Redakcja Bieganie.pl
1. Playa El Cuco, El Salvador
Wyobraźcie sobie trzydzieści kilometrów płaskiego jak stół, lśniącego bielą wybrzeża, z jednej strony odciętego od reszty pstrokatego świata ciemnozielonym gąszczem kokosowych palm, z drugiej – atakowanego przez rytmiczne przypływy i odpływy Pacyfiku. Teraz wyobraźcie sobie ciepły, zbity i elastyczny piasek pod bosymi stopami, odwrócone kolorowe drewniane łajby tu i ówdzie, półnagie dzieci o czekoladowej skórze i zdumionych buziach grzebiące patykami w piasku, śnięte psy, skorupy orzechów kokosowych, wyrzucone przez ocean wygięte pnie drzew. To nie koniec, bo do tego należy wyobrazić sobie purpurowo-blady zachód słońca, taniec chmur i jakichś szarych, przeraźliwie wielkich ptaków, drażniący nozdrza dym ognisk rozpalonych przy rybackich chatach i nade wszystko mowę oceanu, nieustający szum, a niekiedy grzmienie. Pacyfik, zdradliwy kochanek, wzywający wszystkie niepokorne i z lekka popaprane dusze, takie jak moja, do wlezienia weń i zostania już na zawsze… I kiedy już wyobrazicie sobie to wszystko, to po prostu tamtędy pobiegnijcie.
San Salvador jest najpodlejszą stolicą, w jakiej przyszło mi szukać nowych japonek, gdy stare się zwyczajnie rozpadły. Na piętnaście kilometrów można wyczuć napięcie narkotykowego biznesu, wszechobecnej biedy, ohydnej architektury, kakofonię klaksonów i przybijający smród spalin; a w tym wszystkim mnogości kolorowej chińszczyzny, przepysznej ulicznej kuchni, miłości do fast foodu i latynoskiej muzyki. Tymczasem wystarczy wydostać się poza granice tej betonowej tragedii, kilkadziesiąt kilometrów na południe, by dotknąć Pacyfiku i zupełnie odciąć się od bólu rzeczywistości. La Tortuga Verde to przyjemna enklawa dla żółwi morskich, bogatych turystów i weganizujących hippiso-surferów, którzy stanowią załogę tego miejsca. Można przespać się w hamaku, wybrać na połów wielkich krewetek, pogadać z kulawym pelikanem, urżnąć nieprzyzwoicie caśasą, powyginać ciało na sesji jogi; można posurfować, poplotkować i porobić słodkie nic na piasku. Oczywiście można – albo raczej trzeba – pobiegać, zwłaszcza gdy ma się w niedalekiej perspektywie półmaraton w Coban (o nim więcej TUTAJ).
Pozbywszy się więc na dobre uroczego, acz nieodstępującego francuskiego towarzysza (z tego co wiem, wysłał się statkiem towarowym wraz z ośmiotonowym ładunkiem kokainy wprost na dzikie wybrzeża Nikaragui), ruszyłam na wieczorny trening wzdłuż tej boskiej, pocztówkowej plaży, to depcząc po rozgrzanym piasku, to chłodząc stopy w łagodnie uderzających falach. Po takiej plaży się nie biegnie – ona sama nas niesie. Mijają dwie godziny, a my wciąż biegniemy, lekko, na palcach, ciesząc się wiatrem na nagich udach, wilgocią we włosach, słonym smakiem w ustach. Rzeczą jest chyba oczywistą, że wszelkie obuwie przez całe trzy dni mojej słodkiej bytności w Zielonym Żółwiu zalegało gdzieś na dnie plecaka, a stopy przeżywały festiwal zmysłowych doznań, łącznie z takimi, jak poparzenie poczynione mi przez niewielką meduzę i kilka komarzych ugryzień. Kto by jednak przejmował się takimi drobiazgami w obliczu prostego faktu – wakacji w raju.
