Imprezy międzynarodowe i krajowe, biegi dobre, ale i z jakichś powodów ciężkie, wyścigi z podtekstem, niewidocznym dla najbardziej zagorzałych kibiców. Cykl artykułów „Niezły numer” gromadzi wspomnienia czołowych biegaczek i biegaczy startujących na różnych dystansach. Sprawdzamy, co kryje się za suchymi wynikami, jakie było okoliczności towarzyszące zawodom i jak konkretne biegi wyglądały od środka.
Czołowy polski maratończyk, którego życiówka 2:11:34 mówi sama za siebie (PB na „połówkę” 1:03:17). Zaczynał od dystansów krótszych, jako wychowanek niewielkiego klubu Sambor Tczew. Już w 2005 roku wraz z kolegami z reprezentacji Polski juniorów zdobył złoto podczas mistrzostw Europy w biegach przełajowych. Ponad 20 medali krajowych czempionatów i niezliczone zwycięstwa w biegach ulicznych odnosi mimo upływających lat (dziś ma ich już 34). Jako reprezentant Wojska Polskiego triumfował – zarówno drużynowo, jak i indywidualnie – w Wojskowych Mistrzostwach Świata i Światowych Igrzyskach Wojskowych. Zawsze uśmiechnięty, dzieli się wyczynową pasją na swoich mediach społecznościowych, m.in. na Instagramie (patrz zdjęcie poniżej), pomaga też sportowcom amatorom jako trener.
Swój włoski numer sprzed blisko 4 lat opisuje nam dzisiaj dokładnie Arkadiusz Gardzielewski.
TEN START ODBYŁ SIĘ… w październiku 2016 roku w Turynie. Wystartowałem tam w maratonie, w ramach którego rozegrane zostały Wojskowe Mistrzostwa Świata. Zwyciężyłem osiągając wynik 2:14:39.
BYŁEM WTEDY… na swoistym zakręcie swojej kariery biegowej. Wszystko zaczęło się od kontuzji pod koniec 2013 roku, która wykluczyła mnie z biegania na następny sezon. Przez kolejne półtora roku próbowałem się bezskutecznie odbudować. W sumie miałem więc dwa i pół roku przestoju, co nie uszło uwadze moich przełożonych w Wojsku Polskim – także w środowisku trenerskim i zawodniczym. Wiele osób postawiło na mnie wtedy krzyżyk. Sytuacja była o tyle dramatyczna, że do Turynu leciałem na bieg ostatniej szansy. Niepowodzenie oznaczałoby dla mnie koniec wyczynowego sportu. Zawsze powtarzałem, że gdyby nie mecenat Wojska Polskiego, to w tej chwili poziom biegów długich w Polsce byłby dramatyczny. To dotyczyło również mnie – gdyby nie grupa sportowa w wojsku, na pewno nie biegałbym już na poważnie. Po niepowodzeniu podczas wiosennego maratonu przekazano mi, abym szukał sobie pomału etatu w innej jednostce. Miałem jeszcze rok kontraktu, więc wiedziałem ,że pojadę do Turynu. Musiałem tam udowodnić, że stać mnie jeszcze na szybkie bieganie. W czerwcu podjąłem męską decyzję o rozstaniu się z trenerem i poprowadzeniu siebie samego do tego decydującego o mojej karierze startu. Byłem wtedy w opłakanym stanie… We Wrocławiu pobiegłem półmaraton lekko poniżej 1.09, tydzień później byłem dopiero czwarty na MP na 5km. Do maratonu miałem zaledwie 4 miesiące, więc czasu nie było dużo. Mimo wszystko pierwszą decyzją, jaką podjąłem, było przejście do roztrenowania. Organizm domagał się odpoczynku i nie miało znaczenia, że czas naglił… W kolejnych miesiącach najpierw spokojnie wprowadziłem się w trening, a później przeszedłem do BPS-u. Wiedziałem, że po tak długim czasie niebytu nie mogę od razu szykować się na życiówkę. Moim celem było wykonanie pracy, która mnie odbuduje, pozwoli na osiągnięcie wystarczającego wyniku i zaprocentuje dopiero w kolejnym maratonie. W związku z tym wykonywałem niestandardowe przerwy między akcentami, aby dać organizmowi czas na regenerację i aby mieć pewność, że trening będzie budował, a nie eksploatował. Czasami na kolacji koledzy pytali mnie, co będę biegał następnego dnia, a ja im odpowiadałem, że nie wiem i dam znać rano. Koledzy śmiali się ze mnie, bo odbierali to jako brak pewności siebie oraz brak profesjonalizmu. Było wprost odwrotnie, ale nie miałem takiej potrzeby, aby wyprowadzać ich wtedy z przekonania. Staram się być profesjonalistą we wszystkim co robię, dlatego regularnie od wielu lat mierzę swoje tętno spoczynkowe. Bywało więc tak, że specjalnie czekałem do rana z decyzją o treningu. Po przebudzeniu mierzyłem tętno spoczynkowe i w oparciu o jego wynik decydowałem, czy organizm jest gotowy na kolejny akcent, czy może potrzebuje jeszcze dodatkowego dnia. W związku z tym bywało, że między akcentami przez trzy, a nawet cztery dni odpoczywałem, realizując tylko trening regeneracyjny.
