3 października 2012 Redakcja Bieganie.pl Sport

Maraton w skali XL – relacja z 39. Berlin Marathon


Pobiec poniżej trzech godzin, na własnej skórze przekonać się jak wygląda niemiecka perfekcyjność organizacyjna, a na własnych nogach – czy trasa Berlin Marathon jest faktycznie najszybszą na świecie – z takimi celami pojechałem do Berlina, by wziąć udział w ostatniej edycji jednego z najsłynniejszych biegów na świecie. Nie zawiodłem się.

 

Berlin_Marathon_Logo_2012.jpg


Prawie 41 tys. biegaczy ze 125 krajów, kilka rekordów świata na koncie i status jednego z najważniejszych i najszybszych biegów maratońskich na świecie – tak można w skrócie scharakteryzować Berlin Marathon, w którym wziąłem udział na zaproszenie adidas Running Polska. Problem jednak w tym, że słowo ‘skrót’ pasuje do maratonu w Berlinie jak Pudzian do roli Ridge’a Forrestera z „Mody na Sukces” – nijak. Bo w tej imprezie nic nie jest robione na skróty, czy na łatwiznę. Biegacze mają nawet przygotowane sposobne miejsce, by stojąc w peletonie na kilka sekund przed wystrzałem startera – za przeproszeniem – załatwić się bez tracenia dobrej pozycji w karawanie biegaczy.

To mój pierwszy zagraniczny start biegowy, na swoim koncie mam kilka maratonów w Polsce jako biegacz i kilka razy więcej jako dziennikarz. Jak więc – z punktu widzenia polskiego amatora sportu wygląda impreza uchodząca za niemal legendarną? Odpowiedź poniżej!

Przygotowania do maratonu u… fizjoterapeuty

Propozycja wyjazdu na maraton w Berlinie spadła na mnie jak grom z jasnego nieba na początku lipca. Bez wahania przyjąłem ofertę adidas Running Polska, które zaproponowało Bieganie.pl opłacenie drogiego i rozchwytywanego bardziej niż kasety „Backstreet Boys” w latach 90. – pakietu startowego.

Na przygotowanie do biegu miałem trzy miesiące. Cel tylko jeden – bieg w okolicach 2:50. Z dnia na dzień, wierząc we własne możliwości, ale mając na koncie ciągły niedostatek snu, kilka kilogramów jeżdżących ze mną na gapę i stanowczy nadmiar pracy narzuciłem sobie ostry reżim treningowy: rano – przed pracą mocny akcent treningowy, a wieczorem powrót z pracy do domu biegiem tempem Easy. Genialny plan, prawda? Innego zdania była jednak moja lewa noga, która już po kilku dniach dwóch treningów dziennie zaczęła mnie boleć w okolicach ścięgna Achillesa. Popełniając podstawowy błąd (drogi czytelniku – nie idź tą drogą, jeśli coś Cię boli – nie biegaj, rozciągaj się, obserwuj swoje ciało, jeśli samo nie przejdzie – idź do lekarza) – zwiększałem obciążenia, co zaowocowało zwiększaniem się bólu. Po dwóch tygodniach spostrzegłem, że dziennie zużywam więcej mililitrów maści przeciwbólowej niż mleka do kawy, a zamiast skarpetek zakładam odruchowo opaskę uciskową. W mojej głowie zapaliło się światło – jestem idiotą, zaraz w ogóle nie będę mógł biegać – pomyślałem.

Poszedłem do lekarza. Ten skierował mnie na fizjoterapię. Okazało się, że źródłem problemu jest zapalenie kaletki (mieści się między ścięgnem Achillesa a piętą) w lewej nodze, która w moim przypadku jest krótsza o ponad dwa centymetry od tej prawej.

 

2.jpg

Zacząłem terapię. Dwie lub trzy trwające przeszło godzinę wizyty w tygodniu, taping i codziennie ponad 40 minutowe rozciąganie oraz ćwiczenia siłowe zaczęły przynosić efekty. Ból ustępował. Wziąłem się też za odchudzanie, zrzuciłem kilka kg, aby ważyć mniej więcej tyle, ile ważyłem gdy biegłem swój poprzedni maraton przeszło rok temu. Na pierwszy marszobieg udałem się w trzecim tygodniu sierpnia. Po miesiącu przerwy. O dziwo – najdłuższy od 4 lat rozbrat z bieganiem okazał się zbawienny. Mimo odczuwalnego braku kilometrażu w nogach czułem się bardzo lekko, a ćwiczenia stabilizacyjne i rozciągające zupełnie zmieniły moją technikę i ekonomikę biegu. Nie wierzycie? Olśnienia doznacie przy pierwszej poważnej kontuzji. Suma summarum –  w ten sposób wróciłem do biegania. Na przygotowanie do maratonu pozostał miesiąc. 30 dni minęło niezwykle szybko.