2. San Francisco Marathon, California, USA
Decyzja, by wystartować w maratonie w najpiękniejszym mieście Zachodniego Wybrzeża, pojawiła się w mojej głowie – jak większość doskonałych decyzji tego roku – całkiem przypadkiem. Od samego początku wydawała się jednak wyjątkowo kuszącą i mimo lekkiego bólu mięśni mojej karty kredytowej (wydarzenie to jest chyba jednym z najdroższych maratonów świata ze swą horrendalną wartością 200 zielonych banknotów za pakiet startowy) z dreszczem emocji wyczekiwałam momentu, w którym przyjdzie mi pokonać purpurową konstrukcję Golden Gate. Wyobrażałam sobie kwiaty we włosach, uśmiechnięty tłum kibiców, błękitne niebo, białe domki i zatokę kalifornijską. Było nieco inaczej, ale też pięknie.
Zaczęło się od tego, że do San Francisco przyleciałam z paskudnym bólem obydwu kolan. Prawe uszkodziłam odśrodkowo diabli wiedzą gdzie i kiedy (podejrzenia padły na parkiet jednej z gwatemalskich salsowych knajp, gdzie zachciało mi się Maseraków po kilku tequillach z pomarańczą) i mocno doprawiłam w Miedzianym Kanionie. Sądzę, że było to pasmo biodrowo-piszczelowe; trochę pomagało rolowanie pustą butelką po stoucie, ale jeszcze dwa dni przed maratonem bolało mocno, poważnie i niepokojąco. Lewe zaś, spuchnięte, czerwone i z ostrym stanem zapalnym, przypominało mi o feralnym upadku na skalnej ścieżce tydzień wcześniej. Szczęśliwie Stany Zjednoczone Ameryki to takie miejsce, gdzie można kupić dokładnie i literalnie wszystko, więc wyposażona w elastyczną opaskę, mentolowy żel, antybakteryjny olejek z herbacianego drzewa i lidokainę w sprayu spacerowałam sobie lekko po china town, lumpeksacah Oakland, opuszczonej bazie wojskowej Alamedy i hipsterskiej Mission, przygotowując się mentalnie do ostatniego w sezonie, jak mi się wówczas wydawało, czterdziestodwukilometrowego dystansu. Z Meksyku zwiozłam chię i pinole, moje naturalne suplementy, i siłą woli powstrzymałam się od burraty i genialnego kalifornijskiego wina, zostawiając te przyjemności na "po"("Po" trwało osiem dni, tyle co moja podróż przez Kalifornię i Nevadę aż do Vegas, i zaowocowało około osiemdziesięcioma nadprogramowymi kilogramami na biodrach).
W życiu nie widziałam jeszcze tak doskonale zorganizowanego expo jak to, które odbywało się przez cały weekend w Fort Mason nad zatoką. Doskonałe doinformowanie, znakomite zaplecze techniczne, stoiska pełne wszelkiego dobra, świetna i dobrze skrojona koszulka startowa, a nade wszystko uśmiechnięci, pomocni ludzie wszystkich kolorów i kształtów, zarówno biegacze, jak i obsługa. Raz dwa ustaliłam, jak dotrzeć na start o szóstej rano, gdzie będzie stała ciężarówka na przechowanie mych gratów i którędy powiedzie trasa. Pełna dobrych myśli kładłam się spać; niestety noc była podejrzanie nieprzespaną, a poranek – ponuro pochmurny. na ósmym kilometrze zaczęło nawet lekko mżyć (jeśli jest tu jakiś polonista, uprzejmie proszę o uzupełnienie mej wiedzy czy słowo "mżyć" jest zgodne z zasadami pięknej polszczyzny). Skały Alcatraz, dzień wcześniej lśniące