Redakcja Bieganie.pl
Ząb, brzuch, głowa, zapalenie ucha środkowe, czy cios prosto w szczepionkę. Wszystkie te rzeczy potrafią okropnie boleć. Nic jednak nie boli tak bardzo, jak porażka na finiszu. Zwłaszcza, jeśli rywal dopada nas na ostatnich metrach maratońskiego wyścigu. 42 kilometry walki, żeby dostać bęcki na ostatniej prostej? Historia zna sporo takich przypadków.
Biegi mają to do siebie, że zazwyczaj rozstrzygają się na ostatnich metrach. Medali za miejsca na półmetku nikt nie rozdaje. Dlatego najważniejsze to zachować koncentrację i siły do samego końca. I mieć zapas prędkości. Bo nawet podczas maratonu nieraz jesteśmy świadkami iście sprinterskich finiszów.
Lelisa Desisa ma ostatnio złoty czas. Rok temu w listopadzie z wynikiem 2:05:59 wygrał maraton nowojorski, z kolei tej jesieni w Dosze nie dał rywalom szans na końcówce, zdobywając złoty medal mistrzostw świata. Miesiąc temu został wybrany najlepszym maratończykiem roku według AIMS (Association of International Marathons and Distance Races). Jednak zanim Etiopczyk sięgnął po tytuły, na początku 2019 roku musiał przełknąć gorycz porażki na finiszu.
Kwietniowy maraton bostoński przez długie kilometry rozgrywany był stosunkowo spokojnym tempem. Liczna grupa liderów pojawiła się na półmetku w 64:28. Dopiero podkręcenie 35 kilometra w 2:57 i kolejnych dwóch w 2:59 i 2:40 – rozerwało stawkę. Wyklarowała się czteroosobowa czołówka z Desisą, Cherono, Kipkemoim i Kiruim w składzie. Zwycięzca z 2017 roku Geoffrey Kirui jako pierwszy podziękował za dalszy bieg, zostawiając na placu boju trio dwóch Kenijczyków i osamotnionego Etiopczyka Desisę.
40 kilometr pociągnięty w 2:53 nie zrobił na nikim większego wrażenia. Cała trójka wyglądała na gości, którzy mają pod nogą jeszcze sporo mocy. Dopiero szarpnięcie Desisy tuż przed zakrętem w Boylston Street wyeliminowało z gry Kipkemoiego. Cherono podążał jednak za rywalem jak cień.
Na końcówce obaj panowie odkręcili już manetki gazu na maksa. Jeszcze na setkę do mety o krok z przodu pozostawał Desisa. Jednak ostatnie kilka metrów należało do Kenijczyka Cherono, który niemal wyszarpał zwycięstwo z gardła – jak się miało okazać w Katarze – przyszłego mistrza świata.
Maraton w Chicago w roku 2010 miał wyjątkowo mocną obsadę. Na linii startu pojawiło się aż pięciu zawodników z życiówkami sub 2:06, między innymi Vincent Kipruto, Wesley Korir czy Robert Cheruiyot. Mecz o stawkę, jaką było ponad 500 tysięcy dolarów nagrody na mecie, stoczyli ze sobą jednak Sammy Wanjiru i Tsegaye Tebede. Pierwszy był mistrzem olimpijskim z Pekinu, drugi podczas tych samych igrzysk zdobył brąz. Można więc mówić o prawdziwym pojedynku na szczycie.
Przewagę psychologiczną mógł mieć malutki Kebede, który rok wcześniej poprawił rekord trasy maratonu w Fukuoce (należący do Wanjiru), a w kwietniu 2010 zwyciężył w maratonie londyńskim, którego z kolei Wanjiru nie ukończył.
Na 5 kilometrów do mety mocny atak wyprowadził właśnie uskrzydlony sukcesami Kebede. Ostatnie trzy kilometry były prawdziwą etiopsko-kenijską walką na śmierć i życie. Kebede uciekał, Wanjiru tracił, a po chwili wracał i tak kilkukrotnie. Komentatorzy NBC nazwali wyścig bokserską walką w stylu Ali vs Frasier. Z nieba lał się żar, tempo raz rosło, raz spadało, a bukmacherzy mogli dostać prawdziwego zawrotu głowy od obstawiania większego faworyta do zwycięstwa maratońskiej batalii.