Expo

Do Berlina dotarłem w piątek rano, czyli dwa dni przed samym biegiem. W Berlinie nie oznaczało to jednak, że do niedzieli każdy z uczestników maratonu może jedynie odebrać pakiet startowy i wziąć udział w pasta party.

 

3.jpg
Wejście na hangar lotniczy, zaadaptowany na potrzeby Expo

Targi Berlin Marathon zorganizowane były na terenie nieczynnego od lat lotniska Tempelhof i były naprawdę spektakularne. Obejmowały teren kilku olbrzymich hal i hangar lotniczy. Co istotne – w każdej z nich działo się dużo. Wystawiali się przedstawiciele zarówno największych koncernów sportowych, jak i tych mniejszych – niemieckich firm, które chciały dotrzeć ze swoimi produktami do odwiedzających. Rzesza odwiedzających miała do wyboru rozmaite stoiska, zarówno tradycyjne jak i te, które oferowały specjalne atrakcje i konkursy. W tej dziedzinie prym wiódł oczywiście sponsor imprezy – adidas, który ze swoją ofertą zajmował większą powierzchnię niż kilkanaście połączonych „Biedronek”. Pracownicy marketingu adidas postarali się o to, by zaciekawić zwiedzających. Przygotowano m.in. specjalną ściankę z gablotami w których umieszczono oryginalne egzemplarze butów, w których fenomenalne rekordy świata ustalali najwięksi z wielkich biegaczy XXI wieku.

Swoje stoiska miały też przedstawicielstwa największych światowych maratonów: Nowego Jorku, Wiednia, Paryża, Londynu, Frankfurtu, a nawet… Łodzi. W jednej z hal przygotowano nawet samoobsługowy „supermarket” z przecenionymi rzeczami do biegania. Za równowartość 160 zł można było tam dostać popularne buty treningowe adidas z zeszłej kolekcji, czy legginsy biegowe mniej znanej marki za 40 zł.

 

4.jpg
Biegowy supermarket 🙂

Ogrom stoisk i ilość ludzi robiły ogromne wrażenie, zwłaszcza jeśli porównamy to do wciąż raczkujących w sferze organizacji czołowych polskich maratonów. Na 41 tys. osób, które w niedzielę miały mierzyć się z „królewskim dystansem” byli przedstawiciele aż 125 nacji i to również dało się odczuć na każdym kroku. Co istotne – organizatorzy radzili sobie z wielokulturowym tyglem. Nawet osoby porządkowe posługiwały się językiem angielskim, a wielu wolontariuszy udzielało odpowiedzi zwiedzającym w języku hiszpańskim, czy włoskim.

Aby uniknąć nadprogramowego tłumu do niektórych stref expo, w tym do tej najważniejszej – gdzie odbierało się pakiety startowe mogli wejść tylko uczestnicy biegu. Pozostając w temacie pakietu startowego – nie zachwycił. W jasnej torebce sygnowanej logo BMW Berlin Marathon był plik folderów (reklamowych), kilka broszur informacyjnych, gąbka, żel energetyczny, małe opakowanie makaronu, numer startowy i czip do mierzenia czasu oraz silikonowa opaska na nadgarstek na którą w niedzielę wieczorem chętni mogli nadrukować swój wynik. Gdzie koszulka? Zarówno za tę bawełnianą oraz techniczną jak i wiele, wiele innych gadżetów  pamiątkowych trzeba było dodatkowo zapłacić i to słono – zwykły bawełniany t-shirt imprezy kosztował 25 euro.

 

 

1.jpg

Weekend pod znakiem sportu

 

Pozostała część piątku i soboty upłynęły mi na zwiedzaniu Berlina. Faktu iż właśnie w ten weekend odbywa się maraton nie sposób było przeoczyć – na każdym kroku, w niemal każdym zakątku przeszło 4-milionowej metropolii można było spotkać bądź to ludzi ubranych w okazjonalne ubrania adidas z Berlin Marathon, czy turystów z różnych części świata, których maratońskie zamiary zdradzały sportowe sylwetki i stroje.