na tle błękitnej zatoki, teraz kryły się w mętnej mgle. Rześkie powietrze dodawało energii, podobnie jak radosne kibicki w krótkich kieckach, stojące tu i ówdzie z transparentami typu "hurry up, Ryan Gosling is waiting over there"; najpewniej członkinie jakiegoś szkolnego sportowego klubu. Zaplecze techniczne było rzecz jasna doskonałe, każdy metr trasy przemyślany; szkoda tylko, że zabrakło bardziej urozmaiconej strawy niż malinowe żele (po trzecim uczułam silną potrzebę wyzbycia się wszystkich naraz, do czego szczęśliwie nie doszło). Na podbiegu pod Golden Gate zaprzyjaźniłam się na krótko z sikhem w pomarańczowym turbanie i rozebranym do połowy umięśnionym surferem z Australii; szybko jednak zgubiłam ich gdzieś w wąskim strumieniu ludzkiego potu, poprowadzonym ćwiartką jednej nitki mostu. Oj,było ciasno, rzekłabym – niewygodnie, nijak nie dało się wyprzedzać, choć akurat poczułam wystrzał energetyczny – straciłam sporo minut na lekkim truchtaniu za obfitą matroną w żółtych obcisłych spodenkach. Nie wiedziałam, czy mogę liczyć na życiówkę, oddałam się więc chwilowo kontemplacji imponującej konstrukcji, zbudowanej jeszcze przed II wojną światową. Jako że most jest najczęściej wybieranym przez samobójców miejscem na świecie, na każdym filarze znajdziemy telefon zaufania, czynny całą dobę, skąd można poprosić o pomoc w chwili ostatecznej desperacji (dreszcze mam, gdy piszę o tym). Trudno uwierzyć, że w tym doskonałym San Francisco, gdzie zawsze świeci słońce, a życie płynie w dobrobycie i z artystycznym przytupem, ponad 2000 osób odebrało już sobie życie… Kilka pętli po największym parku San Francisco należało do dość przyjemnych, acz nużących; najfajniej było chyba już pod koniec, gdy trasa wyginała się po najstarszej, rybacko-przemysłowej części miasta wiodąc niczym rollercoaster w dół i w górę, bo jak wiadomo Frisco słynie ze wzgórz. Twin Peaks pokazało się zza chmur dopiero, gdy doczłapywałam się do mety. Tu zabrakło radosnych owacji,do których przyzwyczaiłam się w Gwatemali – kibiców garstka i jacyś niemrawi, myślałam sobie, licząc ostatnie kroki do wtóru drącej się Reni Przemyk. "Bo jeśli tak ma być, to wolę nigdzie nie wychodzić już", śpiewała, a ja też sobie myślałam że nie w takim stylu chciałam kończyć sezon i jak tak, to ja dziękuję. Było elegancko, poprawnie, dumnie i blado. No właśnie, blado. Czegoś jeszcze, poza życiówką, zabrakło. Nic, tylko wrócić za rok i pokazać klasę.
3. Barrancas Del Cobre, Meksyk
To miejsce było dla mnie tym, czym nirwana dla tybetańskiego mnicha – upragnionym, wyczekanym, wymęczonym i wykombinowanym za wszelką cenę, obficie zlanym potem i krwią (co lubię podkreślać dla odpowiedniej emfazy), okupionym stresem – bo to kłopoty z płatnością, to niemożność dogadania się w północnomeksykańskim dialekcie hiszpańskiego, to paniczne uzupełnianie sprzętu na ostatnią chwilę… Od momentu ukończenia „Urodzonych Biegaczy” – a może jeszcze podczas przyjemnej lektury – decyzja była podjęta i niełamliwa. Było ciężko, ale wspaniale.
