Krzysztof Brągiel
Biega od 1999 roku i nadal niczego nie wygrał. Absolwent II LO im. Mikołaja Kopernika w Kędzierzynie-Koźlu. Mieszka na Warmii. Najbardziej lubi startować na 800 metrów i leżeć na mecie.
Historia Szymona Dorożyńskiego nie jest usłana różami. To kontuzje i powroty, momenty tracenia nadziei i nabierania wiary. Z aktualnym mistrzem Polski na uliczne 5 km porozmawialiśmy o tym, jak godzi wyczynowy trening z pracą od poniedziałku do piątku, czego nauczył się od biegaczy amatorów, kto pomylił go z reprezentantem Ukrainy, dlaczego w podstawówce nie dostał się na SKS-y, oraz jak pod okiem Adama Draczyńskiego zamierza spełnić swoje olimpijskie marzenie.
Krzysztof Brągiel (Bieganie.pl):Ponoć często można Cię spotkać biegającego na opolskiej wyspie „Bolko” nad Odrą. W związku z tym nie mogę mieć na początek innego pytania – morsujesz? (śmiech)
Szymon Dorożyński: Nie, nie. Ja jestem z tych ciepłolubnych i chyba się nie przełamię do morsowania. Nawet latem jak mam gdzieś wejść powyżej pasa, to jest problem.
Okej, to jedno mamy już wyjaśnione. Obiecuję, że od teraz będziemy rozmawiać już tylko o bieganiu. W 2014 zdobyłeś srebro Młodzieżowych Mistrzostw Polski na 10000 m z wynikiem 30:01, a później można powiedzieć, że przepadłeś na parę lat. Co się stało?
Problemy z Achillesem. Było mnóstwo badań, konsultacji ze specjalistami, rezonanse, USG i nic z tego nie wyszło. Noga bolała, biegać się nie dało. Po półrocznej przerwie odpuściło, zacząłem wchodzić w mocny trening i poszedł drugi Achilles. Tak to się ciągnęło przez 4 lata. W pewnym momencie powiedziałem sobie: „Dość, to nie ma sensu” i przestałem trenować.
Jednak wróciłeś do biegania.
Tak się złożyło, że w międzyczasie dostałem propozycję objęcia grupy biegowej w AZS-ie Politechniki Opolskiej i zacząłem zajmować się trenowaniem innych. Mogę powiedzieć, że to właśnie amatorzy zmotywowali mnie, żeby znowu zacząć się ruszać. Początkowo wychodziłem z nimi dwa razy w tygodniu na rozbieganie, później doszedł jakiś akcent… Noga nie bolała, dlatego w maju 2018 dałem się namówić na start w zawodach, jednych, drugich, trzecich… Aż jesienią na Biegu Niepodległości w Warszawie nabiegałem 31:00. Po tym starcie uwierzyłem, że mogę znowu biegać szybko.
Jak wyglądały przygotowania do tych 31 minut? Skoro mówisz, że trenowałeś z amatorami, to chyba dość lekko…
Objąłem grupę w listopadzie 2016 i na początku trenowałem cztery razy w tygodniu. Kiedy jednak pobiegłem dychę w 33 minuty, zacząłem wychodzić na treningi codziennie. Trzy razy w tygodniu prowadziłem zajęcia dla amatorów, a resztę dni dokręcałem sam.
Szybko wróciłeś na wysoki poziom. Najpierw w czerwcu 2019 złoto mistrzostw Polski na uliczną piątkę podczas Biegu Ursynowa, a dwa miesiące później w Sieradzu srebro na 5000 metrów. Do tamtego sezonu przygotowałeś się pod okiem Tomasza Antosiaka?
Tak, to mój trener jeszcze z czasów juniora. Po Biegu Niepodległości chciałem iść do Jacka Wośka, ale on był wtedy zajęty, bo niedługo wcześniej przyjął do grupy innych zawodników.
Jak wyglądały przygotowania do Twojego spektakularnego powrotu?
Byłem już wtedy żołnierzem zawodowym. Dostałem się do kadry Inspektoratu Wsparcia Sił Zbrojnych, pod który podlega moja jednostka. Dzięki temu jeździłem na zgrupowania wojskowe, przede wszystkim do Zieleńca w Kotlinie Kłodzkiej. Bardzo dużo siedziałem wtedy w górach i myślę, że to mi bardzo pomogło potem w sezonie. Jeśli chodzi o konkretne treningi z tamtego okresu, to pamiętam 20 razy 200 metrów podbiegu. Siedziało mi to w nogach przez kolejne dwa tygodnie (śmiech). Dobrze wyglądałem na szybszych odcinkach. Przed mistrzostwami na 5000 metrów w Sieradzu zrobiłem 6 km ciągłego i potem 4 razy 1000 m. Zaczynałem tysiączki od 2:53 a kończyłem w 2:42, wszystko na przerwie 2 i pół minuty. Później to dało efekt. Kiedy w Sieradzu „Zalew” zerwał, to jako jedyny potrafiłem się przytrzymać, bo miałem to obiegane. Kilometraż? Garmin pokazuje tak: luty 362 km, marzec 480 km, kwiecień 314 km, maj 299 km.
