Redakcja Bieganie.pl
Poniższy tekst jest luźnym tłumaczeniem, a właściwie interpretacją, mojej
relacji zamieszczonej w amerykańskim magazynie "Satsang".
Nikogo tak naprawdę nie interesuje ile setek lat zajmie doprowadzenie wiedzy
w danej gałęzi do optimum i czy w ogóle to nastąpi. My chcemy tu i teraz. Nie
interesują nas aksjomaty, które jutro będą miały wartość komety
Kohoutka. Czy wartość poznania ma opierać się jedynie na
podręcznikowych opracowaniach jajogłowych narcyzów? A może jest inna droga?
W poszukiwaniu tej drogi zacząłem praktyki medytacyjne. Kierowałem się
założeniem, że właśnie umysł jest motywacyjną siłą wszystkich ludzkich poczynań
i trening sportowy należy rozpocząć właśnie od niego.
I tak właśnie, przy udziale muzyki elektronicznej (Tangerine Dream,
Klaus
Schulze) popadałem w swoisty rodzaj transu – moje deep inside.
Osiągnąwszy ten stan, rozpoczynałem ćwiczenia wizualizacyjne.
Na początek leciutko rozciągałem mięśnie dwugłowe ud, wyobrażając sobie
jednocześnie strumień energii, który z każdym wdechem przepływał przez moje
ciało, a szczególnie przez rozciągany mięsień. W następnej kolejności
rozciągałem mięśnie czworogłowe. Robiłem to naprzemiennie, wciąż słuchając
muzyki. Osiągałem przy tym taką błogość, że czasami odkładałem trening aż o 2
godziny!
Kiedy wychodziłem na trening, odnajdywałem lekkość i harmonię w każdym ruchu.
Z każdym krokiem odczuwałem wzrost dynamiki ruchowej. Moje mięśnie stawały się
coraz silniejsze. Nawet podczas najdłuższych wybiegań potrafiłem utrzymać taki
stan do samego końca treningu.
Moją ulubioną porą na trening w mojej ukochanej Puszczy
Kampinoskiej był czas tuż przed zachodem słońca. Nie było tam wtedy żadnych
ludzi, a zachodzące słońce wywierało na mnie specjalne wrażenie.
Pod wpływem medytacji szybko doszedłem do wyników pozwalających mi z
powodzeniem konkurować z zawodnikami klubowymi. Oni mieli sprzęt, opiekę
medyczna, zgrupowania w górach, plany treningowe. Ja miałem swoją Puszczę, sesje
medytacyjne i… zaczynałem z nimi wygrywać.
Kiedyś przez przypadek dowiedziałem się o swoistym rodzaju medytacji, z
zaangażowaniem ognia i różnych mantr. Zafrapowany ich formą postanowiłem
sprawdzić je w praktyce. Z zadowoleniem stwierdziłem, że ich wpływ nie jest
zbytnio odmienny od moich medytacji przy muzyce i w konsekwencji stałem się ich
wielkim zwolennikiem.
Po pewnym czasie "złapałem bluesa" i z dość duża łatwością osiągałem stan
deep inside. I właśnie podczas jednej z tych sesji podświadomie
zmieniłem pozycję – wstałem z krzesła i przybrałem pozycje zazen,
utrzymując kręgosłup w pozycji pionowej. Siedząc tak, usłyszałem nagranie z
chóralną mantrą, śpiewaną przez mnichów we wnętrzu jaskini. Przy każdym wdechu
wyobrażałem sobie strumień energii wędrujący wzdłuż mojego kręgosłupa,
wprawiający mnie w jakiś fantastyczny stan.
Po seansie, gdy zapalono światło, wstałem i musiałem pochodzić trochę by
przywrócić krążenie nogom. Następnego dnia, podczas rozbiegania, miałem
niesamowicie zenergetyzowany tułów. Jednakże nogi były jakby "nie z tego ciała".
Przypomniałem sobie jak zdrętwiałe były poprzedniego wieczora.
Do tego momentu wszystkie seanse podporządkowane były porze zachodu
słońca.