Ultramaraton De Los Canones, organizowany dorocznie przez samorząd Guachochi, przyciąga nie tylko ekstremalnych biegaczy, ale i wariatów-amatorów, pragnących zaspokoić ciekawość, ambicję i potrzebę doznań estetycznych. Kanion Miedziany jest drugim co do wielkości systemem wąwozów na świecie (ustępując tylko starszemu bratu z Arizony) i dużo mniej poznanym, nieucywilizowanym i wolnym od helikopterów z podnieconymi turystami. Mieści w sobie za to tajemnicę – tajemnicę o spokojnej twarzy, drobnym szczupłym ciele, ciemnej skórze i pradawnej mocy gdzieś tam wewnątrz trzewi. Ta tajemnica zwie się Tarahumara. Spać nie mogłam, wiedząc, że przy odrobinie szczęścia dane mi będzie ich ujrzeć, pobiec z nimi, może nawet porozmawiać i przyjrzeć się ich diecie, zwyczajom, kulturze. Było dane. A ja oszalałam z radości, gdy Arnulfo Quimara uścisnął mi dłoń (lub raczej musnął, ale dla mojego ego było to jak podwójne salto w tył z okrzykiem godowym i fajerwerkami). No i pobiegłam wgłąb tej straszliwej szczeliny, 1500 metrów w dół pionowej ściany, by na własnej skórze odczuć ból, gorąco, suchość palącego słońca, pragnienie i słabość; by doprowadzić swoje ciało i umysł na skraj wyczerpania, zadać sobie kilka ważnych pytań i nawet na część z nich odpowiedzieć. Było warto.
Sam kanion jest imponującym labiryntem 6 mniejszych wąwozów (z których każdy jest rzecz jasna przepotężny) ciągnącym się ponad 50 km wzdłuż koryta rzeki Urique i mniejszych cieków wodnych; dzięki swej urodzie zwany jest jednym z największych cudów natury Ameryki Północnej. Nazwę nosi mylącą, bo nie ma z miedzią nic wspólnego – roślinność pokrywająca zbocza skał zmyliła przybyłych tu w XVII wieku hiszpańskich kolonizatorów. Wycieczka wgłąb wąwozu, gdy jest się zwykłym turystą, to rzecz kosztowna i skomplikowana, a znalezienie przewodnika chętnego do morderczego wysiłku graniczy z cudem; z wdzięcznością więc dostałam się do kanionu „tylnym wejściem”, legitymując się numerem biegowym. Głębiej do brzucha matki ziemi już się chyba zbiec nie dało. Biegłam więc w otoczeniu niebywałych formacji skalnych, wśród lśniących w słońcu niebotycznych wodospadów i tropikalnej dżungli na dnie wąwozu; ściany jaru sięgają w niektórych miejscach niemal dwóch kilometrów, nietrudno więc o wrażenie, że oto biegniemy w pułapce z której nie ma wyjścia, a jeśli jest, to tylko poprzez konszachty z pradawnymi bóstwami, ostateczne fizyczne upokorzenie (niejeden biegacz zginał się pod koniec wspinaczki w skurczach żołądka) lub za sprawą totalnego szaleństwa. Lub też wszystkich trzech, co najpewniej przypadło mi w udziale.
Sami Tarahumara, lub raczej – z szacunku dla tradycji – Raramuri to jakiś cud nad cudy, nadprzyrodzone zjawisko, w które doprawdy trudno uwierzyć. Oni naprawdę istnieją, naprawdę biegają i naprawdę robią to w swych gumowo-sznurkowych sandałach; naprawdę piją iskiate i jedzą pinole, naprawdę noszą swe kolorowe peleryny i naprawdę nie przepadają za obcymi. No i naprawdę wygrywają co roku, pokonując dystans 63 kilometrów w czasie dwukrotnie krótszym, niż ja to uczyniłam. Ich tajemnica jest nierozwikłana, choć nie tylko Chris McDougall starał się ją rozwiązać. Meksykanie, z którymi podróżowałam do kanionu, nie okazywali szczególnego zdumienia. Zdawali się akceptować i podświadomie rozumieć, że są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom. Miedziany Kanion był jednym z miejsc, o których trudno śnić, gdy się ich nie zobaczy; potem jeszcze trudniej o nich nie śnić.
