Redakcja Bieganie.pl
Haile Gebrselassie jest wciąż dla wielu kibiców i ekspertów największym biegaczem wszechczasów. Podwójnego złotego medalistę olimpijskiego oraz wielokrotnego (już wówczas) rekordzistę świata spotkałem przelotnie w namiocie elity maratonu w Berlinie, bodajże w 2009 roku. Nerwowo mocowany numer smętnie wisiał mi na plecach, więc Haile, nieproszony, przypiął mi ostatnią agrafkę. Sam maraton chciałbym może zapomnieć (zakończyłem przygodę na 28 kilometrze), ale tego niewymuszonego gestu biegowej legendy nie sposób wyrzucić z pamięci.
W piątek 29 marca w Warszawie miałem okazję spotkać Gebrselassiego ponownie na żywo. Nic się nie zmienił.
Kiedy piszę, że nic się nie zmienił, to nie jest to kurtuazja. Mam na myśli, że wrażenie, jakie na mnie zrobił te 10 lat temu, tylko się utrwaliło. Ten sam wielki uśmiech od ucha do ucha, ta sama otwartość i energia, ale i ta sama postawa, sylwetka, gesty. Oczywiście Haile umie komunikować się z dziennikarzami, skupia na sobie uwagę, ale sposób, w jaki prowadzi rozmowę i charakterystyczne dla Etiopczyków akcentowanie sprawiają, że czujesz się w jego towarzystwie swojsko i naturalnie.
Rozmowa zorganizowana z okazji Recode Running Festival w nieco ciemnawych przestrzeniach Pałacu Kultury i Nauki z początku odbywała się w szerszym gronie dziennikarzy. Pytaliśmy między innymi o spojrzenie Gebrselassiego na zmiany w podejściu do biegania na świecie i o to, co jest dla niego ważniejsze – bieganie, czy ściganie się. Haile przyznał, że wolne biegi pokonuje teraz w tempie 3.40-3.50/km i że myśli o ukończeniu jakiegoś wielkiego maratonu na poziomie 2 godzin 20 minut jeszcze przed 50-tką.
Potem miałem okazję porozmawiać z legendarnym długodystansowcem osobiście.
Będziesz oglądał mistrzostwa świata w biegach przełajowych?
Jasne, postaram się, a gdzie to będzie pokazywane…? Oczywiście będę kibicował Etiopczykom, przełaje to zawsze bardzo prestiżowa rywalizacja z Kenijczykami, ale teraz może się do niej włączyć też Uganda. Zarówno w biegach seniorów, jak i juniorów.
No tak, ale nigdy nie wiesz, czy masz do czynienia naprawdę z juniorem…
(śmiech) Tak jest w Afryce, nie zawsze wiadomo, szczególnie na wsi, kiedy dokładnie się ktoś urodził. To nie jest celowe. Dzieci nie rodzą się u nas często w szpitalach. Jak ja… Choć w moim wypadku mama dokładnie pamiętała, kiedy to się stało. Byłem ósmym dzieckiem i urodziłem się w okolicy świąt.
Jak się czujesz jako 46-letni biegacz?
Jestem wciąż młody, takim się czuję. Oczywiście nie startuję od 2015 roku, oczywiście ważę nie 56, ale 60 kg i oczywiście nie biegam, jak kiedyś, ale… wciąż biegam. Codziennie, po pobudce o 5.30. To jest 10-12 km dziennie, w weekendy po 20 kilometrów. Potem idę do biura. To nie jest aż taka wielka sprawa. Bieganie jest wewnątrz mojego ciała, jest w mojej krwi, jestem od niego uzależniony.
Legendy mówią, że biegałeś do szkoły po 10 kilometrów w jedną stronę z książkami pod pachą. Dlatego Twoja praca ramion trochę na tym ucierpiała… Jak było naprawdę?
Tak właśnie było! Po 20 kilometrów dziennie, od poniedziałku do piątku. Mieszkałem na wsi, 10 kilometrów od szkoły. Lekcje najczęściej zaczynały się rano – trwały od 8 do 12, czasem popołudniami – od 12.30 do 17. Więc musiałem wstawać naprawdę wcześnie. I przez 10 lat nie pamiętam, żebym się spóźnił. Potem, w szkole średniej często mi się to zdarzało, ale to było, gdy już zamieszkałem w mieście i miałem szkołę pod nosem (śmiech).
Czy żałujesz czasem, że nie urodziłeś się później? Że było coś, co nie pozwoliło Ci, jak współczesnym rekordzistom, biegać bliżej 2:01 niż 2:05?
Tak po ludzku: tak – dobrze byłoby przenieść się w czasie i skorzystać z wielu udogodnień. Ale tego aż tak mi nie żal. Żal mi raczej tego, że w czasach mojej kariery, gdy miałem wiele propozycji od różnych trenerów, przeważnie unikałem pomocy. Myślałem, że może ktoś chce mi zaproponować nielegalne wspomaganie i jakoś mnie wykorzystać… Zrezygnowałem z wielu możliwości. Nie myśleliśmy wtedy tyle o technologii, nauce. Teraz wielu biegaczy z tego korzysta. Kiedy na to patrzę, myślę sobie: „Co będzie dalej?”. Wierz mi lub nie, ale naturalne, proste myślenie będzie zagrożone.
To koniec biegania, jakie znasz?