W przeddzień biegu, czyli w sobotę na pełnej trasie niedzielnego maratonu odbył się wyścig rolkarzy. Tego samego dnia zorganizowano również minimaraton i tzw. bambini run dla dzieci urodzonych w 2002 roku i później. Reasumując – każdy mógł znaleźć coś dla siebie.

 

5.jpg
Startówki adizero adios 2 – to one miały mi pomóc pokonać maraton

Przed godziną ‘zero’

W sobotę wieczorem, po obowiązkowej wizycie we włoskiej restauracji, gdzie zaaplikowałem sobie górę makaronu przystąpiłem do układania strategii na bieg. Wiedziałem, że cel sprzed 3 miesięcy – 2:50 jest kompletnie nierealny. Jednocześnie miałem świadomość, że świeżość, rozciągnięcie i niska waga to moje spore atuty, które wraz – z jak przypuszczałem szybką trasą – sprawią, że będę w stanie pobiec na 110 proc. swoich aktualnych możliwości. Postanowiłem, że pobiegnę na 2:57. Taki bieg miało gwarantować tempo 4:11 na każdym kilometrze.

Start miał nastąpić o godz. 9:00 w niedzielę. Organizatorzy przestrzegali by być wcześniej, znacznie wcześniej. Tak też zrobiłem. Wstałem o 5:30, zjadłem bułkę z miodem, wypiłem małą kawę i już po godz. 7:00 byłem na miejscu. Strefa startu zlokalizowana na granicy ścisłego centrum, okolic budynków rządowych i gigantycznego parku Tiergarten była monumentala. Jedynie dzięki mapie, którą otrzymaliśmy od organizatorów nie zgubiłem się. Samych białych namiotów, w których można było zostawić rzeczy było kilkadziesiąt, a przytulone do siebie wyglądały jak obozowisko wojsk szwedzkich z „Potopu”. Mimo tego, że uczestników było tak wielu, a co za tym idzie – tak wiele rzeczy do przypilnowania i posegregowania w depozycie nie było mowy o jakimkolwiek chaosie. Gdy znalazłem namiot odpowiadający mojemu 5-cyfrowemu numerowi startowemu i podałem pracującemu w nim chłopakowi worek – on od razu zawiesił go na zarezerwowanym dla mnie wcześniej miejscu. Byłem w szoku, że nawet tak drobny element został dopracowany.

 

 

cczx.jpg

 

Rozgrzewka z „bękartem wojny”

Po przebraniu się w strój startowy i skorzystanie z depozytu udałem się do monstrualnego parku – Tiergarten gdzie był zlokalizowany start. Podczas blisko 30 minutowej rozgrzewki naliczyłem kilkanaście autokarów wycieczkowych obładowanych biegowymi turystami z różnych stron świata. Byli zarówno Holendrzy, jak i wycieczka prosto z norweskiego Oslo.

 

6.jpg

Na trasie maratonu biegaczy zagrzewało do walki ponad 80 zespołów oraz – jak szacują organizatorzy – ponad milion kibiców

Nie mniejsze niż ilość i pochodzenie uczestników wrażenie zrobiła na mnie strefa startu. Wieża Babel złożona z biegaczy rozciągała się aż po horyzont. Peleton uczestników podzielono na alfabetyczne strefy odpowiadające ich poziomowi sportowemu. Ja znalazłem się w trzeciej z nich – strefie „C”, w której towarzyszyli mi biegacze deklarujący się jako ci, którzy pokonują 42 kilometry w granicach 2:50-3:00. W Polsce tacy ludzie to szpic, najlepsi amatorzy  – tutaj, byłem jednym z kilkuset średnio-zaawansowanych amatorów.

Moja trema rosła z minuty na minutę, do startu pozostawało ich ledwie kilkanaście. Spiker zagrzewał uczestników do biegu oraz zaprosił do wspólnej rozgrzewki. Poprowadzili ją Robert Harting – niemiecki młociarz, złoty medalista IO w Londynie oraz… Til Schweiger aktor, znany z kultowej roli Hugo Stiglitza w „Bękartach Wojny” Quentina Tarantino. Po jej zakończeniu do startu zostało kilkaset sekund. Biegacze zrzucali z siebie folie ochronne, ustawiali GPS w zegarkach i nerwowo rozglądali się na boki. Ku mojemu zdziwieniu wielu – wykorzystując wysepkę dzielącą dwa pasy jezdni, na której byliśmy ustawieni załatwiało też potrzeby fizjologiczne i nikogo to tutaj nie dziwiło – do tego była właśnie przeznaczona (jak powiedział mi stojący obok Niemiec). Po męczącym oczekiwaniu w końcu stało się – starter dał znak na początek 39. BMW Berlin Marathon! W niebo uniosły się setki balonów, a z głośników popłynęła muzyka. Przede mną i 40 tys. innych szaleńców 2, 3, 4, 5 lub nawet 6 godzin przyjemnej męki.