Przy innej okazji wykonywaliśmy tak zwaną długą mantrę. Różnica polegała na
tym, że o ile w poprzednim wypadku mantra miała jedynie znaczenie symboliczne,
to teraz brzmiała ona inaczej i należało ją cyklicznie powtarzać. Właśnie to
powtarzanie sprawiło mi najwięcej kłopotu. Moje gardło stawało się coraz
bardziej oporne, a jednak postanowiłem kontynuować. Mój upór został nagrodzony.
Po pewnym czasie ucisk w gardle ustąpił i czułem że mogę tak cały dzień.
Po półgodzinie byłem już na hali AWF.
Akurat tak się składało, że miałem przewlekłą kontuzję stopy,
uniemożliwiającą mi bieganie. Aby nie przerywać zupełnie treningu, 3 razy w
tygodniu stosowałem ćwiczenia ogólnorozwojowe. Była to z zasady ta sama rutyna –
obwody na "atlasie", a potem piłka lekarska.
Już przy podciąganiu stwierdziłem, że coś jest inaczej – dużo inaczej. Moje
ciało było jakby lżejsze, tonus mięśniowy zupełnie inny: zamiast wymęczonych 8
podciągnięć zrobiłem dynamiczne 12. Tak samo było przy "brzuszkach" i innych
seryjnych ćwiczeniach. Zrozumiałem wtedy, że posiadłem jakby wiedzę tajemną,
dającą mi klucz do poprawy własnych wyników.
Nie byłem takim znowu hurra optymistą, żeby bezwolnie uwierzyć w działanie
cudownego środka. Ale jakże to można zmierzyć? Czy mędrca szkiełko i oko jest w
stanie wogóle zdefiniować te stany? A jeśli tak, to jak to dawkować? Takich
pytań miałem bardzo wiele i tylko ja musiałem sobie z nimi poradzić by nie mieć
wątpliwości. Ostatecznym sprawdzianem była moja rekonwalescencja po zerwaniu
więzadeł kręgosłupa.
Przerwa w treningach trwała 2 miesiące. Działacze mojego klubu skwapliwie
skreślili mnie z listy zawodników i kazali oddać sprzęt. Dla nich było
oczywiste, że się po prostu skończyłem.
Nie chcąc wpisywać się do ich pesymistycznego scenariusza truchtałem w
gorsecie po puszczańskich ścieżkach, pokonując maksymalnie 10 kilometrów. Nie
zaniedbywałem też medytacji z długą mantrą, mając nadzieję na szybszy powrót do
zdrowia. Kiedy tylko minął ból postanowiłem sprawdzić resztki swojej formy w
lokalnym przełaju. Nie miałem nadziei na wiele – po prostu skończyć w pierwszej
dziesiątce. Okazało się że byłem drugi, a mój czas niewiele się różnił od
rekordu trasy. Wtedy miałem już pewność – długa mantra okazała się niezwykle
skutecznym środkiem wspomagającym samoleczenie i rewitalizującym cały organizm.
Nie było to czyste domniemanie. Startując bez przygotowania medytacyjnego dużo
szybciej męczyłem się, podlegałem silnemu stresowi przedstartowemu, a kryzysy na
trasie powodowały znaczny spadek tempa biegu. Natomiast każdorazowo po sesji
medytacyjnej mogłem być tak spokojny i skoncentrowany, że na linii startu…
ziewałem i nie było to ziewanie nerwowe! W trakcie biegu zamiast ulegać
kryzysom, potrafiłem skutecznie się im oprzeć, a kiedy rywale próbowali mnie
zgubić, skutecznie kontratakowałem tak, by w końcu sami zostali za mną w
tyle.
Od tego momentu żaden start nie mógł być nie poprzedzony długotrwałą sesją z
paleniem ognia i długą mantrą. Mam niezmąconą pewność, udowodnioną moimi
najlepszymi startami, że medytacja ta jest wspaniałym dopełnieniem treningu
sportowego.
Zawodnicy często przeżywają chwile niepewności i podrażnienia nerwowego.
Uczucie takie potęguje się w fazie treningu na formę, kiedy musi zaprocentować
ogrom pracy włożony w przygotowanie rekordowego wyniku. Aby ulżyć tego typu
stresom należy poznać zbawienne skutki medytacji – by uwolnić emocje związane z
oczekiwaniem na start, niepewność, strach przed rywalami.
Medytacje, które stosowałem podczas mojego zawodniczego biegania dały mi
spokój i lepsze szanse na poprawę wyników.