Redakcja Bieganie.pl
Patrząc na świat przez okno życia, czy możemy wszystko widzieć? Ocenić co prawdziwe, a co prawe? …Jak niewinność burzy naturę rzeczy, w części stracone i zyskane czyni nas widzącymi mniej.
Prawie natychmiast po tym, jak nauczymy się chodzić i mówić, jesteśmy siłą wtłaczani w pewien system pojęć, gdzie są wyraźnie narysowane granice. Dziecięcy instynkt i naiwność, świat fantazji jest usuwany w niebyt. Coraz trudniej jest patrzeć i widzieć, czuć i rozumieć.
Zamiast kreować samych siebie, nabieramy cech sztucznych tworów. Ten swoisty gwałt na umyśle potęguje się z momentem wejścia w wiek edukacyjny. Nakazane jest nam wierzyć, że jest stąd-dotąd, z dołu na górę, z lewa na prawo. Nakarmieni mnóstwem formułek, nie jesteśmy w stanie już odnaleźć samych siebie, dotrzeć do prawdziwego JA.
Z biegiem czasu większość formułek dezaktualizuje się, a my jesteśmy pozostawieni sami sobie z pytaniem: co robić? Jedyną sensowną rzeczą staje się stwierdzenie panta rei, które zaprzecza jakimkolwiek wartościom constans.
* * *
Rok 1980. Oglądam olimpiadę w Moskwie. Na bieżni trójka etiopskich biegaczy dowodzonych przez Mirutsa Yiftera dokonuje niesamowitych rzeczy. Yifter początkowo biegnie z tyłu całej stawki, a podążający za nim rodacy zdają się naśladować każdy jego ruch.
Uderzającą rzeczą jest to, że cała trójka biegnie jakby pogrążona w hipnotycznym stanie, z zamkniętymi powiekami. Nagle staje się rzecz niesamowita – cała trójka przesuwa się błyskawicznie na prowadzenie, jakby znajdowali się w innym układzie inercyjnym. Wydawać by się mogło, że tylko oni biegną, a cała
reszta stanęła.
Nie ulega wątpliwości, że jedynym bohaterem biegu jest Yifter, poruszający się z tak niesamowitą lekkością, jakby stopami całował tartan. Taktyka taka powtarza się kilkakrotnie i w końcu etiopski biegacz popisuje się swoim fantastycznym „odejściem” na 300 metrów przed metą. o zdobyciu obydwu złotych medali, cały świat dopytuje się o tajemnice treningu mistrza. Pada krótka odpowiedź: jak najwięcej górek i trening autosugestii.
* * *
Pamiętam jak wpatrzony w ekran telewizora chłonąłem każdy ruch mojego idola. Starałem się przetransponować mechanikę jego ruchów na wizję własnego biegu w terenie. Zaraz potem nie tyle wyszedłem, ale zostałem wymieciony na trening przez nieznaną mi siłę.
Biegnąc maksymalnie rozluźniony zamykałem nieomal powieki, by zmaksymalizować uczucie transu. Udało mi się wtedy – to był prawdziwy odlot! Odtąd zawsze starałem się poszukiwać tego swoistego stanu wejścia w inny wymiar. Trenowałem pozycje jogi, techniki relaksacyjne, autosugestię. Wszystko to pozwalało mi na kreowanie pewnej umiejętności wydobycia własnych rezerw, wchodzenia w stan Deep inside.
Czasami zdarzało się, że przebiegałem na treningu ponad 50 kilometrów, ale po intensywnej wizualizacji potrafiłem zregenerować się do tego stopnia, że nie mogłem oprzeć się wyjściu po raz drugi na trening. Czułem się wtedy tak doskonale, że musiałem wyładowywać nadmiar energii powtarzając odcinki tempowe z wysoką intensywnością. Po jakimś czasie do arsenału swoich medytacji dołożyłem energetyzowanie mięśni przy sugestywnej muzyce elektronicznej, by na koniec zostać wtajemniczonym w arkana medytacji przy zastosowaniu mantr i ognia.
Wszystkie z poznanych mi technik przerabiałem odpowiednio do potrzeb własnej wyobraźni i temperamentu. Byłem pierwszy, który zastosował mantrę z paleniem ognia do potrzeb sportu. Szybko zorientowałem się, że taka forma medytacji pozwala na harmonijny przepływ energii przez ciało. Następnego dnia zawsze czułem się bardziej zdolnym do ciężkiej pracy treningowej, którą mój organizm znakomicie tolerował.
Według mnie modulowanie głosu i przesyłanie go wzdłuż kręgosłupa pozwala na masaż splotów nerwowych, znajdujących się tam. To była jednak tylko cząstka racjonalnej odpowiedzi na przyczynę tak wspaniałej odnowy biologicznej. Z chwilą, kiedy zrozumiałem jak fantastycznym dopełnieniem jest połączenie treningu sportowego z odpowiednio dobranymi medytacjami, całkowicie przemeblowałem swoje treningi maratońskie.
Odtąd zmniejszyłem drastycznie kilometraż, ale zwiększyłem intensywność.
Treningi tempowe zamieniłem na starty, bo regularnie uprawiając medytację nie miałem już swojej tremy przedstartowej. Stało się zupełnie przeciwnie: nie mogłem doczekać się momentu startu, zawsze przystępowałem do nich z największą ochotą.
Doszło do tego, że zacząłem się ścigać w soboty i niedziele, i to właśnie moje starty niedzielne były najbardziej udane.
Podam tu kilka przykładów:
Wtorek: bieg na 10 km, wynik: 32:31
Sobota: bieg na 15 km, wynik: 46:37
Niedziela: 10 km na stadionie, wynik: 31:05
Trenując tak do maratonu nie biegałem więcej jak 120 kilometrów na tydzień, bo kilometraż kompensowałem intensywnością.
Nie mogło być mowy o przetrenowaniu: regeneracja po zawodach następowała w bardzo szybkim tempie i do następnych zawodów przystępowałem z jeszcze większą dozą sił.
Zawsze chciałem podzielić się tymi rewelacjami w gronie kolegów klubowych. Zamiast zainteresowania trafiałem na uśmieszki – ich świadomość reagowała w swoisty dla siebie sposób wymiotny: nie mogąc pojąć zjawiska, reagowali demencją. Kiedyś jeden z moich głównych prześmiewców, czołowy krajowy płotkarz uległ przewlekłej kontuzji. Nie mając nic do stracenia przyjechał kiedyś do mnie na seans. Muszę dodać, że podróż z klubu do mojego domu trwała około godziny.
Kolega ów zaczął być u mnie regularnym gościem, a na moje zapytanie, czy to mu pomaga, odparł: To po co ja codziennie tyle czasu na dojazdy tracę?
To było moje zwycięstwo. Uwierzyłem jednocześnie, że to co robiłem, nie było jakąś tam szarlatanerią, ale niezwykle skuteczną metodą doskonalenia treningu sportowego.