W ciągu dwóch miesięcy zdobyliście z trenerem Antosiakiem dwa medale mistrzostw Polski. Dlaczego dzisiaj współpracujesz z Adamem Draczyńskim?
Tak jak wspomniałem wcześniej, już przed sezonem chciałem iść do innego trenera, więc zmiana była jak widać kwestią czasu. Zdecydowałem się na „Draka”, bo chcę w dłuższej perspektywie przygotować się do maratonu. Adam ma życiówkę 2:10:49, więc wierzę, że jestem w dobrych rękach. Już w tamtym roku wykonaliśmy naprawdę dobrą robotę, chociaż nie pokazałem tego w sezonie.
No właśnie, w poprzednim roku wystartowałeś tylko trzykrotnie. Dlaczego tak mało?
Złożyło się na to kilka rzeczy. Wszystko było dobrze do kwietnia. Byłem na obozie w Albuquerque z grupą wojskową, gdzie treningi szły super. To był mój pierwszy taki obóz wysokogórski w życiu. Przygotowywaliśmy się do wojskowych mistrzostw świata w przełajach. Ale potem przyszła epidemia, ściągnęli nas do Polski, potem kwarantanna, wiadomo, jak było. Wróciłem do pracy od poniedziałku do piątku, zaczęły się służby na granicy, byłem zmęczony. W Starze czy Jelczu człowiek się nie wyśpi. Forma wyparowała. Ale to jest moja praca. Służba to służba, za to dostaję pieniądze, a nie za bieganie.
Co masz na myśli mówiąc, że treningi w Albuquerque szły super?
Porównam Ci same przebiegi. Luty 2019 – 362 km, luty 2020 – 570 km. Dużo wytrzymałości, dużo fajnej pracy tlenowej, pierwsza trzydziestka w życiu. Zupełnie inne trenowanie.
Nie było szans, żeby mimo wszystko wystartować w mistrzostwach Polski we Włocławku i bronić srebra z Sieradza?
Zmieniła mi się sytuacja w wojsku i gdy rozgrywano mistrzostwa Polski, nie mogłem opuścić garnizonu.
Jak w takim razie widzisz nadchodzący sezon, uda się postartować?
Tak, w tej chwili już jest w porządku. Jestem na kompani. Mam trzy razy w tygodniu umożliwiony trening w wojsku, w ramach godzin pracy. Już mieliśmy tej zimy jedno zgrupowanie, zapowiadają się kolejne. Od 30 kwietnia mam urlop i będę mógł się w spokoju przygotowywać do mistrzostw Polski w Poznaniu (w sezonie 2021 MP na 5000 m wypadną poza nawias poznańskich MP w lekkiej atletyce i zostaną zorganizowane 5 czerwca w Piasecznie – red.).
W poprzednim sezonie odbyły się mistrzostwa Polski na stadionowe 5000 m, ale na uliczną piątkę nie. Można powiedzieć, że pandemia przedłużyła Twoje panowanie na tym dystansie. Dla mistrza kraju, który jest w dodatku żołnierzem, nie ma miejsca w grupie wojskowej Henryka Szosta?
Henryk ma chyba do mnie jakiś żal. Odkąd jest koordynatorem grupy maratonu i biegów przełajowych w zespole sportowym w wojsku, nie bierze mnie na zgrupowania. Rok temu grupą zarządzał Grzegorz Gajdus i normalnie jeździłem na obozy, między innymi ten w Albuquerque.
Właśnie Henryka pokonałeś w walce o złoto na Biegu Ursynowa. Wtedy w ogóle doszło do zamieszania, bo nikt Cię nie kojarzył i myślano, że jesteś z Ukrainy.
Heniu myślał, że jestem Ukraińcem i tak wszystkim mówił na mecie. Było mi przykro. Ale tak to już jest, kiedy się znika na kilka lat. Poza tym nigdy nie startowałem dużo na ulicy, a to właśnie takie zawody dają rozpoznawalność. Kulka, Grycko, Nowicki, Jastrzębski – chłopaki są obiegani na asfalcie, każdy wie kim są.
Zejdźmy z tego grząskiego gruntu. Powiedz, jak to się w ogóle stało, że zacząłeś biegać? To była klasyczna historia pod tytułem – trener wypatrzył mnie na szkolnych zawodach?