4. Death Valley, California, USA
Prosta jak strzała autostrada numer 190 przecina zachodnią Kalifornię w iście filmowym stylu. Pojazd czterokołowy, którym przemieszczaliśmy się przez jeden z najpiękniejszych zakątków Stanów Zjednoczonych, nie był co prawda błękitnym starym cadillakiem, ale nie przeszkadzało mi to w odczuwaniu czystej przyjemności z bycia w drodze. Tym bardziej, że droga prowadziła wprost do Doliny Śmierci, czyli miejsca które bardzo chciałam zobaczyć i po którym bardzo chciałam pobiegać. Ponieważ od pewnego czasu istotne miejsce w moim sercu zajmował Bosonogi Ted i jego wielka teoria biegania bez butów, zapragnęłam doświadczyć ciepłego asfaltu pustej amerykańskiej drogi krajowej. Oczywiście w samotności i oczywiście o zachodzie słońca.
Miejsce wybrało się samo. Zwyczajnie przegrzał się nam silnik i nasz dzielny podrdzewiały chevrolet zażyczył sobie przerwy po wielokilometrowej wspinaczce w górę w upalnym słońcu. Rozbiliśmy więc obóz na szerokim poboczu tuż przed tym, gdy zaczęło się ściemniać, a nad rozpościerającą się przed nami Death Valley rozpętała się imponująca burza. Nie było czasu do stracenia; zrobiwszy kilka szybkich zdjęć towarzysz mój jął otwierać wino, a ja pobiegłam. To nie było wybieganie ani nawet trening; to był po prostu bieg drogą przed siebie, dla samej przyjemności bycia bliżej, głębiej i dalej. Lekki wiatr znad Doliny chłodził mi twarz, wyłaziły pierwsze gwiazdy, burza rozpływała się już powoli gdzieś za horyzontem, a asfalt był dokładnie tak ciepły, szorstki, twardy i bezkompromisowy, jak sobie wyobrażałam.
Po nocy spędzonej pod gwiazdami bladym świtem (by oszczędzić chevroleta, bo ledwo dyszał) ruszyliśmy powoli do kolejnego biegowego punktu podróży, którego nie mogłam sobie darować. Badwater, od którego nazwę wziął ten upiorny, najsłynniejszy chyba ultramaraton świata, to nic innego jak wielkie, słone jezioro (ja nie dostrzegłam wody, ale sól owszem, była) i najniżej położone miejsce w Ameryce Północnej – niemal 86 metrów pod poziomem morza. Temperatury, oczywiście, są straszne – ja nawet nie próbuję wyobrazić sobie, jak ludzka istota może biec po górach dwie doby i nie sczeznąć w 55 stopniach Celsjusza, który funduje Death Valley. Odczuwałam pewien rodzaj mistycznego uniesienia, stąpając po tym samym asfalcie, co ci regularni wariaci. Dolina Śmierci to miejsce dość puste, zatem nie minął mnie ani jeden samochód; mogłam biec beztrosko po żółtej przerywanej linii wiodącej środkiem jezdni, wyobrażając sobie ultra maratończyków, którzy muszą ostrożnie stąpać po tych jasnych paskach, by na czarnym asfalcie nie stopiły im się podeszwy butów. Z wielkim dlań szacunkiem pomyślałam wtedy, że jednak nie należę do aż takich oszołomów. Że nie poświęciłabym innych wielkich spraw dla tak morderczego treningu i zawodów, zwyczajnie nie mam do tego ducha i za bardzo lubię Merlota. Herosom z Badwater – wielkie, szczere howg. I pora ruszać w dalszą drogę, bo właśnie wzeszło słońce.
5. Rzym after dark, Włochy
Chciałam pisać o maratonie w Rzymie, który miał miejsce w marcu. Chciałam, ale poniechałam, bo o maratonie wszyscy słyszeli i dobrze wiedzą, jaki jest doskonały. Ale Rzym to nie tylko maraton; po Rzymie biegać można i poza wytyczonymi szlakami i daje to jeszcze więcej frajdy.