Białe zęby, którymi od dłuższego czasu świecił Wanjiru sugerowały, że biegnie już na oparach. To Kebede nadawał tempo, on uciekał, a Kenijczyk po prostu starał się to przetrzymać. Jednak ku zdziwieniu wszystkich, końcówka należała do mistrza olimpijskiego. Wanjiru odpalił przysłowiowe wrotki na ostatnich 400 metrach, odjeżdżając rywalowi aż na 19 sekund.
Wanjiru wygrał w Chicago, ale kilka miesięcy później przegrał życie. W kwietniu 2011 roku wypadł z balkonu swojego mieszkania w rodzinnym Nyahururu.
O tym co znaczy – przegrać na końcówce, dużo miałby do powiedzenia Étienne Gailly. Belg podczas II wojny światowej służył jako spadochroniarz. Karierę biegacza zaczął jeszcze przed wybuchem wojny, w brytyjskim klubie Belgrave Harries. Kiedy skończyła się wojenna zawierucha, postanowił wrócić do swojej dawnej pasji. Radził sobie dobrze, ale nie rewelacyjnie. Przed londyńskimi igrzyskami w 1948 nikt nie stawiał go w roli faworyta.
Olimpijski wyścig wystartował o godzinie 15:00 lokalnego czasu ze Stadionu Wembley. Trasa w przeciwieństwie do angielskich igrzysk z 1908 roku miała zostać poprowadzona od punktu A do punktu A, a zatem miejscem finiszu podobnie jak startu miał się stać słynny Wembley Stadium.
Gailly szybko objął prowadzenie i na półmetku pojawił się z przewagą 30 sekund nad kolejnym zawodnikiem. W drugie części dystansu odpierał ataki Koreańczyka Yoon-Chila, czy Argentyńczyka Cabrery. Belg debiutował w maratonie i jak na debiutanta przystało podszedł do doboru tempa zbyt optymistycznie, na domiar złego nie wziął poprawki na panujące warunki atmosferyczne: upał i dużą wilgotność powietrza. Na końcówce Gailly musiał się zatem spotkać z maratońskim przeznaczeniem, o nazwie – ściana.
Mimo że na bieżni Wembley Belg pojawił się jako mistrz olimpijski, szybko utracił ten tytuł. Zaraz po wbiegnięciu na stadion niedoszłego złotego medalistę dogonił Cabrera. Gailly niemal się zataczał pokonując kolejne metry bardziej siłą woli niż mięśni. Chwilę później stał się łatwym łupem dla reprezentanta gospodarzy Richardsa, który zepchnął ambitnego Belga na 3 miejsce.
Brąz stał się jednak faktem. Ostatkiem sił Étienne Gailly dotarł do mety, żeby chwilę później zostać zniesionym z płyty boiska na noszach. O ironio, nie był w stanie uczestniczyć w ceremonii dekoracji, która odbyła się, gdy leżał w szpitalu.
W finałowej rozgrywce pań podczas Boston Marathon 2008 – wszystko było na opak. Zazwyczaj, kiedy atakujesz rywala zza jego pleców – wygrywasz. Zazwyczaj, gdy dopadasz przeciwnika tuż przed kreską, to już nie wypuszczasz zwycięstwa z ręki. Najczęściej, jeśli bierzesz udział w maratonie serii WMM (World Marathon Majors) – trasa jest na tyle dobrze oznaczona, że jej nie mylisz. Jednak w kobiecym wyścigu podczas kultowego maratonu bostońskiego sprzed 11 lat – wszystkie te prawidła wzięły w łeb.
Największą uwagę kibiców jeszcze przed rozpoczęciem wyścigu skupiała postać Jeleny Prokopcuki. Łotyszka miała na koncie wygraną w Nowym Jorku, dobrze czuła się też w stolicy stanu Massachusets, dwukrotnie zajmując tutaj drugie miejsce. W 112 edycji bostońskiego maratonu wielu do zwycięstwa typowało więc rekordzistkę Łotwy (2:22:56 z 2005 roku), która mogła przełamać bostońską klątwę drugich miejsc.
Po mocnym otwarciu (pierwsze 5 km w 17:09) tempo w wyścigu pań dramatycznie spadało. Na półmetku liczna dziesięcioosobowa grupa pojawiła się w 1:14:45. W stawce poza Prokopcuką znajdowały się między innymi – Rosjanka Lidiya Grigoryeva, Kenijka Rita Jeptoo, Etiopka Dire Tune oraz druga z Rosjanek Alevtina Biktimirova.