 

722459_1024_0048s.jpg 

 

Chcesz pobić życiówkę? Wystartuj w Berlinie

Od początku starałem się trzymać bezpieczne i dość wolne tempo, by przyspieszyć po 23-24 kilometrze. Z tego powodu szybko uciekli mi wszyscy (tak, wszyscy, bo w berlińskim maratonie pacemakerów na dany czas jest kilku) zające na trzy godziny, a ja utonąłem w morzu nieco wolniejszych biegaczy.

 

Nieprzebrany tłum zarówno na trasie jak i wokół niej dopingował do maksymalnego wysiłku przez prawie cały czas. Niemcy cieszyli się maratonem, dopingowali każdemu, traktowali go jak prawdziwe święto miasta – powinniśmy się tego od nich jak najszybciej nauczyć. 

 

 

Przechwytywanie.jpg

 

Trasa biegu była wytyczona w ścisłym centrum, lub w bezpośrednim jego otoczeniu. Dzięki temu wysokie budynki osłaniały nas od wiatru, a nawierzchnia w 95% była najwyższej jakości. Niemal zupełnie płaski profil trasy również sprzyjał biciu rekordów życiowych. 

43,20 km mojego maratonu

Od początku biegu kierowałem się tym, co pokazywał mi mój Garmin z GPS,  nie konfrontując go z tym, co mówiły mi oznaczenia na trasie. Bieg swoim tempem i nie zważanie na otoczenie to na ogół odpowiednia strategia by podczas maratonu nie skończyć jak Andrzej Gołota w walce z Lennoxem Lewisem. Ale nie tym razem. Okazało się, że mijanie szerokim łukiem korków, które wytwarzali biegacze na gwałtownych zakrętach i licznych punktach żywieniowych (zlokalizowane były co 2,5 km, a każdy miał kilkaset metrów długości) kosztowało mnie systematyczne pokonywanie dodatkowego dystansu.

 

 

finisz.jpg

 

Po pokonaniu 25 kilometrów powoli przyspieszałem, na odcinku 30-40 km kilka tysięcy metrów pokonałem tempem poniżej 4:00 min/km, w tym jeden z nich – w 3:30. Do końca utrzymywałem tempo, które dawało nadzieję na wynik rzędu 2:57 i taki też rezultat pokazał mi mój zegarek gdy przebiegłem 42 km i 200 metrów. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Na 1000 metrów przed meta okazało się, że przez moje nadkładanie dystansu na newralgicznych punktach trasy przebiegłem o kilometr więcej! W efekcie finisz, pod bramą Brandenburską był dla mnie zimnym prysznicem i olbrzymią lekcją pokory. Skończyło się wynikiem 3:01, przebiegnięciem 43,20 km i sporym rozczarowaniem. Sobą. Nie maratonem. Ten zaprezentował się naprawdę wyśmienicie. To ja dałem ciała.

 

Przechwytywanie.JPG
Tak bieg zarejestrował mój zegarek z GPS

Najlepsze piwo w życiu

Co czekało na wszystkich finiszujących maratończyków? Poza oczywistym – medalem i ocieplającą płachtą… piwo! Tak, w kraju gdzie tak kultywuje się picie złocistego trunku nie mogło go zabraknąć nawet na mecie maratonu. Naturalnie, było to piwo bezalkoholowe, ale po trzech godzinach biegu i kilkunastu dniach żywieniowych restrykcji smakowało lepiej niż każde, które do tej pory piłem w życiu.

Mimo zakwasów, skurczów i zmęczenia, jeszcze przed niezwykle wskazanym dla mnie masażem wypiłem aż trzy. Wypiłem za zdrowie organizatorów maratonu w Berlinie, który powinien być wzorem dla wszystkich innych imprez biegowych. Dziękuję!

 

8.jpg 

 

Jeśli moja relacja z 39. BMW Berlin Marathon zachęciła Was do udziału w nim powinniście wiedzieć, że zapisy do przyszłorocznej, jubileuszowej edycji ruszają już 25 października 2012. Limit – 40 tys. miejsc z pewnością wyczerpie się jak zwykle – w kilka tygodni. Nie ma się zresztą czemu dziwić.

Możliwość komentowania została wyłączona.