Do Rzymu trafiłam tym razem przypadkiem – albo szczęśliwym zrządzeniem losu, wygrawszy pakiet startowy w wesołym konkursie. Miesiąc na przygotowanie do zupełnie nieplanowanego maratonu to niewiele, potraktowałam więc sprawę bardziej przygodowo, niż ambicjonalnie. Z wielką zatem radością spotkałam się z mym biegowym towarzyszem na moście Świętego Anioła na Tybrze. Umówiliśmy się pod figurą tego, który trzyma gąbkę. Czemu to gąbkę? Cóż, to wedle tradycji ta gąbka, na której rzymski żołnierz podał umierającemu Chrystusowi ocet do wypicia. Pomyślałam sobie o gąbkach z wodą, którą za dwa dni podawać nam będą wolontariusze, gdy tak stałam rozradowana jak motylek pod oświetloną żywym płomieniem znicza figurą, w nowiutkich newbalansowych rubinowych butach, z drżącymi z radości kolanami i duszą, bo Rzym kocham szczerze i dojrzale i połączenie starej, dobrej doń miłości ze względnie nową pasją biegania dodawało mi skrzydeł (nie anielskich, niestety). Doskonale było dorzucić do tego dobrego przyjaciela, szum rzeki, gładkość starego bruku i wizję nagrody w jednej z tych maleńkich, ukrytych gdzieś w zaułku trattorii.
Była może dziewiętnasta, gdy lekkim truchtem ruszyliśmy w plątaninę ulic starego Rzymu, bez mapy i nawigacji, przeto zgubiliśmy się zacnie praktycznie natychmiast. Niosła nas taka radość i taki entuzjazm, że nie było mowy o zmęczeniu; wyraźnie byliśmy dobrze przygotowani do maratonu i mogliśmy pozwolić sobie na po prostu przyjemność. Zwiedzanie „po biegowemu” to swoista nowość, ale jeśli mamy odpowiednio nastawionego do akcji kompana lub swoje własne, sympatyczne towarzystwo, możemy doprawdy z zupełnie innej perspektywy spostrzec miasto, nawet gdy myślimy że już je dobrze znamy. Nie miałam pojęcia, że na deptakach wzdłuż Tybru jest aż tylu turystów (radziliśmy sobie slalomem i wesołymi okrzykami); że na światłach trzeba czekać aż tak długo, że z Bocca Della Verita do Koloseum jest naprawdę blisko, że kostka brukowa na Zatybrzu jest tak wyślizgana, a Schody Hiszpańskie jednak dość wysokie. Bieganie zmienia perspektywę postrzegania miejsca, w którym się znaleźliśmy; daje odczuć nowe zapachy, przepływ powietrza, energię miasta, nastawienie mieszkańców. Ci nie zawiedli; widać było zresztą że cały Rzym gotowy jest już na masę maratońską (był; organizacja godna podziwu i wspaniałe punkty na trasie; szczególnie wzruszyły mnie suszone owoce). Pięknie było wybiec z przyspieszonym tętnem z którejś z uliczek i niespodziewanie stanąć na kamiennej balustradzie fontanny Di Trevi; równie pięknie zasiąść później nad niebiańską bruschettą i pastą z karczochami i nic, tylko cieszyć się ciepłą wiosenną Italią.
Maraton dwa dni później, jak to maraton, bolał i był długi. Był też wspaniały, ale to ostatnie wieczorne wybieganie wspominam rzewniej. Nie bójcie się zgubić w obcym mieście, nie bójcie się skuterów i nierównego bruku, nie bójcie się wplątać pomiędzy eleganckich turystów i rozleniwionych autochtonów w swych biegowych butach. Otworzą się oczy na nowe, choć znajome. Bardzo, bardzo polecam.