Na 25 kilometrze cierpliwość straciła Prokpcuka, rozrywając grupę. Na atak Łotyszki odpowiedziały jedynie trzy Afrykanki i Biktimirova. Na 30 kilometrze okazało się, że najgorzej podkręcenie tempa zniosła sama inicjatorka. Prokpcuka odpadła, na placu boju zostawiając koalicję kenijsko-etiopską pod rosyjską kuratelą. Tym razem to Rosjanka zakasała rękawy do roboty, coraz mocniejszym tempem zmuszając do odpadnięcia kolejne przeciwniczki. Ostatecznie na 35 kilometrze, w walce liczyły się już tylko Biktimirova i Etiopka Dire Tune.
Panie cisnęły aż wióry leciały, pokonując piątkę pomiędzy 35 a 40 kilometrem w 16:20. Jedną z mil na zbiegu rosyjsko-etiopski duet pokonał w 4:55 (3:03 na km). Panie biegły ramię w ramię, głowa w głowę, nie ustępując sobie na pół kroku. Na przedostatnim zakręcie przed upragnioną metą chwilę zawahania miała Tune. Etiopka straciła rytm gubiąc przez moment trasę, ale szybko odzyskała rezon i rozpoczęła szaleńczą ucieczkę. Do mety został już mniej niż kilometr i wydawało się, że to Etiopka przechyli szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Na ostatniej prostej Rosjanka miała już 2, 3 metry straty, ale… wróciła do gry.
Światło mety migotało już przed biegaczkami, gdy na ostatniej czterysetce na prowadzenie wyszła Biktimirova. Rosjanka wyskoczyła Etiopce zza pleców, żeby klasycznie rozstrzygnąć taką końcówkę. Jednak Tune za żadne skarby świata nie chciała dać za wygraną. Zakręciła nogą i chwilę później to ona była z przodu. Tego prowadzenia już nie oddała, wygrywając z najmniejszą przewagą w historii maratonu bostońskiego – dokładnie 2 sekund.
Ostatniej historii naprawdę nie chcielibyśmy opowiadać. Jednak to co wydarzyło się w Łodzi w roku 2011 bez wątpienia można nazwać – jedną z najbardziej dramatycznych porażek na końcówce. W Atlas Arenie, gdzie zlokalizowana była meta zawodów, pierwsza pojawiła się Polka – Agnieszka Janasiak. Poznanianka miała wyraźną przewagę nad drugą Białorusinką Damantsevich. Wydawało się, że pierwsze w życiu zwycięstwo Janasiak w maratonie już za kilka chwil stanie się faktem.
Do samej hali prowadził delikatny zbieg i chwilę po jego pokonaniu nogi pod Polką się ugięły. Nasza zawodniczka upadła tak nieszczęśliwie, że przez moment wydawało się, że uderzyła głową o betonową podłogę. Na szczęście w odpowiednim momencie zaasekurowała się rękami. Gdy wstała, ze światła dnia na zewnątrz hali wyłoniła się sylwetka Białorusinki. Czasami męczą nas koszmary o tym, że nie potrafimy się ruszyć i uciec przed niebezpieczeństwem. Taki koszmar na ostatnich metrach musiała przeżywać Janasiak.
Damantsevich, gdy tylko „poczuła krew", nie miała żadnych oporów, aby upuścić jej więcej. Sprinterskim finiszem godnym Gail Devers, Cathy Freeman czy Marion Jones wyprzedziła naszą zawodniczkę o 0.3 sekundy.
– Nogi odmówiły posłuszeństwa, robiły nie to co chciałam, nie mogłam nad nimi zapanować. Tak się zdarza w sporcie. Było pięknie… Skończyło się trochę gorzej – relacjonowała za metą Janasiak.
Nic tak nie boli jak porażka na finiszu. Ale to tylko jedna strona medalu. Nic tak bowiem nie cieszy jak wyszarpanie wygranej tuż przed metą. Dlatego zawsze warto zachować choć odrobinę mocy na końcówkę. Schować te kilka zaskórniaków i wyciągnąć je dopiero tuż przed kasą zlokalizowaną na końcu ostatniej prostej.