Jako dziecko ważyłem więcej, niż inni. W podstawówce, na koniec piątej klasy podszedłem do mojego wuefisty i zapytałem, czy będę mógł chodzić na SKS-y. Odpowiedział: „Spójrz, jak ty wyglądasz”. Od tych słów zaczęła się moja zmiana. W wakacje wziąłem się za siebie i w szóstej klasie byłem już najlepszy w szkole na pięćset metrów. Pojechałem na pierwsze szkolne zawody, wygrałem powiaty, na wojewódzkich dostałem wciry, ale to był mój pierwszy krok. Później tato zaprowadził mnie na treningi w Orle Namysłów do bardzo dobrego sprintera Tomka Pokory.
Jakie masz plany na biegową przyszłość? Olimpijskie minimum w maratonie jest w Twoim zasięgu, czy ten pociąg już odjechał?
Nie odjechał. Chciałbym powalczyć o minimum na Paryż 2024. Widzę, że prędkości rzędu 3:05-3:07 na kilometr nie sprawiają mi problemów. Nie powiem, że to trucht, ale jest naprawdę przyjemnie. Moimi biegowymi autorytetami są Radek Kłeczek i Marcin Chabowski. Radek był fantastycznym biegaczem na 5000 metrów, a Chaboś dalej łoi wszystkich na dychę, mimo, że ma już swoje lata. Z tą różnicą, że Marcin potrafił przełożyć życiówki z krótszych dystansów na maraton, a Radkowi się to nie udało. Nie wiem, jak mój organizm zachowa się podczas maratonu. Póki co, widzę jednak, że jest dobrze. Jak biegam trzydziestkę, to po dwudziestym kilometrze dopiero się rozkręcam. Im dłużej trwa bieg, tym lepiej się czuję.
Inspirację i motywację do walki o igrzyska masz blisko, bo jesteś w związku z Martyną Galant. Ranking World Athletics jak na razie daje Martynie miejsce premiujące do Tokio na 1500 m. Jak się żyje z biegaczką?
W tym momencie jest to związek na odległość. Ja żyję w Opolu, Martyna mieszka i trenuje w Poznaniu. Choć i tak większość czasu spędza na obozach. Tylko kiedy jest na miejscu i gdy mi praca na to pozwala, to dostaję kilka dni wolnego i możemy się zobaczyć. Zaraz zjeżdża na tydzień do domu ze Spały, a potem kolejne zgrupowanie. Później zaczną się starty, więc pewnie do marca nie będziemy się widzieć. Czasami jest ciężko, nie ma jej ze mną, ale cały czas jesteśmy na łączach, choćby przez wideorozmowy. Martyna stawia wszystko na jedną kartę. Ma 26 lat, idealny wiek dla sportowca, więc jeśli walczyć o igrzyska, to kiedy, jak nie teraz?
Jesteś ambasadorem Kalenji, marki, która nie kojarzy się ze sportem wyczynowym. Zdecydowana większość czołowych długasów wybiera Nike, adidasa, Asicsa. Wiem, że miałeś propozycję współpracy innego producenta ale zostałeś przy marce Decathlonu. Dlaczego?
Decathlon odezwał się do mnie w marcu 2019 roku. Jeszcze przed medalami na piątkę. Zaufali mi zanim wszedłem do czołówki polskich biegaczy. To prawda, że miałem w międzyczasie kilka propozycji od innych marek, ale chyba jestem starej daty i doceniam to, że uwierzyli we mnie przed sukcesami. Buty? Nie są złe, mają wiele modeli, w których biega się super. Mi bardzo pasują KS Lighty. Fajny, dynamiczny but treningowy.
W 2014, zdobywając srebro młodzieżowych mistrzostw Polski na 10000 m, przegrałeś tylko z Szymonem Kulką. Duża dłuższa była za to lista pokonanych – Tomek Grycko, Kamil Jastrzębski, Kamil Karbowiak. W kolejnych latach oni poszli jednak mocno do przodu, a Ty walczyłeś z kontuzjami. Faceci nie lubią rozmawiać o uczuciach, ale powiedz na koniec, jak to było obserwować sukcesy chłopaków, z którymi jeszcze niedawno wygrywałeś?
W 2015 roku jeszcze się bieganiem interesowałem, ale w kolejnych latach totalnie się odciąłem. Obraziłem się na lekkoatletykę, miałem dość biegania. Gdy pojawiła się praca z amatorami, zmieniłem nastawienie o 180 stopni. Nie trenowałem dlatego, że muszę, że jest parcie na wynik, ale dlatego, że chcę. Pojawiła się czysta przyjemność z biegania. Wychodziłem na trening, bo chciałem wyjść, robiłem długie rozbieganie, bo chciałem je zrobić. Nic na siłę, żadnego musu i widzę, że to teraz procentuje.
fot. Krzysztof Karpiński i archiwum prywatne Szymona Dorożyńskiego