6. Piramidy w Tikal, Gwatemala
Pamiętacie scenę z czwartego epizodu Gwiezdnych Wojen, gdy Sokół Millenium ląduje na Yavin? Spieszę donieść, że Yavin istnieje naprawdę i w dodatku stanowi wspaniałe miejsce do porannego treningu. Sceny kręcono bowiem w jednej z najbardziej zapierającej dech w piersiach perełce Ameryki Środkowej – w Tikal. Dotrzeć tam niełatwo; droga ze stolicy zajmuje kilkanaście godzin i może naprawdę wyczerpać nerwy i cierpliwość kierowcy. W przeszłości bywało, że co bardziej zaradnym przybyszom udawało się ukryć przed strażnikiem i spędzić wśród piramid noc; te czasy już minęły, kontrola jest ścisła i nasz – oczywiście, że chcieliśmy tak zrobić…. – boski plan uległ uproszczeniu.
Kompleks niespotykanie dobrze zachowanych piramid Majów kryje się w gęstej, tropikalnej dżungli. Tikal było niegdyś potężnym miastem, a jego wpływy polityczne rozciągały się dużo dalej niż obecna granica Gwatemali. Gdy pod koniec XIX wieku zaczęto prowadzić tu badania wykopaliskowe, archeologowie odkryli sześć potężnych piramid oraz system pałaców, dróg i grobowców. Kto je budował? Kto okupił je własną krwią, co trapiło ówczesnych możnych tego świata? Ilu dzielnym wojownikom wyrwano tu serca i złożono w ofierze, kto dotykał tych samych kamieni? Jakie kolory, jakie zapachy miał tamten świat? I co my, u czorta, tu robimy po siedemnastu wiekach, w naszych oddychających koszulkach i ze smart fonem? Różne refleksyjne pytania zadawaliśmy sobie podążając równym – w miarę życzliwości bardzo pagórkowatego terenu – krokiem, większość czasu milcząc, bo atmosfera tego miejsca sprawia, że zwyczajnie gadać się nikomu nie chce. Nie dziwi fakt, że Tikal „zagrało” w Star Wars, bo jest iście pozaziemskie. Mawia się, że Majowie – posiadłszy wiedzę głębszą, niż tylko ta współcześnie poznana – wybudowali swe miasto w czakramie, punkcie energetycznym, gdzie – zależnie od autora wyjaśnienia – krzyżują się płyty tektoniczne, promieniowanie magnetyczne jest nader silne, cieki wodne pod ziemią układają się szczególnie, lub po prostu energia kosmosu ma swój przystanek. Zimny kamień, szalona roślinność, niebywała cisza i nieśmiały gwar budzącej się dżungli to tylko to, co można zaobserwować gołym okiem, co siedzi tam u źródeł – nie wiadomo. My, rzecz jasna, by być bliżej odpowiedzi na wielkie pytania uniwersum, postanowiliśmy zwiedzić Tikal biegiem. Byliśmy sami; nikt o zdrowych zmysłach nie przekracza bramy rezerwatu tak wcześnie.
Nad głowami rozwrzeszczały się wyjce, howler monkeys; kto ich nie słyszał i nie wie, czego się spodziewać, może przypadkiem zejść ze strachu, tak okropnie brzmią. Można by dać sobie uciąć głowę, że to co najmniej oddział zastęp orków, głodny wilkołak, chupacabra lub cokolwiek innego przywoła nasza wyobraźnia. Tymczasem to czarna, sympatyczna i niewielka małpka, anonsująca swoją przynależność terytorialną, ot co. Byliśmy bardzo zadowoleni z pomysłu biegania w Tikal o wschodzie słońca, bo już o ósmej dżungla zaczyna odbierać nam tlen i przytłaczać swoim smutnym i zielonym ciężarem. Z tym większą przyjemnością zanurzyliśmy nasze zmęczone ciała w przejrzystej wodzie Peten Itza, wielkiego jeziora północy i zasililiśmy organizmy kukurydzianymi tacos. Znów czułam, że przybliżyłam się do zrozumienia wielkości tego świata o kolejne ćwierć cala.
O złotej kanadyjskiej jesieni, martwych rybach w Rejkjaviku, wydmach nad jeziorem Michigan i kolonialnej meksykańskiej Condesie oczami biegacza już wkrótce. Because this world is runlimited…!