Trudno teraz powiedzieć. Każdego roku jest postęp. Ale co przyniesie, nie wiem. Gdy się nad tym zastanawiam, często wspominam naturalnego biegacza, jakim był Abebe Bikila. W 1960 roku wygrał maraton na igrzyskach boso. 4 lata później wygrał po raz kolejny, tym razem w butach.
Pozostajesz uśmiechniętym ambasadorem biegania. Pozytywne nastawienie pomogło Ci osiągnąć sukces – czy właśnie dlatego, że osiągnąłeś sukces, jesteś tak otwarty?
To raczej kwestia charakteru. Nigdy sobie nie kazałem być szczęśliwym. Jestem taki, nie tylko, jeśli chodzi o bieganie. Ten sposób myślenia przychodzi automatycznie, z tym się trzeba urodzić. Nie można się przecież nauczyć pozytywnego nastawienia. Mogę przypuszczać, że wpływ na to miało moje otoczenie w dzieciństwie, rodzina, sąsiedztwo, przyjaciele. Mieszkaliśmy na wsi, żyliśmy razem, pomagaliśmy sobie, nie tylko w obrębie rodziny.
Bycie ambasadorem to moja rola, robię to, bo tego chcę. Jestem nadal w sporcie, którym zajmowałem się przez lata. Podróżuję, dzielę się doświadczeniem i radami. To wszystko.
Obserwujesz zmiany, jakie IAAF wprowadza do światowych biegów? Co o nich myślisz?
Wiesz, koniec końców wszystkie zmiany IAAF skupiają się na tym, jak powiększyć widownię, jak ją przyciągnąć, jak „zaatakować” uwagę kibiców. Pamiętam kilka lat temu wyścig jeden na jeden, Donovan Bailey – Michael Johnson. On przyciągnął właśnie świetnie zainteresowanie na całym świecie (Haile ma na myśli pojedynek z 1997 roku na 150 m, w którym rywalizowali ówcześni rekordziści świata na 100 m i 200 metrów – przyp. red.). Myślę, że nie powinno chodzić o zmianę reguł, ale skupienie się na widowisku oraz jego głównych postaciach. Widzisz, piłka nożna jest popularna, a jej zasady prawie nie zmieniły się od 100 lat. To wciąż prosta gra.
Biegałeś na topowym poziomie przez blisko 25 lat. Kiedy byłeś w formie życia?
Myślę, że najlepszy byłem w 1998 roku. To był rok bez igrzysk czy mistrzostw świata na otwartym stadionie. Pobiłem wtedy kilka rekordów świata, wygrywałem nie tylko na 5000 czy 10000 m, ale byłem też bardzo dobry na krótszych dystansach, nawet na 1500 m w hali (1 lutego 1998 roku w Stuttgarcie Haile uzyskał na tym dystansie wynik niewiele gorszy od rekordu świata: 3:31.76 – przyp. red.).
Kogo uważałeś za swojego największego rywala?
Biegaczy z Kenii, szczególnie Paula Tergata. Gdy byliśmy we dwójkę, zawsze była rywalizacja.
Zabieraliście sobie nawzajem rekordy świata!
W Etiopii zawsze, gdy jakiś zawodnik ściga się z Kenijczykami, to jest to wielka rzecz. Kiedyś żartowano, że na wiadomość, że Gebrselassie wygrywa wyścig, pierwsze pytanie brzmi: „Ale z kim?!”. A najczęściej ścigamy się z Kenią.
Dochodziło do sytuacji, kiedy walka była wręcz. W 1992 roku Josephat Machuka uderzył Cię, gdy go wyprzedzałeś na ostatniej prostej…
Powiem ci jedną rzecz. Moim celem było zawsze bieganie i wygrywanie. Nie walka. Od tego są inne dyscypliny sportu, jak boks. Tak, popychano mnie, nawet uderzano. Ale jeślibym stracił panowanie nad sobą, przegrałbym podwójnie.
Uważasz się za nauczyciela etiopskich biegaczy?
Nie do końca. Choć wiem, że w wywiadach na przykład Bekele mówił, że zaczął biegać, bo wzorował się na mnie. Jeszcze inni powtarzają, że byłem dla nich autorytetem. Przyznam się, że nie czuję, bym zrobił coś konkretnego dla nich, ale oni twierdzą, że idą po moich śladach. Czuję się oczywiście z tego powodu szczęśliwy, ale bardziej to myślę, że wykonałem dobrą robotę.
Jak myślisz, jak długo utrzyma się aktualny rekord świata w maratonie?
Nie ma żadnych wątpliwości – złamanie bariery dwóch godzin to kwestia czasu. I stanie się to bardzo niedługo. Jednak pozostaje pytanie, czy to nadal wysiłek konkretnego biegacza czy raczej sukces technologiczny.
Jest też dzisiaj nowa generacja maratończyków, mających wyniki, jakie w latach 80-tych czy 90-tych byłyby nie do pomyślenia. Teraz 2:06 to wynik z końca światowej 50-tki. U kobiet poprawa świetnego rekordu Pauli Radcliffe to też kwestia kilku lat.
Co myślisz o tym nowym pokoleniu?
Moje czasy były inne. Teraz biegacze są mniej skupieni. Myślą o butach, odżywkach, nie o naturalnych, ale o „sztucznych” rzeczach. Czasem się z tego śmieję. Ja biegając 5000 czy 10000 metrów na bieżni nigdy nie miałem masażu.