PRZED BIEGIEM… byłem mocno zmotywowany, wiedziałem, jak duża jest stawka. Do Turynu polecieliśmy całą grupą. W męskim zespole oprócz mnie znajdowali się Mariusz Giżyński, Błażej Brzeziński oraz Michał Kaczmarek. Na miejscu zakwaterowani byliśmy tradycyjnie na terenie jednostki wojskowej. Dzień przed sporo czasu spędziliśmy na oficjalnym otwarciu. Nie obyło się bez defilady. Pamiętam jak Błażej się denerwował, ponieważ nie wszyscy maszerowali wzorowo… Rano śniadanie jedliśmy we własnym pokoju, doświadczenie nauczyło mnie, aby być przygotowanym na takie okazje podczas imprez wojskowych. Gdy dojechaliśmy na start, okazało się, że jest dość ciepło – trochę martwiliśmy się co będzie później…
W TRAKCIE ZAWODÓW… biegliśmy jedną wielką grupą. Nikt nie wyrywał się do przodu. Bieg był łączony – dlatego elita maratonu (w formule otwartej – przyp. red.) wystartowała razem z zawodnikami ścigającymi się w ramach Wojskowych Mistrzostw Świata. Tempo biegu było bardzo spokojne. Obserwowałem, jak wyglądają najgroźniejsi rywale, za których uznawałem Brazylijczyka Almeidę i Włocha El Mazourego. Biegli zrelaksowani, a Włoch dodatkowo gorliwie rozmawiał sobie z kolegami z drużyny. Z Polaków na pewno towarzyszył mi Błażej oraz Mariusz. Półmetek minęliśmy w czasie około 1:07:20. W głowie miałem to, co będzie się działo po 30 km – bo dopiero wtedy walka miała rozgorzeć na całego. Tymczasem wkrótce po minięciu połowy dystansu grupa mocno się przerzedziła. W sumie nie mogłem w to za bardzo uwierzyć, bo tempo naprawdę nie było wymagające. Powodem takiego stanu rzeczy mogła być temperatura, jeszcze nie było upalnie, ale widać wystarczająco gorąco, aby pozbawiać zawodników sił. W tamtej chwili pierwszą grupę stanowiło oprócz mnie chyba 5 zawodników (na zdjęciu powyżej – przyp. red.), z czego tylko jeden okazał się być żołnierzem. Był to Brazylijczyk Almeida, utytułowany biegacz, który na Igrzyskach w Londynie zajął 13 pozycję. W grupie nie było już za to mocnego Włocha, który uchodził za bardzo groźnego rywala, odpadli również moi koledzy z reprezentacji. Do mety miałem jeszcze jakieś 17 km, wiedziałem że wystarczy mi utrzymać tę pozycję i wszystko będzie dobrze. Martwiłem się co najwyżej, czy mocno skręcona w trakcie przygotowań kostka wytrzyma – ale na tym etapie nic niepokojącego się z nią nie działo. Na około 28 kilometrze odpadłem ze swojej grupy, przechodziłem kryzys. Brazylijczyk wraz z kilkoma cywilami zwiększali nade mną przewagę. Miałem już dość, a do tego grzało coraz solidniej, mimo wszystko podjąłem próbę gonienia rywali. Z każdym kilometrem zbliżałem się do nich, na 33 km dogoniłem Brazylijczyka i objąłem prowadzenie. Na kolejnych kilometrach dogoniłem kolejnych zawodników z Kenii. Na metę wpadłem jako drugi generalnie, za Marokańczykiem, zdobywając tym samym swój pierwszy tytuł Wojskowego Mistrza Świata.
PO BIEGU… miałem totalnie dość. Wysoka temperatura, szczególnie w drugiej części dystansu oraz pogoń za rywalami wykończyły mnie do cna. Pamiętam, że zaraz za metą podszedł do mnie funkcjonariusz z kontroli antydopingowej. Po maratonie nie ma dla mnie nic gorszego jak kontrola, wyboru niestety nie miałem. Pamiętam jedynie, że byłem tak wyczerpany, że zatrzymywałem się na każdej ławce a czasami siadałem na asfalcie i odmawiałem marszu. Gdy dotarłem do odpowiedniego pomieszczenia, były tam już zawodniczki, które na metę wpadły przecież dużo po mnie. Maraton stanowi dla mnie ogromny wysiłek, dlatego na kontroli spędziłem w sumie kilka godzin i opuściłem ją ostatni. Po przekroczeniu linii mety byłem mimo tego całego wyczerpania bardzo szczęśliwy. Wiedziałem, że uratowałem swoją dalszą karierę i że w dalszym ciągu będę w stanie powalczyć o igrzyska. Osiągnięty wynik na pewno nie był spektakularny, biorąc jednak pod uwagę temperaturę oraz formę, w jakiej znajdowałem się w czerwcu, uznałem to za ogromny sukces. Dodatkowo cieszyłem się, że osiągnąłem go samemu, mimo skreślenia mnie wcześniej przez wielu. Jak wspomniałem wcześniej, ten bieg miał być ,,trampoliną” do powrotu do optymalnej formy. Tak też zresztą było. Pół roku później osiągnąłem życiową formę, broniąc tytułu z Turynu w Ottawie (na zdjęciu poniżej Arek po zwycięstwie w Kanadzie – przyp. red.).
Pisząc coś o sobie zwykle popada w przesadę. Medalista mistrzostw Polski w biegach długich, specjalizujący się przez lata w biegu na 3000 m z przeszkodami, obecnie próbuje swoich sił w biegach ulicznych i ultra. Absolwent MISH oraz WDiNP UW, dziennikarz piszący, spiker, trener biegaczy i współtwórca Tatra Running.