na szczęście zarówno szybka kolej, jak i ja na tym nie ucierpieliśmy… 2,5 godziny, własny, zimny obiad (pewnie był to kurczak curry z ryżem – dla mnie najbezpieczniejszy posiłek przed startem wieczornym) i można pędzić do wypożyczalni samochodów przy dworcu w Nantes. Formalności poszły dość sprawnie i już wiedziałem, że zdążę. Przede mną została jedynie niecała godzina drogi nad ocean. Dotarłem planowo 40 minut przed startem. Biuro zawodów było już zamknięte, ale byłem dogadany, że ktoś będzie na mnie czekał z moim trykotem/koszulko-numerem. W zasadzie to na tym biegu nigdy nie wiadomo dokładnie, o której będzie strzał startera. Mają tam takiego dziadka, z lornetką, który obserwuje znacznik i podnoszącą się wodę. Bieg puszczają w odpowiednim momencie aby wody było w sam raz, od kostki do kolana. Nie zawsze to wychodzi jednakowo, natura rządzi się swoimi prawami. Trasa ma 4 km, Raz biegałem ją w 11 minut i byłem 5-ty, raz wygrałem z czasem 18 minut. Oczywiście wiadomo, że im więcej wody i trudniej – tym lepiej dla mnie.
W TRAKCIE ZAWODÓW… w obu biegach zająłem drugą pozycję. W zasadzie był to dzień pod znakiem cyfry 2. 2 kraje, 2 razy biegałem jako faworyt z numerem 1 (bo oba biegi wygrałem w 2015), 2 razy byłem drugi, i 2 razy przegrałem o 2 sekundy. We Frankfurcie uległem bardzo mocnemu w roku 2016 Niemcowi – Christianowi Riedlowi (nasze czasy 6:23 i 6:25). Z tego co pamiętam, to na mecie czułem się zbyt dobrze, a to oznacza, że nie dałem maksa. Pocieszałem się, że więcej sił będę miał na wieczór. Niestety – tam również zabrakło niewiele. Prowadziłem dość wyraźnie. Ale właśnie w 2016 roku poziom wody był dość niski i ostanie 600-700m to był już praktycznie suchy asfalt. Doszedł mnie, a następnie minął jak furmankę mocny zawodnik z francuskiego klubu (Mohamed Moustaoui to szósty zawodnik MŚ na 1500 m, z imponującymi PB na 800 m: 1:45.44, 1500 m: 3:31.84 i 5000 m: 13:22.61 – przyp. red.). Nasze czasy to 12:09 i 12:11.
PO BIEGU… był jak co roku mały bankiet, z szampanem i małżami. Generalnie był to bardzo owocny i pełen wrażeń dzień. Pod względem logistycznym wyszło dokładnie jak zaplanowałem. Pod względem sportowym mogło być lepiej. Następnego dnia rano oddawałem samochód w Nantes i w ramach rozbiegania pobiegłem z plecakiem i pucharem w ręku spod dworca na lotnisko, około 9 km. Wtopę mogłem jeszcze zaliczyć na lotnisku w Bazylei, gdzie miałem przesiadkę z EasyJet do Wizzaira do Warszawy. Drugi lot był opóźniony, więc odpaliłem jakiś film na komórce, gdy się zorientowałem, na monitorze widniał już napis: Gate closed, ale ludzie stali w tuż za bramką w długiej kolejce do samolotu. Udało się wyprosić aby mnie jeszcze wpuścili, co byłoby absurdalne w przypadku niepowodzenia, gdyż samolot wystartował dopiero po około pół godzinie. Pochwalę się przy okazji, gdyż nigdy w swojej przygodzie z awiacją, nie spóźniłem się na żaden lot, a trochę tych lotów i biegania po lotniskach było, oj było. Aha i coś się nie udało w roku 2015, czyli przetransportowanie pucharu z Francji, udało się teraz pomimo dwóch lotów. Wtedy musiałem wielką zdobycz zostawić, a raczej zniszczyć przed kontrolą. Tym razem mogłem normalnie wnieść to żelastwo na pokład. Tylko ten puchar w 2015 roku był z 5 cm większy…
Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.